Читать книгу: «Dawid Copperfield», страница 41

Шрифт:

Znając tkliwość Dory i słabość jej dla ulubieńca, nie sprzeciwiałem się temu. Z tegoż samego powodu nie mówiłem ani słowa o harcach półmisków ze stołu na posadzkę, o niezachęcającym wyglądzie obitych karafek, o gromadzeniu się przed Traddlesem talerzy i sosjerek. Gdym zabrał się do krojenia przypalonej pieczeni, zdziwił mnie osobliwy kształt pieczeni, jak gdyby ktoś uparł się, by sprowadzać dla nas tak zły gatunek baraniny, ale milczałem, nie dzieląc się z nikim mymi wrażeniami.

– Co tam masz na tym półmisku, duszko? – spytałem wreszcie.

Dora mrugała na mnie porozumiewawczo.

– Ostrygi – rzekła nieśmiało.

– Więc i o tym pomyślałaś, gosposiu luba! – zawołałem uradowany.

– Ta-a-k, Doady.

– Wybornie! Wiem, że je Traddles lubi.

– Ta-a-k – mówiła, potrząsając loczkami – kupiłam całą baryłkę, kupiec upewniał, że są doskonałe, ale… ale… boję się… coś się stało… niezupełnie zdają się dobre.

W oczach Dory mieniły się łzy.

– Źle są otwarte – uspokajałem ją. – Podnieś wierzchnią skorupkę.

– Ależ kiedy się nie daje – mówiła, mieszając się coraz bardziej.

– Wiesz co – wtrącił, przypatrzywszy się ostrygom, Traddles – są doskonałe, ale nigdy, jak widzę, nie były otwarte.

Istotnie, nie były otwarte i nie posiadaliśmy potrzebnych na to nożyków. Patrzaliśmy tedy na ostrygi, a jedliśmy baraninę z kaparami. Zjedliśmy do ostatniego kąska, a gdybym się nie sprzeciwił, poczciwy Traddles, przez uprzejmość i w celu pokazania, jak mu nasz obiad smakuje, połknąłby cały półmisek surowego mięsa. Byłaby to już zbytnia, na ołtarzu przyjaźni złożona ofiara. Szczęściem posiadaliśmy resztki szynki dla dokończenia nieposilnego obiadu.

Żoneczka moja tak była zmieszana, tak wystraszonymi oczyma na mnie patrzała, tak się ucieszyła, widząc, z jaką pokorą znoszę szereg tych przeciwności! Najprzyjemniejszy spędziliśmy wieczór. Dora opierała się o me krzesło, gdyśmy z Traddlesem popijali wino, szepcąc mi co chwila na ucho, że jestem poczciwy, dobry chłopiec, bom się nie gniewał, nie zżymał474. Nalewała nam herbatę, z właściwym sobie wdziękiem, w malutkie, lalczyne, które sama wybrała, filiżanki. Któż by przy tym zarzucić mógł chińskiemu napojowi smak nieosobliwy? Zagraliśmy z Traddlesem partię wista, a Dora tymczasem śpiewała przy gitarze. Znów mi się miłość, małżeństwo wydały snem rozkosznym. Dawnoż475 to było, gdym ją pierwszy raz tak śpiewającą słyszał?

Po wyjściu Traddlesa żona moja przysunęła się do mnie.

– Smutno mi, Doady! Naucz mnie być dobrą gosposią.

– Przede wszystkim sam się muszę wyuczyć, nie lepszym od ciebie, droga moja, jestem gospodarzem.

– Aha! Ty to się nauczysz, tyś mądry!

– Bredzisz, myszko!

– Chciałabym – ozwała się po długim milczeniu – wyjechać gdzie na wieś, na calusieńki okrągły rok, mieszkać z Agnieszką.

Trzymała skrzyżowane na mym ramieniu ręce, opierając o nie brodę i podnosząc na mnie błękitne oczy.

– Dlaczego? – spytałem.

– Boby mnie wyuczyła, poprawiłabym się przy niej.

– Wszystko ma swą rację, kochanie! Agnieszkę wychował tak jej ojciec. Od dzieciństwa była taką, jaką ją dziś znamy.

– Czy będziesz mnie nazywał imieniem, które sobie wymyśliłam? – spytała Dora, nie zmieniając pozycji.

– Powiedz! – prosiłem z uśmiechem.

– To taka zabawna nazwa – odrzekła, potrząsając loczkami. – Dziecinna żona476.

Śmiejąc się, pytałem mą dziecinną żonę, skąd jej na myśl przyszła ta dziwaczna nazwa? Zbliżyła twarz swą do mojej, nachylając rączkami moją głowę.

– Ja nie chcę, ty brzydki, niedobry, żebyś imieniem tym zastąpił własne moje imię i wołał tak na Dorę, chcę, abyś myśląc o mnie, miał mnie za dziecinną żonę. Chcę, abyś, gdy ci przyjdzie chętka rozgniewać się, mówił sobie: „E! Nie warto! Toż to dziecinna żona!”. Gdy cię zniecierpliwię, mów sobie: „Wszak wiedziałem od dawna, że mam dziecinną żonę”, a gdy nie będę taką, jaką byś mnie widzieć pragnął, a pewna jestem, że nigdy nie będę, powiedz sobie: „Jednakże moja dziecinna żona kocha mnie z całego serca”.

Nie, nie brałem jej nigdy na serio, byłożby to możliwe?! Lecz kochające, tkliwe jej serce rozradowało się wszystkim, com jej na to powiedział. Prawdziwa to była dziecinna żona. Usiadła na ziemi koło pagody Jipa, wszystkie trącając z kolei dzwonki, za karę, jak mówiła, bo Jip był niegrzeczny. Rozespany Jip nie chciał się nawet gniewać na dzwonki.

Słowa Dory, prośba jej silne na mnie wywarły wrażenie. Dziś jeszcze z ćmy czasu wywołuję wdzięczny wizerunek mej ukochanej, czuję jej drobne rączęta splecione na mym ramieniu, widzę wzniesione ku mnie spojrzenie, słyszę pieszczotliwe słowa. Nie odpowiedziałem na nie tak, jak odpowiedzieć powinienem, młody i niedoświadczony byłem! Lecz znalazły one drogę do mego serca.

Wkrótce potem Dora oznajmiła mi, że będzie doskonałą gospodynią. Przygotowała zeszyty rachunkowe, notatniki, zszyła nawet porwane przez Jipa stronice kucharskiej książki, słowem, wszelkich dokładała starań, aby się, jak mawiała, „poprawić”. Cóż, liczby te, niegodziwe liczby! Nigdy, tak jak przedtem, nie chciały się schodzić! A gdy wpisała parę notatek w notatniku, Jip wlazł z łapami i zatarł wszystko ogonkiem. Drobne jej paluszki powalane były atramentem… Oto jedyny rezultat jej usiłowań.

Czasem, gdym pracował wieczorem w domu – pracowałem zaś wiele i imię moje zaczynało być znane śród pisarzy – odkładałem pióro, przypatrując się mej dziecinnej żonie i jej usiłowaniom poprawy. Przede wszystkim przynosiła rachunkową księgę, kładła ją na stole, otwierała w miejscu, które Jip w przeddzień był zatarł i wołała psa, by mu to pokazać. Za karę brzydki, niegodziwy Jip miewał nosek umorusany atramentem. Dobrze mu tak, niech będzie grzeczny. Następnie układała Jipa na stole lub kazała mu udawać lwa. Była to ulubiona jej sztuczka, chociaż, co prawda, jakąkolwiek by Jip przyjmował pozę, trudno było dopatrzyć się w nim podobieństwa do króla pustyni. Czasem Jip był posłuszny, często jednak uciekał i chował się pod kanapę. Wówczas Dora brała pióro. Włosek jakiś przeszkadzał pisać. Szła szukać drugiego pióra. Papier zalewał, pióro skrzypiało i miła moja mawiała cichutko, do siebie: „Co za nieznośne pióro, przeszkadza Doady”. Kończyło się odrzuceniem pióra i książki rachunkowej, którą, śmiejąc się w głos, ciskała we „lwa”, to jest w Jipa.

Czasem znów, gdy była w bardzo poważnym nastroju, siadała z rachunkami, kartkami i innymi dokumentami, podobnymi raczej do papilotów niż do rachunków. Porównywała je, liczyła paluszkiem prawej ręki na paluszkach lewej, a nie mogąc się doliczyć, wyglądała tak zafrasowana, zasępiona! Oczywiście musiałem jej przyjść z pomocą.

– Cóż tam, Doro?

Spoglądała na mnie smutnie.

– Nie schodzą się. W głowie mi się mąci i zaczyna boleć.

– Poczekaj, spróbujemy razem, zejdą się może.

Zaczynałem wyjaśniać, a Dora słuchała uważnie przez całe nieraz pięć minut. Po pięciu minutach stawała się roztargniona, ziewała, potrząsała loczkami, gładziła moje włosy, wyciągała kołnierzyki, przekrzywiała mi twarz. Jeśli mimo te zaczepki przeciągałem rachunki, zasępiała się, w coraz większe popadała roztargnienie, a mnie stopniowo zaczynały nękać wyrzuty sumienia. Przypominała mi się dawniejsza wesołość i swoboda mej dziecinnej żony, odkładałem tedy pióro i sam pierwszy prosiłem o gitarę.

Pracy miałem nawał, kłopotów trochę, lecz chowałem to w sobie, nie chcąc zachmurzać czoła Dory. Nie miałem zapewne racji. Widzę to teraz, przerzucając karty mego sumienia i życia. Czuję, że mi w sercu pozostało stare jakieś, puste miejsce, a świadomość ta napełnia mnie smutkiem, choć nie goryczą. Często przechadzając się w dni pogodne i przypominając sobie złotą wiosnę mej młodości, widzę, że mi w szczęściu mym brakowało czegoś; braki te utonęły jednak w mgle przeszłości, obecnej nie omraczając chwili. Wówczas już czułem, że wolałbym znaleźć w żonie doradcę, przyjaciółkę, oparcie, żem nieraz potrzebował477 zachęty, rady, rozumiem jednak, że połączenie takie było nieosiągalnym szczęściem na tej ziemi.

Zaiste, nader młodym byłem małżonkiem, niedoświadczonym, obeznanym tylko z wypadkami i smutkami, o których była mowa w tym pamiętniku, jeśli zatem popełniałem omyłki, to z przywiązania oraz z braku doświadczenia. Przekonany o tym jestem i to mnie uspokaja.

Niedoświadczony i pełen przywiązania, wziąłem na własne barki cały ciężar trosk domowych. Gospodarstwo szło uprzednim trybem, więcej niż kulawo, lecz przywykłem do tego, a Dora cieszyła się, widząc mnie pozornie zadowolonym. Wróciła jej uprzednia, dziecięca swoboda i wesołość. Bawiła się drobnostkami i śmiała całe dni.

Gdy w Parlamencie przedłużały się rozprawy i późno w noc wracałem do domu, Dora zwykła wybiegać na me spotkanie. Gdy spędzałem wieczory w domu pisząc, siadywała przy mnie, nie zważając na spóźnioną porę, cichutko, tak cicho, żem ją posądzał nieraz, że się zdrzemnęła. Lecz dość mi było podnieść wzrok, by się spotkać z rozbłysłym, błękitnym jej spojrzeniem.

– O, chłopcze ty mój, chłopcze! – powiedziała raz, gdym zamykał szufladę biurka.

– O, dziewczę ty moje, dziewczę! Malutka – odrzekłem, całując ją – tobie to już dawno pora spać.

– Nie odsyłaj mnie do łóżeczka – prosiła, tuląc się do mnie.

– Doro!

Czułem jej łzy na mej szyi.

– Doro, co ci jest! Czujesz się niezdrowa, nieszczęśliwa?

– Zdrowa jestem, szczęśliwa, lecz powiedz, powiedz, że nie będziesz odsyłał mnie spać, dopóki sam piszesz.

– Przyjemny widok dla twych pięknych oczu i to o północy!

– A piękne mam oczy? – pytała, uśmiechając się poprzez łzy.

– O, ty mała zalotnico!

Nie, nie była zalotna ani próżna, wiedziałem to, chciała mi się tylko podobać.

– Jeśli tedy ładne mam oczy – mówiła – zostanę i będę zawsze patrzeć, jak piszesz. Naprawdę więc uważasz moje oczy za ładne?

– Bardzo ładne.

– Dobrze, nie będziesz mnie już odsyłał do łóżka?

– Czuwanie nie zdwoi, Doro, ich blasku.

– Owszem, nieznośny chłopcze! Wiem, że jak tu będę, to nie zapomnisz o mnie, snując wszystkie te bajki, które wypisujesz! Czy się nie zagniewasz, gdy ci powiem coś bardzo, ale to bardzo niedorzecznego? – kończyła, podnosząc ku mnie twarzyczkę.

– Co takiego, czarodziejko moja?

– Pozwól mi trzymać i podawać ci pióra! Nie mam nic do roboty przez te długie, długie godziny, w których tak bywasz zajęty! Pozwól mi podawać ci pióra.

Dziś jeszcze łzy mam w oczach, gdy przypomnę radość, jaką ją napełniło me zezwolenie. Odtąd siadała zawsze przy moim biurku z pękiem zatemperowanych piór. Uszczęśliwiona była, gdy mi się pióro psuło, natychmiast podawała nowe, dumna ze współudziału w mej pracy. Często, aby ją zadowolić, prosiłem o przepisanie ćwiartki lub dwóch manuskryptu. Promieniała wówczas. Przynosiła z kuchni bibułę, nie było końca przygotowaniom. Wszystko wpierw musiała wytłumaczyć Jipowi i przekonana była, że dzieło wtedy dopiero wykończone zostanie, gdy każdą stronicę ozdobi swym podpisem. Tak wykończone kopie przynosiła mi z zadowoleniem pensjonarki, a gdy pochwaliłem, zarzucała mi ręce na szyję. Stare, lube wspomnienia!

Nanizała478 też na kółko wszystkie klucze i pobrzękiwała nimi, zawiesiwszy sobie u paska. Wprawdzie szuflady i szafy nie bywały nigdy zamknięte, a klucze służyły do zabawy lub drażnienia Jipa, lecz Dorę tak to zadowalało, że i mnie ostatecznie musiało zadowalać. Zdawało się jej, że jest gosposią – istnie lalczynego, w lalczynym domu, lalczynym trybem prowadzonego gospodarstwa.

Tak szły rzeczy. Dora okazywała ciotce mej równie tkliwe jak i mnie przywiązanie, mówiąc, że się jej dawniej bała, i myślała, że jest „złą, starą babą”. Nie widziałem, aby ciotka kiedy bądź i dla kogo bądź była tak pobłażliwa jak dla Dory. Zasługiwała się nawet niewdzięcznemu Jipowi, który na uprzejmość jej wieczystym odpowiadał warczeniem. Słuchała co dzień gry na gitarze, chociaż wiem, że nie lubiła muzyki, nie krytykowała nigdy na ustawiczną krytykę zasługujących kucharek, kupowała jako niespodzianki wszystko, co się Dorze podobało, a wchodząc do nas, od progu już wołać była zwykła:

– Gdzież jest nasz kwiatek?!

Rozdział XLV. Pan Dick spełnia przepowiednie ciotki

Przeszło już sporo czasu, odkąd przestałem pracować z doktorem, lecz, mieszkając w jego sąsiedztwie, widywałem go często. Kilka razy byliśmy u niego na obiedzie lub herbacie. Herod-baba królowała ciągle pod dachem zięcia. Nie zmieniła się wcale i te same zawsze motyle zdobiły jej czepiec.

Podobnie do wielu innych spotykanych matek, pani Markleham bardziej od córki spragnioną była zabawy, a jak wszelkie tego rodzaju baby dogadzała sobie, poświęcając się niby dla dobra córki. Zastosowywała się tedy w zupełności do żądań zięcia, poszukując rozrywek, niby to dla Annie.

Nie chcąc tedy, nie wiedząc o tym, jątrzyła ranę jego serca. Lekkomyślność i egoizm częstokroć, niestety, nie opuszczają nas w przejrzałym, że tak rzec można, wieku i boję się bardzo, czy przez lekkomyślność i egoizm pani Markleham nie utwierdzała doktora w przekonaniu, że jest ciężarem dla młodej żony, że wszelka łączność uczuć jest niemożliwa przy podobnej różnicy wieku.

– Duszo moja kochana – mówiła na przykład – sam to rozumiesz przecie, że Annie nie może więdnąć tu jak w więzieniu.

Doktor, potakując, skłaniał głowę.

– Gdy dosięgnie mego wieku – dodawała, wachlując się – to co innego. Mógłbyś mnie zamknąć w czterech ścianach, na dwa spusty, a nie zatęskniłabym do świata, ale Annie nie jest swoją matką.

– Zapewne, zapewne – potakiwał doktor.

– Najpoczciwszym jesteś pod słońcem stworzeniem – kończyła, przerywając ruch przeczący zięcia – powtarzam w oczy, co za oczy zwykłam mówić, najlepszym pod słońcem jesteś stworzeniem, wszystkim to wiadomo, ale jasne jest, że nie możesz we wszystkim zgadzać się z Annie.

– Nie, zapewne! – smutnie odrzekł doktor.

– Naturalnie, że nie. Weźmy na przykład chociażby ten słownik! Jakie to poważne, potrzebne dzieło! Wyjaśnia znaczenie i pochodzenie słów. Gdyby nie słowniki, nazywalibyśmy nożem albo widelcem na przykład łóżko. No! Prawda! Ale też niezaprzeczona prawda, że żaden słownik nie zdoła w szczególny sposób zainteresować Annie. Co, czy nieprawda?

Doktor kiwał głową.

– Otóż właśnie – ciągnęła Herod-baba, uderzając go zalotnie wachlarzem po ramieniu. – Najwięcej w tobie cenię to, że będąc sam stary, rozumiesz potrzeby młodego wieku. Zrozumiałeś charakter i usposobienie Annie i to właśnie mnie zachwyca.

Nawet na miłej twarzy doktora malowała się bolesna niecierpliwość, wywołana niewczesnymi479 tymi pochwałami.

– Toteż – dodawała, uderzając go żartobliwie po ramieniu – masz mnie na swe usługi, w każdym razie i o każdej dobie liczyć na mnie możesz, zawszem gotowa480 towarzyszyć Annie czy to do teatru, czy na koncerty, wystawy: wszędzie. Nie zwracaj uwagi na moje zmęczenie: obowiązek, przede wszystkim obowiązek.

Dotrzymała słowa. Była z rzędu tych, które mogą wytrzymać wiele rozrywek bez zmęczenia. Siedząc w najwygodniejszym fotelu, oglądała przez okulary wszystkie dzienniki, wynajdując zawsze coś, czego Annie z pewnością jeszcze nie widziała. Próżno doktorowa protestowała.

– Nie wiesz, duszko, co mówisz – mawiała jej matka. – Okazałabyś się doprawdy niewdzięczną, nie stosując się do woli męża.

Mawiała to zwykle w obecności doktora i argument ten, o ile zauważyłem, przekonywał Annie. Stosując się do woli męża i matki, wszędzie towarzyszyła Herod-babie.

Rzadko kiedy towarzyszył paniom pan Maldon. Zapraszały czasem Dorę i moją ciotkę, czasem samą Dorę. Zrazu nie podobało mi się to, lecz przypomniawszy sobie słowa i zapewnienie doktora w pamiętny ów wieczór, uwierzyłem im, nabierając przekonania, że same tylko pozory były przeciw Annie.

Ciotka, znajdując się sam na sam ze mną, pocieszała mnie, utrzymując, że nie rozumie tego wszystkiego. Pragnęła, aby się to jak najlepiej skończyło, sądziła wszelako, że Herod-baba na szczęśliwe rozwiązanie sytuacji wpłynąć nie mogła. Chyba – dodawała – Herod-baba odszpili od czepka motyle i ofiaruje je kominiarzowi, by nimi ustroił swój kapelusz w dniu Święta Wiosny481.

Zresztą w tym jak i we wszystkim najwięcej polegała na panu Dicku. Nosił się on, jak twierdziła, z pewną myślą. „Byle ta myśl dojrzała – dodawała – a pan Dick zadziwi nas wszystkich!”.

Nie domyślając się pokładanych w sobie nadziei, pan Dick pozostawał w tych samych co przedtem stosunkach z panem i panią Strong. Nie posuwał się dalej i nie cofał, jak drzewo, które zapuści korzenie. Co do mnie, wyznaję, nie dowierzałem, by był zdolny do jakiej bądź inicjatywy.

Pewnego wieczoru, w kilka miesięcy po naszym ślubie, uchylił drzwi bawialnego pokoju, w którym siedziałem sam, pisząc. (Dora z ciotką poszły na herbatę do panien Spenlow).

– Mam ci coś powiedzieć, Trot – rzekł nieśmiało. – Czy ci nie przeszkadzam?

– Ani trochę. Proszę, panie Dicku.

– Trotwood – rzekł, kładąc palec na nosie. – Zanim usiądę, pozwolę sobie zrobić pewną uwagę. Znasz ciotkę?

– Tak sądzę – odparłem.

– Zadziwiająca to kobieta!

Powiedziawszy to, westchnął, jak gdyby zrzucił z siebie ciężar, i siadając spojrzał na mnie z większą niż zwykle powagą.

– A teraz, chłopcze – zaczął – postawię ci pytanie.

– Tyle, ile się panu, kochany panie, podoba.

– Co pan myśli o mnie? – spytał, krzyżując na piersi ramiona.

– Myślę, żeś pan jest starym, kochanym przyjacielem.

– Dziękuję ci, chłopcze! – zawołał, śmiejąc się i ściskając mi ręce – dziękuję, ale nie w tym rzecz. Chciałem cię spytać, co o mnie myślisz w tym względzie…

Wymownym ruchem wskazał swe czoło.

Przez chwilę, zmieszany, nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Sam mnie wybawił z kłopotu.

– Słaby, co? – spytał.

– Ta-a-k, może – odrzekłem.

– A co! – zawołał uradowany. – Zdjęli, widzisz, pełno trosk z tamtej głowy, przygniatając nimi moją.

Zacierał ręce, jak gdyby chciał wyrazić wielkie jakieś zmieszanie.

– Jakoś to mi pomieszali – mówił.

Skinąłem tylko głową.

– Słowem – mówił, zniżając głos do szeptu – mam bzika, co?

Chciałem mu zaprzeczyć.

– Nie, nie – przerwał mi – wprawdzie ona w to nie wierzy, ale ja wiem, że tak jest. Oho! Gdyby nie ona, byłbym dawno najnieszczęśliwszym pod słońcem stworzeniem, i Bogu tylko wiadomo, jak nędzne wiódłbym w zamknięciu życie! Ale wywdzięczam się jej, wywdzięczam. Nie wydaję ani pensa z pieniędzy, które zarabiam, przepisując. Odkładam je i sporządziłem testament, w którym wszystko jej zapisuję. Będzie bogata! Zobaczysz.

Wyjął z kieszeni chustkę, otarł oczy, po czym znów starannie złożył chustkę i szybkim ruchem schował ją do kieszeni, co wyglądało, jak gdyby zarazem schował tam moją ciotkę.

– Uczony jesteś, Trot – mówił – mądry, i sam wiesz, jak znamienitym uczonym jest doktor! Wiesz także, jakim mnie zaszczyca zaufaniem. Nie jest zarozumiały, chociaż taki rozumny! Owszem, skromny, tak skromny, że przestaje chętnie nawet ze mną, nieukiem. Wypisałem też imię jego na latawcu i wysłałem tam, wysoko, wraz ze skowronkami. Latawiec pysznił się wypisanym na nim imieniem i obłoki też.

Upewniłem go, że istotnie doktor zasługiwał na takie odznaczenie.

– A piękna, śliczna jego żona – ciągnął – to gwiazda, jasna gwiazda! Widziałem, jak błyszczy – tu przysunął się ku mnie i położył mi na kolanach rękę – ale są chmury, chłopcze, są chmury!

Zdawał się wzruszony. Potakiwałem mu głową.

– Jakie chmury? – spytał nagle, wpatrując się we mnie bacznie.

Odpowiedziałem mu na to z cicha, lecz wyraźnie, tak, jak się coś objaśnia dziecku:

– Są pomiędzy nimi nieporozumienia pewne, tajemnicze, zrodzone może z różnicy wieku, na niczym może nieoparte.

Pan Dick powtarzał moje słowa, po każdym skłaniając głowę. Gdy kończyłem, milczał chwilę, trzymając wciąż rękę na mych kolanach.

– Doktor się na nią nie gniewa? – spytał wreszcie.

– Nie – odrzekłem. – Kocha ją.

– Rozumiem!

Zawołał to z taką żywością, przymrużając oczy i rozsiadając się na krześle, żem go o większego, niż kiedy bądź posądził bzika. Nagle spoważniał. Wyciągnął z kieszeni chustkę do nosa i wraz z nią przypomniał sobie ciotkę.

– Zadziwiająca kobieta! – rzekł, a po chwili dodał – Czemuż ona temu nie zaradzi?

– Przedmiot to zbyt drażliwy!

– A ty, uczony chłopcze? – dotknął mnie wskazującym palcem.

– Dla tejże samej przyczyny – odrzekłem.

– Rozumiem! – zawołał, porywając się z miejsca i trzęsąc się cały z zadowolenia tak mówił – Szalona pałka, bzik, wariat, ktoś, kogo znasz zapewne, zrobi to, czego najmędrsi nie mogą uczynić. Ja ich pogodzę, zobaczysz, pogodzę! Spróbuję. Na mnie nikt się przecie gniewać nie będzie, nie weźmie mi za złe. Wszak jestem tylko panem Dickiem, kto tam na mnie, choć i głupstwo jakie palnę, zważać będzie?

Odetchnął głęboko. W tej samej chwili rozległ się u bramy turkot dorożki. Ciotka i Dora wracały.

– Ani słowa o tym, cośmy dopiero mówili – szepnął mi do ucha – ani słowa. Jeśli ma być bieda, niech spada na tego głuptaska Dicka. Już od jakiegoś czasu rozmyślałem nad tym, a teraz rozumiem. Dobrze!

Nie powiedział już na ten temat ani słowa więcej, lecz przez resztę wieczoru dawał mi ciągle znaki milczenia, w zdumienie wprawiając ciotkę.

Przeszło parę tygodni, a ku wielkiemu memu zdziwieniu nie słyszałem nic więcej o powziętych przez pana Dicka zamiarach. Zdawało mi się nawet, że mu już to wywietrzało z myśli.

Pewnego wieczoru Dora nie chciała wyjść z domu i sam z ciotką poszedłem do doktora. Jesień już była, wieczór wilgotny, liście, szeleszcząc pod naszymi stopami, napełniały powietrze wonią przypominającą mi Blunderstone. Wiatr stare nawoływał wspomnienia.

Ściemniło się, zanim doszliśmy do mieszkania doktora. Pani Strong wracała właśnie z ogrodu, gdzie pan Dick pozostał jeszcze, ścinając róże. Doktor zajęty był w swej pracowni z kimś, kto miał odejść natychmiast. Weszliśmy do bawialnego pokoju i usiedliśmy w cieniu okna. Między takimi przyjaciółmi jak my ceremonie były zbyteczne.

Zaledwie usiedliśmy, wpadła z gazetą w ręku pani Markleham, wołając:

– O! Na Boga! Annie! Czemuś mnie nie ostrzegła, kto jest w gabinecie!

– Mogłamże482 wiedzieć – łagodnie odrzekła córka – że mamie potrzebna ta wiadomość?

– Potrzebna? – oburzyła się, padając na kanapę, Herod-baba. – Nigdym się tak jeszcze nie przestraszyła483.

– Czy mama wchodziła tam? – spytała Annie.

– Czy wchodziłam?! – zawołała z emfazą – naturalnie, że wchodziłam i jak sądzicie, panno Trotwood, panie Dawidzie, na co natrafiłam? Poczciwiec ten sporządzał testament.

Córka jej spojrzała wystraszona.

– Sporządzał testament – prawiła Herod-baba, kładąc gazetę na stoliczku i uderzając po niej ręką. – Co za przezorność, co za poczciwość! Muszę powiedzieć, jak to było. Muszę, aby dać świadectwo tej poczciwej duszy. Wiadomo zapewne pani, panno Trotwood, że w tym domu oczy stracić można. Nie podobna484 doczekać się światła. A i jednego przyzwoitego w całym domu nie ma fotela, gdzie by wygodnie, z gazetą w ręku usiąść było można. Chyba w pokoju mego zięcia. Podążyłam tam, dostrzegłszy światło, i cóż ujrzałam? Oto dwóch jegomościów, prawników zapewne, stojących przy biurku. Doktor z piórem w ręku mówił… Annie, duszko, słuchaj, co mąż twój mówił! Oto własne jego słowa: „Wyrażam tym, panowie”, mówił, Annie, czy słyszysz? „Wyrażam tym pełne me zaufanie do pani Strong i zostawiam jej bezwarunkowo wszystko, co posiadam”. Jeden z jegomościów powtórzył: „bezwarunkowo wszystko”, a ja ze wzruszonym macierzyńskim sercem zawołałam: „Przepraszam” i wybiegłam z pokoju.

Pani Strong otworzyła drzwi i wyszła na balkon, gdzie oparła się o barierę.

– Czyż nie podziwiasz pani, panno Trotwood, i ty, panie Davy, czy nie podziwiacie – paplała stara – przezorności, dobroci doktora? Widzę teraz dobrze, że na moje wyszło. Gdy mnie doktor zaszczycił był odwiedzinami i oświadczył się o córkę, powiedziałam Annie, pamiętam co do słowa, powiedziałam jej: „Duszko, zobaczysz, że doktor zrobi dla ciebie więcej nawet, niż mu obowiązek będzie nakazywać”.

Posłyszeliśmy dzwonek, prawnicy odchodzili.

– Skończone – mówiła Herod-baba, wsłuchując się – skończone! Podpisał, przypieczętował, złożył! Teraz może spokojnie umrzeć. Co za dusza! Annie, duszko, idę do gabinetu, z gazetą, bo nie mogę obejść się bez nowin. Panno Trotwood, panie Davy! Wszak zobaczycie się z doktorem?

W mroku komnaty, zamykając nóż ogrodniczy, stał pan Dick. Ciotka moja pocierała nos gwałtownie. Był to niemy, lecz wymowny protest przeciw natręctwu Herod-baby. Nie wiem już jednak, kto z nas pierwszy wszedł do gabinetu, ani jakeśmy się tam znaleźli485, pamiętam tylko, żeśmy zastali gospodarza domu przy biurku, wśród ulubionych mu ksiąg, z opartą na ręku głową. Jednocześnie do pokoju wsunęła się blada i drżąca jego żona. Pan Dick wprowadził ją pod ramię, położył rękę, budząc z zadumy, na ramieniu doktora, a gdy ten podniósł zdumiony wzrok, Annie osunęła się przed nim na kolana i wraz z dłońmi wzniosła na męża spojrzenie, co mi zawsze wraziło się w pamięć. Gazety wypadły z rąk zdumionej pani Markleham.

Powaga i łagodność doktora, błagalna postawa jego żony, wyraz twarzy pana Dicka, zadowolenie, z jakim ciotka moja szeptała: „I to ma być wariat!” – wszystko to widzę, słyszę jeszcze.

– Doktorze! – przemówił pan Dick – niechże pan spojrzy.

– Annie, dziecko moje! – zawołał doktor. – Ależ nie tak, nie u moich nóg.

– Owszem – rzekła z cicha – tak, i niech nikt, proszę, nie odchodzi. Mężu mój, ojcze! Przerwij grobowe to milczenie, powiedz, co stanęło pomiędzy nami?

Pani Markleham odzyskała mowę. Oburzyła się macierzyńska jej duma.

– Annie! Duszko! – zawołała grzmiąco. – Powstań natychmiast! Nie upokarzaj siebie i swej rodziny! Chcesz chyba, bym zmysły postradała!

– Próżne słowa, mamo – odparła Annie. – Twoje tu nawet prawa gasną wobec męża mego.

– Moje! Moje! Wyrodna córko! – wołała pani Markleham. – Wody!

Wszyscyśmy pozostali486 głusi na to wołanie i Herod-baba mdlała i cuciła się sama.

– Annie – mówił z czułością doktor, biorąc żonę za obie ręce. – Dziecko moje, nie z twojej to winy zaszły zmiany w stosunku naszym. Ja sam temu winienem, wiem to, i wierzaj mi, przywiązanie moje do ciebie, uwielbienie, szacunek w najmniejszej nie zmieniły się mierze. Kocham cię, poważam, z całego serca pragnę twego szczęścia. Powstań, Annie! Proszę.

Nie powstając z kolan i podnosząc na niego wzrok załzawiony, przytuliła się do niego. Po chwili opuściła głowę na jego kolana, mówiąc:

– Jeśli mam tu przyjazną duszę, która by chciała mówić za mnie i za mego męża, jeśli mam przyjazną duszę, która by chciała wyjaśnić dziwne nieco podejrzenie, błagam ją o wyjaśnienie okrutnej tej sytuacji.

Przez chwilę nikt nie odpowiadał, zdobyłem się wreszcie na odwagę.

– Pani Strong – rzekłem – wiem coś, co mi mąż pani polecił zachować w tajemnicy, lecz co wyjawić teraz stało się obowiązkiem moim. Pozwoli mi pani mówić?

Spojrzała na mnie poprzez łzy. Zrozumiałem, że jestem na dobrej drodze.

– Spokój nasz domowy w twoich, kochany Copperfieldzie, pozostaje rękach – rzekła. – Mów, proszę, i nic nie ukrywaj; wiem z góry, że mi nikt nie zdoła powiedzieć nic takiego, co by zaćmiło dobroć i szlachetność mego męża! Niech więc żaden wzgląd na mnie cię nie wstrzymuje. Za wszystko odpowiem, tu przed nim, a tam przed Bogiem!

Po słowach tych zbytecznym byłoby pytać o pozwolenie doktora. Opowiedziałem tedy szczegółowo, łagodząc tylko wyrażenia Uriaha, scenę, która odegrała się w tym samym gabinecie. Któż zdoła zliczyć wykrzykniki, którymi Herod-baba ustawicznie przerywała moje opowiadanie.

Annie słuchała z opuszczoną na kolana męża głową. Gdym skończył, ujęła rękę męża i podniosła ją do ust. Pan Dick podniósł ją. Stojąc, nie odrywając spojrzenia od męża, mówiła:

– Wyspowiadam się ze wszystkiego, com miała na sercu, odkąd wyszłam za mąż. Teraz, gdym się dowiedziała, wszystko opowiedzieć to muszę.

– Nie, Annie – przerwał jej mąż łagodnie – nie potrzeba, dziecko moje. Nie wątpiłem nigdy o tobie, ufałem ci, ufam w zupełności.

– Owszem, muszę otworzyć serce przed tym, któremu zawdzięczam spokój całego życia i którego z każdym dniem bardziej kocham i szanuję.

– Istotnie – wtrąciła pani Markleham – zaświadczyć mogę…!

– Ach! Herod-baba! – syknęła ciotka.

– I pozwolę zauważyć sobie – ciągnęła pani Markleham – że szczegóły są chyba zbyteczne…

– Jedynie mąż mój sądzić o tym może – odrzekła jej córka, nie zwracając się wcale do matki. – Jego to rzecz wysłuchać mnie. Jeśli tym, co powiem, zmartwię cię, mamo, przebacz mi. Sama cierpiałam ciężko i długo.

– Na honor! – zaklęła Herod-baba.

– Gdy byłam jeszcze dzieckiem – zaczęła Annie – pierwsze moje wspomnienia i wrażenia wiązały się z łagodnym i cierpliwym nauczycielem, kochanym przyjacielem mego ojca! Wzbogacił on umysł mój pierwszymi wiadomościami, kierował mną i rozwijał mój charakter. Sądzę, że nauki z innych ust przyjęte nie miałyby na mnie nigdy tak dobrego wpływu.

– Za nic masz zatem swą matkę?! – przerwała z oburzeniem pani Markleham.

– Nie mówię tego, mamo! Oddaję mu tylko, co się należy – łagodnie odrzekła Annie. – Wzrastałam w tych uczuciach, w głębokim, wdzięcznym przywiązaniu do mego nauczyciela. Uważałam go za przewodnika, za ojca i pochwała z ust jego inną dla mnie od wszelkich pochwał miała cenę. Gdybym nie wierzyła nikomu, zawierzyłabym jemu, gdyż całą mą posiadał ufność. Wiesz, mamo, jak niedoświadczona i młoda byłam, gdyś mi nagle przyjaciela tego przedstawiła jako starającego się o moją rękę.

– Niejednokrotnie już to obecnym tu opowiadałam – rzekła pani Markleham.

– Czemuż choć raz nie zatrzymasz języka za zębami? – mruknęła moja ciotka.

– Uczułam – ciągnęła Annie, nie zmieniając postawy i głosu – jak gdyby coś się zmieniło, jak gdybym coś straciła. Czułam się zmieszana, niepewna, dzieckiem byłam prawie i bolała mnie zmiana stosunku, do którego przywykłam, w którym wzrosłam. Tak dobry był jednak dla mnie, żem się czuła zaszczycona jego wyborem. Wyszłam za niego.

– W kościele świętego Alfonsa w Canterbury – podpowiedziała pani Markleham.

– Bodaj cię! – mruknęła ciotka.

– Nie ważyłam ani przez chwilę – mówiła z wzmagającym się rumieńcem Annie – materialnych korzyści tego związku. W sercu mym nie było miejsca na podobne wyliczenia. Pełne ono było czci i wdzięczności i daruj mi, mamo, aleś ty to pierwsza nasunęła mi myśl, że i mnie, i jego dotknąć mogą tak nędzne posądzenia.

– Ja?! – zawołała pani Markleham.

– Bez wątpienia, nic tu nie pomoże wachlowanie się – mruknęła ciotka.

– Było to pierwszym mym nieszczęściem, pierwszą boleścią – mówiła Annie. – Dręczyło to mnie, lecz nie, nie z takich powodów, jak ci się zdawać może, mój mężu, i w sercu mym nie było myśli, uczucia, boleści, której byś obcym pozostał.

474.zżymać się – niecierpliwić się; denerwować, złościć się. [przypis edytorski]
475.dawnoż – konstrukcja z partykułą -że (skróconą do -ż) nadającą znaczenie pytania retorycznego; inaczej: czy dawno, czyż dawno. [przypis edytorski]
476.dziecinna żona – w oryg. nie tyle w znaczeniu „dziecinnie zachowująca się żona”, ile „dziecko-żona”: child-wife. [przypis edytorski]
477.żem (…) potrzebował – inaczej: że potrzebowałem (konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika). [przypis edytorski]
478.nanizać – nawlec na nić (sznurek itp.). [przypis edytorski]
479.niewczesny – powstały w nieodpowiednim czasie; niewłaściwy. [przypis edytorski]
480.zawszem gotowa – forma skrócona; inaczej: zawsze jestem gotowa. [przypis edytorski]
481.Święto Wiosny – w Anglii tradycyjnie, od czasów pogańskich obchodzone w ostatni poniedziałek maja; obchody wiążą się z maskaradowymi paradami. [przypis edytorski]
482.mogłamże – konstrukcja z partykułą -że nadającą znaczenie pytania retorycznego; inaczej: czy mogłam, czyż mogłam. [przypis edytorski]
483.nigdym się tak jeszcze nie przestraszyła – inaczej: nigdy się tak jeszcze nie przestraszyłam (konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika). [przypis edytorski]
484.nie podobna (daw.) – nie (jest) możliwe; nie można. [przypis edytorski]
485.jakeśmy się (…) znaleźli – inaczej: jak się znaleźliśmy (konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika). [przypis edytorski]
486.wszyscyśmy pozostali – inaczej: wszyscy pozostaliśmy (konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika). [przypis edytorski]
Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
01 июля 2020
Объем:
1030 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают