promo_banner

Реклама

Читать книгу: «Przygody Sindbada żeglarza», страница 11

Шрифт:

Usiadłem na wskazanym mi krześle.

– Więc powiadasz tedy, iż masz apetyt dostateczny? – spytał znów tłuścioch, siadając naprzeciwko i zacierając swe pulchne dłonie.

– Dostateczny, najzupełniej dostateczny! – zawołałem z mocą. – Nic mi nie brak, prócz jedzenia! Każda chwila zwłoki przyprawia mnie o mdłości nieludzkie!

– Cierpliwości, cierpliwości, człowieku w gorącej wodzie kąpany! – rzekł znowu tłuścioch, dobrodusznie pogłaskując swój potrójny podbródek. Wszakże musimy uprzednio obmyśleć zespół oraz następstwo potraw. Chciałbym wiedzieć, co pragniesz spożyć najpierw, a co potem? Przede wszystkim jednak zawołam lokaja, aby nam co tchu nakrył do stołu.

Mówiąc to, klasnął w dłonie, tak jakby na lokaja, a chociaż nikt się na owo klaśnięcie nie zjawił – zwrócił ku drzwiom swą pulchną twarz z takim wyrazem, jakby właśnie we drzwiach stał przywołany lokaj.

– Mój drogi Kalebasie – rzekł do urojonego w drzwiach lokaja – nakryj co prędzej do stołu, bo mamy gościa, którego pragnę uraczyć doskonałym obiadem tym bardziej, że mu nic nie brak prócz jedzenia.

W pierwszej chwili wydało mi się, że dobroduszny z pozoru tłuścioch jest wariatem, lecz natychmiast przyszło mi do głowy, iż jest po prostu miłośnikiem figlów, i postanowiłem, gwoli pozyskania na przyszłość jego względów i gościnności, przytakiwać owym figlom i wraz z nim udawać, iż wierzę najzupełniej w rzeczywistość urojonych przedmiotów.

– Bardzo mi się podobał z twarzy ów Kalebas – rzekłem poważnie przypomina mi ogromnie pewnego starego i wytrawnego marynarza, którego spotkałem na okręcie podczas mej ostatniej podróży.

– Jest to stary i wierny sługa – odpowiedział zarówno poważnie tłuścioch. – Cenię go i lubię za pośpiech, z jakim spełnia każde zlecenie. Czy nie uważasz, jak szybko nakrywa do stołu?

– Podziwiam twą szybkość i usłużność, poczciwy Kalebasie – rzekłem, zwracając się do nieistniejącego lokaja i niezwłocznie, czyniąc w powietrzu dłonią taki ruch, jakim zazwyczaj wręcza się napiwki, dodałem głosem skromnym a uprzejmym: – Masz tu, mój drogi, tysiąc dukatów na rozgrzewkę. Jest to drobnostka, która ci się wszakże przyda.

– Nie psuj mi służby zbytnią hojnością – szepnął ukradkiem tłuścioch, pochylając się ku mnie i grożąc mi palcem na nosie.

– Stół już nakryty! – zawołałem, udając radość niezmierną. – Możemy teraz śmiało zażądać najwybredniejszych potraw! Nieprawdaż?

– Od czego zaczniemy? – spytał tłuścioch, mrużąc oczy i udając głęboką zadumę. – Myślę, że najlepiej byłoby zacząć od jakiejś niewinnej przekąski w rodzaju sardynek w oliwie, które, ubłożywszy77 z lekka podniebienie, nie odebrałyby apetytu do dań następnych.

– Zgoda! – rzekłem, udając wesołość i zadowolenie. Tłuścioch znów klasnął w dłonie.

– Czy nie widzisz tam we drzwiach Kalebasa? – spytał po chwili.

– Stoi tam już od minuty w oczekiwaniu twych zleceń – odparłem.

Tłuścioch zwrócił głowę ku drzwiom.

– Poczciwy Kalebasie – rzekł z dobrodusznym uśmiechem – przynieś nam pudełko sardynek w oliwie, jeno duchem, bo gość ma apetyt wilczy i spieszno mu do przekąski.

– Nie jestem znów tak głodny, abym nie mógł chwili jednej zaczekać – zauważyłem głosem niezwykle ugrzecznionym, udając pewnego rodzaju wstydliwość i zakłopotanie człowieka, który nie chce wyzyskiwać zbytniej gościnności gospodarza.

– Nie krępuj się, człowieku wstydliwy! – zawołał tłuścioch. – Żądaj, czego tylko dusza twoja zapragnie! Uważaj mój dom za swój własny. Gościnność jest jedynym moim nałogiem. Ale otóż i sardynki zjawiły się już na stole. Błagam cię, człowieku wstrzemięźliwy, jedz, ile się zmieści! Czym chata bogata, tym rada!

I, mówiąc to, tłuścioch swoją pulchną dłonią przysunął mi zręcznie i usłużnie nieistniejące zgoła pudło urojonych sardynek w niemniej urojonej oliwie.

Jąłem je wywlekać z pudła niewidzialnym widelcem i kłaść na niewidzialnym talerzu. Tłuścioch też, idąc za moim przykładem, wyciągnął widelcem jedną sardynkę, wsunął ją szybko do rozwartych zawczasu ust, przełknął, oblizał się i rzekł:

– Świeżuteńkie! Takich sardynek z pewnością nigdzie nie jadłeś. Każę je zaprawiać bobkowymi liśćmi78 i goździkami, aby w ten sposób ożywić i zaostrzyć mdły smak oliwy.

– Przewyborne! – zawołałem, udając, że przełykam jedną po drugiej urojone sardynki.

– Nie krępuj się, człowieku niedobry, i weź jeszcze, choćby kilka.

– Już nie mogę, doprawdy nie mogę! – odmawiałem się z niezwykłym ugrzecznieniem.

– Wyrządzasz mi krzywdę i przykrość! – zawołał tłuścioch. – Weź choćby tę jedną, co leży na uboczu, najsuciej wykąpana w oliwie i najsrebrniej połyskująca spasionym brzuszkiem, w którym obecnie utkwił samotny a wielce nadobny goździk, jakby na znak, iż od owego właśnie miejsca warto tej rozkoszy napocząć.

– Wezmę tedy jeszcze tę jedną, pod warunkiem, że będzie ostatnia.

Podczas gdy jadłem wskazaną mi przez tłuściocha sardynkę, ten ostatni znów klasnął w dłonie i zwrócił głowę do drzwi.

– Kalebasie – zawołał – podaj nam co tchu dwie filiżanki rosołu z pasztecikami.

– Pasjami lubię rosół – zauważyłem.

– A więc pij, póki gorący, ale ostrożnie, abyś nie oparzył warg.

– Paszteciki – znakomite! – rzekłem, udając zachwyt.

– Nieprawdaż? – zawołał tłuścioch, chuchając i poruszając kolisto rozwartymi wargami, tak jakby smakowicie się borykał ze zbyt gorącym pasztecikiem. – Są to paszteciki mojego własnego pomysłu. W ich wonnym i parnym wnętrzu tkwi odrobina jarząbka, źdźbło kapłona, naparstek móżdżku i złotawa krztyna szpiku wołowego. Piękna to zaiste chwila, gdy owe z rozmaitej dziedziny mięsiwa i tłuszczyki wejdą pomiędzy sobą w milczące porozumienie, ażeby wspólnie utworzyć jednolity i niepodzielny smakołyk! Jarząbek zapożyczy smaku od kapłona, kapłon – od móżdżku, aż wreszcie wszystko troje przesiąknie na wskroś wnikliwym szpikiem, aby napęcznieć, wyprzejrzyścieć i przysposobić się do ostatecznego roztajania na szlachetnym podniebieniu pożądanego gościa!

Każde słowo tłuściocha aż do bólu podniecało mój głód i apetyt. Postanowiłem jednak aż do końca grać powziętą rolę w tej nadziei, iż tłuścioch zlituje się wreszcie nade mną i uraczy mnie choćby jedną rzeczywistą potrawą.

Tymczasem wszakże musiałem zjadać potrawy urojone, które nam podawał urojony Kalebas. Było tych potraw bez liku, tak że w końcu straciłem wszelką rachubę.

Przyszła wreszcie chwila, gdy tłuścioch kazał podać wino i desery.

Urojony Kalebas natychmiast spełnił jego zlecenie.

– Stół ugina się pod butlami wina – rzekł tłuścioch, wskazując pustą powierzchnię stołu. – Czy jesteś znawcą win?

– I owszem – odrzekłem.

– Pozwól więc, człowieku wybredny, że ci po brzegi wypełnię puchar tym oto wińskiem z wysp Papuzich, które to wyspy odznaczają się tym, iż nie ma na nich ani jednej papugi, lecz same co najprzedniejsze winogrona.

Udałem, że pochwyciłem w dłonie napełniony puchar i przywarłem go do ust.

– Widzę, że jednym tchem całą zawartość wychyliłeś ? Pozwól, że ci doleję.

– Nie chcę przebrać miary w piciu – odrzekłem z uśmiechem – bo, chociaż łeb mam mocny, wszakże wino może mi w głowie zaszumieć a wówczas – nie odpowiadam za własne postępki.

– Nie uchylaj się od picia, człowieku oględny! – zawołał tłuścioch. – Ile wina w głowie, tyle prawdy w słowie! Albo – jeśli wolisz: ile wina w brzuchu, tyle mocy w duchu. Pij i żłop, jeśliś chłop! Póki dech w tobie dycha, nie odsuwaj kielicha!

I znowu podał mi nieistniejący kielich napełniony winem, którego nie było.

Zacząłem wychylać kielich po kielichu, aż w końcu przybrałem wyraz taki, jakbym się upił. Wstałem z krzesła i chwiejnym krokiem słaniając się na strony, zbliżyłem się do tłuściocha. Głód i wściekłość wstrząsały moim ciałem. Postanowiłem ukarać dziwacznego a nielitościwego gospodarza.

– Nazwałbym cię osłem, gdybyś nie był podobny do wieprza – rzekłem, udając bełkot pijanego i trzepiąc go płazem dłoni po pulchnych podbródkach.

Tłuścioch pośpiesznie usunął się ode mnie.

– Widzę, że się spiłeś nie na żarty, człowieku nieobliczalny! – zawołał z udanym uśmiechem.

– Nalej mi jeszcze puchar wina! – wrzasnąłem, zataczając się po pijanemu.

– Dość już wina, dość! – zawołał tłuścioch. – Wypiłeś stanowczo za wiele.

– W takim razie sam sobie kielich winem napełnię! – odrzekłem tonem urażonym i zrobiłem dłonią nad stołem ruch taki, jakbym kielich napełniał. Po czym w ten sposób napełniony kielich wychyliłem do dna.

– Człowieku niepoprawny! – zawołał tłuścioch. – Toć miarkuję, że ledwo na nogach się trzymasz! Uprzedź mnie przynajmniej, jakich zazwyczaj wybryków imasz się po pijanemu?

– Biję! – odrzekłem.

– Bijesz? – spytał tłuścioch, najwidoczniej truchlejąc.

– Biję! – powtórzyłem z mocą.

– Kogo? – spytał tłuścioch.

Zamiast odpowiedzi porwałem go za kark, obaliłem na ziemię i jąłem raz po raz okładać go pięścią. Przerażenie jego było tak wielkie, że nawet nie krzyknął. Obdarzywszy go odpowiednią ilością razów, podniosłem z ziemi, chwyciłem za gardło i przyparłem do muru.

– Puść mnie, puść! – zawołał, blednąc ze strachu. – Każę ci podać najprawdziwsze, najrzeczywistsze potrawy! Oddam ci za żonę moją córkę jedynaczkę wraz z połową mego majątku! Nie pozbawiaj mnie życia, które spędzam tak cudownie na doskonałej bezczynności i na spożywaniu nieporównanych smakołyków!

Wypuściłem z dłoni jego pulchne gardło i zajrzałem mu w oczy z wyrzutem, z bólem i z gniewem.

– Jak mogłeś tak się znęcać nad moim głodem? – rzekłem z mocą.

– Przebacz mi mój wybryk okrutny, przyszedłeś wszakże w chwili, gdy nie mogłem postąpić inaczej. Ukończyłem właśnie obiad, złożony wyłącznie ze smakołyków mego własnego wynalazku, gdyż jestem nieporównanym smakoszem i żarłokiem i zamieszkałem z moją córką umyślnie na tej wyspie samotnej, aby w tej samotności skupić wszystkie władze mej duszy w jedność i ową jedność zastosować jedynie do wczuwania się w najtajniejsze posmaki najrozmaitszych potraw. Otóż przybyłeś w chwili, gdy po zjedzeniu osobliwie udanego obiadu rozpaczałem, że nie mogę tego obiadu powtórzyć od początku do końca z powodu, iż przeładowany żołądek odmawiał mi wszelkiego posłuszeństwa. Obydwaj tedy jednakie znosiliśmy męczarnie, gdyż zarówno – pomimo żądzy jedzenia – nie mogliśmy jeść, ty – z powodu braku jadła, ja zaś – z powodu jego nadużycia. Toteż rozzłościł mnie a nawet do głębi uraził twój wilczy apetyt i możność pożerania potraw, które dla mnie chwilowo przynajmniej stały się niedostępne. Umyśliłem więc zadrwić z ciebie w sposób – zaiste – nieludzki. Spotkała mnie za to z twej ręki słuszna kara, za którą nie mam do ciebie żalu najmniejszego, obawiałem się tylko zbytniego przedłużenia owej kary, gdyż takie przedłużenie mogłoby sprowadzić dla mnie skutki wielce smutne. Podobasz mi się jednak tak bardzo, że chętnie uczynię cię moim zięciem. Przede wszystkim wszakże muszę cię tym razem naprawdę nakarmić, bo gotów jesteś skonać z głodu przed ślubem z moją córką, której uroda z pewnością ciebie oczaruje.

Tłuścioch przyjaźnie uścisnął mi obydwie dłonie i, porwawszy wiszący na ścianie kołatek, uderzył nim w gong ponad drzwiami.

Na przeciągły, melodyjny i echami nasycony dźwięk gongu zjawił się we drzwiach rzeczywisty Kalebas.

Tłuścioch szeptem dał mu odpowiednie zlecenia – i po chwili stół uginał się pod brzemieniem rzeczywistych, namacalnych, dotykalnych potraw. Podczas, gdy pożerałem potrawę, zda się, dwudziestą czwartą, weszła do pokoju cudowna Stella, córka tłuściocha. Była piękna bez zarzutu, lecz miała jedną wadę, mianowicie zbytnią otyłość, którą po ojcu odziedziczyła. Otyłość ta wszakże nie koślawiła jej urody, ponieważ ruchy miała niezwykle zręczne i zwinne, ruchy wiotkiej i smukłej dziewczyny. W jedzeniu lubowała się tak samo jak ojciec i posiadała podniebienie tak samo wytrawne.

– Jest to cudzoziemiec, któremu z powodu rozmaitych okoliczności przyobiecałem twoją rękę – rzekł tłuścioch, wskazując mnie swej córce. – Czy nie masz nic przeciwko temu?

– Nie mam nic przeciwko temu – odrzekła rumieniąc się i spuszczając oczy.

– Pragnę, aby ślub wasz odbył się jutro. Czy zgadza się to z twoją wolą?

– Niezupełnie… – zauważyła nieśmiało Stella. – Wolałabym, aby ślub nasz odbył się dziś jeszcze.

– Nie mam nic przeciwko temu – odpowiedział z kolei tłuścioch.

– Chciałabym jednak wiedzieć, jak się na mój pośpiech zapatruje ów miły ze wszech miar cudzoziemiec? – szepnęła Stella, zerkając na mnie.

– Nie mam nic przeciwko pośpiechowi – odparłem, pożerając gwałtownie potrawę, którą mi przed chwilą właśnie podał Kalebas.

Po zjedzonym obiedzie, nie zwlekając ani chwili, poślubiłem piękną, aczkolwiek zbyt otyłą Stellę i zamieszkałem w pałacu dobrodusznego tłuściocha.

Stella prócz otyłości miała, jak się okazało, jeszcze jedną wadę, mianowicie cierpiała na bezsenność.

Dzięki owej bezsenności, posłyszała dźwięki złotej lutni, na której grała mi we śnie Urgela.

– Cóż to za dźwięki dobywają się z twego snu? – spytała mnie pewnego razu. – Od dawna już chciałam cię o to zapytać, ale jakoś zapominałam.

Opowiedziałem jej całą przygodę z Urgelą.

– O! – zawołała, czerwieniejąc z gniewu. – Nie mogę pozwolić na to, aby twój sen zapełniała jakaś obca istota!

– Urgela nie jest właściwie istotą – odparłem nieśmiało – jest snem tylko. Nie istnieje, lecz śni się… Rozumiesz?

– Nie rozumiem i nie chcę rozumieć! – wrzasnęła Stella. – Ciekawa jestem, co byś ty na to powiedział, gdybym się komuś co noc śniła i w dodatku grywała mu na lutni złotej? Nienawidzę tej Urgeli i muszę ją wypędzić z twego snu na wszystkie cztery wiatry!

– Bój się Boga, Stello, jak możesz być zazdrosna o sen?

– Jestem zazdrosna o sen, gdyż sama cierpię na bezsenność.

Mówiąc to, Stella tupnęła nogą i wyszła z pokoju.

Od tego czasu życie moje stało się nieprzerwaną męczarnią. Stella, chcąc mi wzbronić zamieszkałego przez Urgelę snu, po całych nocach nieustannie szarpała mnie za ramię, aby mi sen przerywać. Na chwilę nawet nie mogłem zmrużyć oka. Wychudłem, wynędzniałem, osłabłem i chodziłem po pokoju krokiem chwiejnym i obłędnym, nie mogąc zaznać upragnionego spoczynku.

– Ja spać nie mogę, więc i ty nie śpij! – mówiła Stella, której zbytnia otyłość zaczęła mnie razić od pewnego czasu.

– Stello błagam cię, pozwól mi się zdrzemnąć choćby na okamgnienie!

– Nie pozwolę!

– Dlaczego?

– Dlatego, że nie chcę, abyś widział we śnie Urgelę. Pragnę sama rządzić i opiekować się twym snem.

– Czyż opieka żony na tym polega, aby mężowi odbierać sen i przyprawiać go o męczarnie nieznośne?

Stella nie dała mi żadnej odpowiedzi.

Zapomniałem nadmienić, iż Urgela, której pewnego razu udało się na chwilę wkroczyć do mego snu, powiedziała mi wręcz, że nienawidzi Stelli i że pragnie zemścić się na niej za to, że mi sen przerywa. Wreszcie stało się to, czego się najbardziej obawiałem.

Stella z pewnej księgi czarodziejskiej dowiedziała się, jakich sposobów trzeba użyć w celu wywleczenia Urgeli z głębiny snów na jawę.

Pewnej nocy, gdy zasnąłem, pokropiła mnie wywarem odpowiednich ziół i wymówiła odpowiednie zaklęcie. Pod wpływem owych ziół i zaklęcia Urgela, która właśnie grała w mym śnie na lutni, straciła nagle swoją równowagę senną i wychyliwszy się poza obręb snu w rzeczywistość, znalazła się nagle – drżąca i wylękła – na środku komnaty, przed obliczem gniewnej Stelli.

Zbudziłem się natychmiast i ujrzałem scenę, której nigdy nie zapomnę. Żona moja otyłymi dłońmi wpiła się w widmowe, złociste warkocze przerażonej Urgeli. Widziałem, jak dłonie Stelli, nie mogąc rozszarpać zbyt nikłych i niepochwytnych warkoczy, ześlizgnęły się na piersi wróżki i wpiły się paznokciami w jej widmowe, niepochwytne ciało, które było jeno snem zlęknionym.

Smukła, powiewna postać Urgeli przepełniła się dreszczem, pod którego przemocą ciało jej tak wyprzejrzyściało, że obicia przeświecały przez nie. Wreszcie dłonie Stelli, nie mogąc wyczuć kształtów Urgeli, podążyły ku lutni złotej, którą w ręku trzymała, wyrwały tę lutnię i poszarpały ją w złote strzępy, które spłonęły jak jęzory ognia i zgasły raz na zawsze.

Wówczas jęk i płacz melodyjny wyrwał się z piersi Urgeli.

– Zabiła mnie, pozbawiając lutni! – jęczała Urgela. – Nie dano mi umrzeć, bo nie żyłam, tylko śniłam się ludziom, ale już odtąd nigdy nikomu przyśnić mi się nie wolno!

I z tymi słowy na ustach Urgela znikła, aby już nigdy nie odwiedzić mnie we śnie.

Zbrodnia mojej nieco zbyt otyłej małżonki napełniła mnie takim wstrętem i oburzeniem, że natychmiast opuściłem pałac i, pędząc co tchu przed siebie, skierowałem swój bieg ku morzu. W pierwszej chwili chciałem się utopić i byłbym to z pewnością uczynił, gdyby nie ten przypadek szczęśliwy, iż, dobiegłszy do brzegu, ujrzałem okręt, który płynął w pobliżu. Na krzyk mój okręt zbliżył się do brzegu. Wbiegłem na pokład, błagając kapitana, aby co prędzej odbił od brzegu, gdyż bałem się pogoni mej małżonki. Okazało się, iż okręt płynął w stronę Balsory. Żegluga nasza trwała kilka miesięcy. Po upływie wspomnianych miesięcy, wylądowałem w porcie balsorskim.

Przygoda szósta

Zmęczony trudami podróży z radością wstąpiłem w znajome progi rodzinnego pałacu. Przede wszystkim postanowiłem przeprosić wuja Tarabuka za to, że się z nim nie pożegnałem przed wyruszeniem w ostatnią, zgoła niespodzianą i niezamierzoną przeze mnie podróż. Wyznam, iż stęskniłem się nieco do mego wuja i spieszno mi było zobaczyć go i powitać. Ostatnimi czasy śnił mi się kilka razy i za każdym razem jawił się we śnie jakiś wielce dziwny i zmieniony. Miał twarz z prawego profilu podobną do orangutana, a z lewego – do kakadu. Takie zespolenie dwóch zgoła rozmaitych profilów możliwe jest, ma się rozumieć, tylko we śnie. Przykre wszakże wrażenie wywarła na mnie owa dwoistość profilu. Nie wierzę, iż sen spełnia się dosłownie, ale wierzę w to, iż spełnia się w przybliżeniu i z przeróżnymi odmianami, których wymaga rzeczywistość i jej niezłomne prawa.

Bałem się, że sen ów był jakąś – niezrozumiałą dla mnie przepowiednią. Pobiegłem tedy wprost do pokoju wuja, aby się przekonać, jakie znaczenie miał mój sen dziwaczny. Biegnąc, miałem na myśli na przemian to orangutana, to kakadu, lecz i orangutan, i kakadu pierzchły z mych myśli wobec rzeczywistości, którą ujrzałem. Postać, którą zastałem w pokoju wuja Tarabuka, prześcignęła wszelkie sny, wszelkie oczekiwania i wszelkie obawy! Stanąłem jak wryty, nie wiedząc, co mam czynić – czy trwać na miejscu, czy zmykać co tchu przed potworem, który patrzył na mnie wzrokiem mego wuja, lecz nie posiadał zresztą żadnej innej z nim wspólnoty. Im mniej był do niego podobny, tym bardziej przerażały mnie tu i ówdzie luźne i dorywcze cechy niezaprzeczonego podobieństwa. W pierwszej chwili wydało mi się, iż widzę jakąś zmorę, w której dopiero po pewnym czasie rozpoznałem istotę ludzką.

Twarz owej istoty nie była zupełnie czarna. Powiedziałbym, iż pokrywały ją szczelnie drobne, czarne cętki na kształt maku. Te same cętki przesłaniały powierzchnie dłoni. Tym samym drobnym makiem upstrzona była szyja. Całość robiła wrażenie tak niezwykłe, że osłupiałem. Gdy nieco doszedłem do siebie, szepnąłem głosem lękliwym:

– Kim jesteś, człowieku o nieludzkim wyglądzie?

– Jestem twoim rodzonym wujem – odparła dziwaczna istota.

– Nie wierzę – odrzekłem nieśmiało.

– Powinszuj mi – odpowiedział wuj Tarabuk, gdyż on to był bez wątpienia – powinszuj mi nowego wynalazku. Wpadłem na zgoła nowy pomysł utrwalenia mych utworów. Nie mogę ich bowiem powierzyć ani papierom, ani pergaminom, ani zawodnej pamięci zdradliwych dziewcząt. Jedynym człowiekiem, któremu mogę je powierzyć, jestem – ja sam, we własnej osobie. Spójrz na mnie – czyliż nie wyglądam, jak przystoi wielkiemu poecie? Cały mój dobytek duchowy mam – na własnym ciele. Skóra moja to – notes, który tylko śmierć zniszczyć może. Widzę po twych oczach, że jesteś ciekawy mego pomysłu, otóż natychmiast zaspokoję twoją ciekawość. Dzięki szczęśliwemu trafowi, spotkałem w Bagdadzie Chińczyka, który posiada sztukę tatuowania. Zaprzyjaźniłem się z nim i zwierzyłem się ze wszystkich moich trosk i utrapień. Po wysłuchaniu moich zwierzeń Chińczyk pogrążył się w głębokiej zadumie, która trwała trzy dni i trzy noce. Wreszcie po trzech dniach i trzech nocach poradził mi, abym wszystkie moje utwory z pomocą sztuki tatuowania utrwalił na własnej swojej skórze. Byłem oczarowany radą Chińczyka. Prosiłem go, aby natychmiast swój pomysł wykonał. Chińczyk z usłużną radością zabrał się do żmudnej roboty. W przeciągu krótkiego czasu upstrzył mi skórę tak drobnymi literami, że tylko przez lupę można je odczytać. Nikt mnie teraz nie pozbawi mych utworów. Dreszcz niewymownej rozkoszy przenikał mnie w miarę, jak powierzchnia mego ciała pełniła się z każdą godziną cudownym brzemieniem mych upajających wierszy. Stałem się oto w jednej osobie – autorem i książką. Jestem jedynym wydaniem mych własnych dzieł, – jedynym na świecie człowiekiem, którego duszę można każdej chwili odczytać, ma się rozumieć, przez lupę.

– O! – zawołałem ze łzami w oczach. – Czyżem przypuszczał, że mam takiego wuja, który z bliska jest wspaniałą księgą, a z daleka doskonałym Murzynem!

Nie mogąc powstrzymać łez, rzuciłem się w objęcia wuja Tarabuka i zacząłem całować jeden z jego czarno nakrapianych policzków.

– Ostrożnie, ostrożnie! – zawołał wuj, usuwając mnie od siebie. – Wyrzekłbym się ciebie na wieki, gdybyś mi starł wargami choćby jedną literkę! Policzki moje, które zaniepokoiłeś pocałunkami, są miejscem spełnionego cudu. Na prawym policzku mam poemat pt. Zaloty, a na lewym – dramat pt. Cios dotkliwy. Na jednej z mych dłoni tkwi wiersz ulotny pt. Dzień dobry, a na drugiej – elegia wieczorna pt. Do widzenia. Piersi moje roją się od najtkliwszych sonetów, a szyja pokryta jest szczelnie najśpiewniejszymi rondami. Jedne tylko plecy czekają na nowe arcydzieło, nad którym obecnie pracuję. Czuję się, niby żywa księga, i łóżko moje uważam za bibliotekę. Jeśli jesteś ciekaw zawartości owej księgi – weź do rąk lupę i czytaj!

Wuj podał mi lupę, lecz byłem zbyt zmęczony podróżą i nie miałem chęci odczytywania czerniejących na skórze wuja utworów.

– Jeśli wuj pozwoli – rzekłem nieśmiało – odłożę czytanie na potem, tymczasem wszakże muszę zauważyć, iż utrwalenie własnych utworów na własnej skórze, pomimo wielu przewag i zalet, ma jedną niezaprzeczoną wadę, mianowicie – utwory te giną dla potomności z chwilą śmierci samego autora.

– Pomyślałem już o tym – odpowiedział spokojnie wuj Tarabuk – pomyślałem i znalazłem sposób uniknięcia tak bolesnej dla potomności straty. Oto postanowiłem przekazać ci w testamencie prawo przedruku na twojej własnej skórze.

– Co? – zawołałem przerażony. – Na mojej własnej skórze? Mogę uznać tatuowanego wuja, ale nie mogę i nie chcę być tatuowanym siostrzeńcem!

Na czarno nakrapianej twarzy wuja Tarabuka zjawiła się jakaś plama dziwaczna, która na pewno była rumieńcem gniewu lub oburzenia. Nie wiadomo, jak by się wuj w tej chwili względem mnie zachował, gdyby nagłe wejście uczonego Chińczyka nie przerwało naszej rozmowy.

– Oto jest mój zbawca i dobrodziej! – zawołał wuj, wskazując wchodzącego.

Chińczyk skłonił się poważnie.

Wuj zbliżył się do niego i zaczął szeptem prowadzić z nim jakąś tajemniczą rozmowę. Przez długą chwilę szeptali nawzajem do siebie, badawczo przyglądając mi się od czasu do czasu. Posłyszałem tylko ostatnie słowa, które Chińczyk szepnął wujowi do ucha:

– Zdatny, najzupełniej zdatny… Z przyjemnością będę go tatuował… Nie mogłeś wpaść na lepszy pomysł przekazania potomności swych utworów. Jest to godny ciebie spadkobierca.

Domyśliłem się, że mowa była o mnie, lecz udawałem, że nie słyszę. Postanowiłem w duszy nie przyjmować „prawa przedruku79”, które mi wuj chciał w testamencie ofiarować. Nie mogłem się jednak pozbyć myśli, że w sercu wuja i w duszy Chińczyka tkwi nieustannie potworny zamiar wykonania w przyszłości owego „przedruku”. Drażniły mnie ich tkliwe i czułe spojrzenia. Okazywali mi przesadny szacunek, jako przyszłemu spadkobiercy, który kiedyś ma się stać „drugim wydaniem” nieśmiertelnych dzieł wielkiego poety. Czułem się nieswojo i nieco posmutniałem. Stosunek mój z wujem stał się mniej przyjazny i z lekka natężony. Unikałem jego obecności i pobyt w domu rodzinnym zaczął mi ciążyć. Z tych „natężonych stosunków” nie omieszkał skorzystać Diabeł Morski. Urgela już nie nawiedzała mnie we śnie, więc Diabeł Morski miał dostęp do moich snów. Pewnej nocy wszedł do głębi mego snu, który był właśnie snem o nieznanych wybrzeżach. Na niebiosach tego snu jaśniał olbrzymi księżyc i Diabeł od stóp do głów srebrzyściał w oświetleniu księżycowym. Z dala – na widnokresie snu majaczyły nieznane wybrzeża – a w pobliżu – nad moją głową, latały ptaki, które zamiast dziobów miały – tycie złote flety. Powietrze mego snu rozbrzmiewało muzyką owych fletów. Tak śpiewnie i tak pięknie było w moim śnie, że nawet potworna postać Diabła Morskiego nabrała czaru i powabu. Widok jego ucieszył mnie, zamiast przerazić. Diabeł Morski zauważył natychmiast mój osobliwy stan ducha i przyjaźnie uśmiechnął się do mnie. W oczach jego jarzyły się cudowne błyski księżycowe, a ptaki siadały mu na ramionach i, wściubiwszy mu do uszu swe złote flety, śpiewały poufnie o krainach zaklętych.

– Witaj mi w moim śnie! – zawołałem wesoło. – Domyślam się, iż przybywasz tu po to, aby mnie kusić do podróży. Nie chcę się w tej chwili opierać żadnym pokusom. Sen mój stoi otworem dla wszystkich, którzy pragną wnijść do jego wnętrza. Proszę cię, bądź tu, jak u siebie. Upajaj się do syta śpiewem mych ptaków i srebrzyj się do woli blaskiem mego księżyca. Ogarnęła mnie dzisiaj we śnie miłość dla wszelkich stworzeń – rzeczywistych i urojonych. Sprawia mi nawet przyjemność widok takiego, jak ty, potwora, który mi w życiu tyle klęsk przysporzył. Kocham nawet klęskę za to, że się stała cudownym, pełnym przygód wspomnieniem. Kocham wszystko, cokolwiek śnić się może i umie. Ty zaś umiesz śnić się doskonale, więc nie chcę się opierać twym pokusom. Kuś mnie do nowych podróży. Czaruj mnie nowymi obietnicami. Nie będę się sprzeciwiał czarom. Nie będę unikał klęsk i niebezpieczeństw. We wszystkim potrafię odnaleźć – szczęście, choćby przybrało na się postać potwornego karła, bezludnej wyspy, straszliwej burzy na morzu rozbitego okrętu lub samego Diabła Morskiego. Dręczy mnie jedna tylko myśl, mianowicie ta, że mam wuja tatuowanego, który chce w testamencie przekazać mi okrutne prawo przedruku swych utworów na mojej własnej skórze.

– Niestety! – zawołał Diabeł Morski, srebrząc się coraz rzęsiściej w świetle księżyca. – Niestety! wuj Tarabuk jest, moim zdaniem, głównym źródłem twych smutków. Przechodząc koło pałacu, wstąpiłem po drodze do twego snu tylko w tym celu, aby pomówić z tobą o wuju Tarabuku i o jego chińskim przyjacielu. Mam dla ciebie więcej przyjaźni, niż sądzisz. Chcę cię ostrzec przed grożącym ci niebezpieczeństwem. Wuj Tarabuk i jego Chińczyk uknuli przeciw tobie spisek potajemny. Wuj Tarabuk boi się, że śmierć nagła i niespodziana zgładzi go ze świata i że po jego śmierci nie zechcesz skorzystać z przekazanego ci prawa przedruku. Byłby to cios dla starego dziwaka, gdyby jego utwory nie przeszły do potomności. Toteż wraz z Chińczykiem postanowił jeszcze za życia wypuścić w świat drugie wydanie swych dzieł. Domyślasz się chyba, co to znaczy? Otóż chce on za poradą Chińczyka upoić cię sennymi ziołami i – obezwładnionego w ten sposób – odpowiednio utatuować. O, biedny Sindbadzie! O, nieszczęśliwy Sindbadzie! O, wyjątkowo upośledzony losem Sindbadzie! Zmykaj co tchu ze swego pałacu! Wierz mi, iż stokroć lepsza jest wszelka klęska na morzu, niźli nagła strata ludzkiego wyglądu, do którego już nawykłeś i z którym zbyt już zżyłeś się przez cały szereg lat spędzonych na ziemi.

Słowa Diabła Morskiego napełniły mnie przerażeniem. Przenikliwy dreszcz strachu wstrząsnął mym ciałem, pogrążonym we śnie. Wydało mi się nagle, iż największym moim wrogiem jest – wuj Tarabuk, a najlepszym przyjacielem – Diabeł Morski. Ton jego głosu był tak łagodny, a treść każdego zdania tak przekonywająca, że byłem w końcu wzruszony jego życzliwością.

– Kochany i wielce czcigodny potworze – rzekłem do niego poufnie – będę posłuszny twym radom. Niech no tylko srebrny sen pierzchnie z mych powiek, a natychmiast wyruszę w podróż do krajów nieznanych.

– Nie wymagam posłuszeństwa – odrzekł skromnie Diabeł Morski – ale w każdym razie jestem ci za nie wdzięczny. Muszę cię tylko uprzedzić, abyś, uchodząc z pałacu, zachował wszelkie ostrożności, albowiem wuj Tarabuk wraz ze swym straszliwym Chińczykiem będą śledzili twe kroki. Na wszelki przypadek daruję ci tę oto szkatułkę zaklętą. W razie pogoni i w chwili największego ze strony Chińczyka niebezpieczeństwa, otwórz ją, a znajdziesz na dnie zbawienną radę. Strzeż się jednak otwierać szkatułkę przed czasem, gdyż ciekawość twoja będzie ukarana.

Wziąłem do rąk podaną mi przez Diabła szkatułkę i przycisnąłem ją mocno do piersi.

– Muszę cię pożegnać i opuścić gościnne wnętrze twego snu – mówił dalej Diabeł Morski – zbliża się bowiem godzina połowu drobnych ryb, a jestem zapalonym rybakiem. A więc – do widzenia!

I Diabeł, skłoniwszy się, wybiegł z mego snu z wielkim pośpiechem, jak się wybiega z pokoju przez drzwi lub z dziedzińca przez bramę. Sen mój zaczął z wolna i kolejno rozwiewać się, zanikać, aż wreszcie pierzchnął całkowicie. Jedna tylko szkatułka zaklęta nie rozwiała się i nie zanikła, lecz trwała nadal w mych dłoniach, gdy się ocknąłem. Patrzyłem na nią, jak na chwilowo zapóźnioną resztę snu, która nie zdążyła jeszcze lub zapomniała zniknąć, i zdawało mi się, że lada mgnienie rozwieje się w nic, przypomniawszy sobie swą przynależność do snu. Wszakże szkatułka trwała nadal w mych dłoniach, na jawie, zdradzając wszelkie cechy rzeczywistości. Pośpiesznie wdziałem na siebie ubranie, schowałem szkatułkę do kieszeni i udałem się do pokoju mego wuja. Wuj Tarabuk siedział w fotelu. Obok stał Chińczyk i przez lupę odczytywał na głos wujowi poemat pt. Zaloty, wydrukowany na prawym policzku. Wuj lubił w ten sposób spędzać czas, wolny od innych zajęć. Z natężoną uwagą, z niekłamanym zachwytem i z żarliwą ciekawością słuchał własnego poematu, który Chińczyk odczytywał pilnie, głosem dobitnym i uroczystym.

Pod wpływem rady Diabła Morskiego postanowiłem dziś jeszcze opuścić mój pałac i wyruszyć w podróż do krajów nieznanych. Bałem się jednak pogoni Chińczyka i wuja, i nie wiedziałem, czy mam uprzedzić wuja o moim wyjeździe, czy też wyjechać potajemnie i bez pożegnania. Po krótkim namyśle postanowiłem wyznać wujowi mój zamiar.

77.ubłożyć – przypuszczalnie: przyprawić o błogość. [przypis edytorski]
78.liść bobkowy – liść laurowy. [przypis edytorski]
79.prawa przedruku – prawo do ponownego opublikowania utworu. [przypis edytorski]
Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
19 июня 2020
Объем:
260 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip