promo_banner

Реклама

Читать книгу: «W cieniu wiązów», страница 3

Шрифт:

Usłyszawszy to przerażony ksiądz Laprune pomyślał, że jeden z nich, on albo ksiądz Lantaigne, postradał zmysły, i odrzekł, że nie znalazł żadnego wisielca.

– Jak to!? – zapytał ksiądz Lantaigne, także teraz zdziwiony. – Nie znaleziono dziś rano wisielca w kruchcie waszego kościoła?

Proboszcz na znak przeczenia pokręcił dwa razy głową, na twarzy jego odbijała się najświętsza prawda.

Ksiądz Lantaigne wyglądał teraz tak, jakby dostał zawrotu głowy.

– Ależ Jego Eminencja kardynał arcybiskup sam przed chwilą powiedział mi, że znaleźliście wisielca w swoim kościele!

– Och! – odrzekł proboszcz Laprune, nagle uspokojony – Jego Eminencja chciał się zabawić. Lubi takie żarty. Celuje w tym i umie utrzymać się w granicach przyzwoitości. Och, on umie żartować!

Ale ksiądz Lantaigne wznosząc w niebo swój wzrok płomienny i ponury zawołał:

– Arcybiskup oszukał mnie! Ten człowiek chyba nigdy nie mówi prawdy, wyjąwszy wypadek, gdy u stopni ołtarza biorąc w ręce świętą hostię wymawia słowa: Domine, non sum dignus!40

VI

Odkąd generał Cartier de Chalmot zaniechał konnej jazdy, a chętnie przebywał w domu, całą swoją dywizję wypisał na kartkach i ułożył w tekturowych pudełkach, które co rano ustawiał na biurku, a co wieczór przenosił na półki z białego drzewa, umieszczone nad żelaznym łóżkiem. Skrupulatnie i porządnie utrzymywał swych tekturowych żołnierzy i to napełniało go zadowoleniem. Każda kartka wyobrażała jednego żołnierza. Ten sposób dowodzenia oficerami, podoficerami i żołnierzami zadowalał jego poczucie ładu i odpowiadał jego pojęciom o świecie. Cartier de Chalmot uchodził zawsze za świetnego oficera. Generał Parroy, pod którego rozkazami służył niegdyś, mówił: „U kapitana Chalmot zdolność posłuszeństwa i zdolność rozkazywania równoważą się. Jest to rzadki i cenny przymiot prawdziwie wojskowego usposobienia”.

Cartier de Chalmot zawsze był człowiekiem obowiązku. Uczciwy i nieśmiały, doskonały kaligraf, znalazł wreszcie metodę odpowiadającą jego nieprzeciętnym zdolnościom i stosował ją z krańcową dokładnością, dowodząc swą dywizją żołnierzy na kartkach.

Tego dnia, wstawszy jak zwykle przed piątą rano, generał prosto z kąpieli przeszedł do biurka; podczas gdy słońce uroczyście i powoli wschodziło nad wiązami arcybiskupstwa, generał organizował manewry, przestawiając pudełka, które wyobrażały rzeczywistość i dla tego umysłu, nadmiernie szanującego wszelkie godła, istotnie były identyczne z rzeczywistością.

Już przeszło od trzech godzin nachylał nad kartkami swe myśli i oblicze tak smutne i blade jak tektura sama, gdy służący zameldował mu księdza de Lalonde. Generał zdjął okulary, przetarł zaczerwienione od pracy oczy, wstał i prawie uśmiechnięty zwrócił ku drzwiom twarz niegdyś piękną, która i w starości zachowała czystość i prawidłowość rysów. Wyciągnął do gościa szeroką rękę o dłoni prawie bez zmarszczek i głosem gwałtownym i bełkocącym, zdradzającym jednocześnie nieśmiałość człowieka i nieomylność wodza, powitał księdza:

– A, kochany kapelanie, jak się macie! Bardzo rad jestem, że was widzę!

I ręką wskazał mu jedno z krzeseł wypchanych włosiem; wraz z biurkiem i żelaznym łóżkiem były one całym umeblowaniem tego pokoju, czystego, jasnego i bez ozdób.

Ksiądz usiadł. Był to staruszek zadziwiająco ruchliwy. W jego ceglastej, zwiędłej, jakby pokruszonej twarzy tkwiły, jak dwa klejnoty, dziecięce błękitne oczy.

Patrzyli chwilę na siebie z sympatią, nic nie mówiąc. Byli to dwaj starzy przyjaciele, dwaj towarzysze broni. Ksiądz de Lalonde, obecnie kapelan Zgromadzenia Sióstr Zbawienia, był dawniej kapelanem wojskowym. Jako kapelan został przydzielony do pułku gwardii, w którym Cartier de Chalmot był pułkownikiem w roku 1870. Pułk ten należał do dywizji *** i z armią Bazaine'a41 był zamknięty w Metzu.

Wspomnienie tych żałosnych i epicznych tygodni zawsze przychodziło na myśl obu przyjaciołom, ilekroć się spotykali, za każdym razem też wypowiadali te same słowa. Tego ranka zaczął kapelan:

– Pamiętacie, generale, gdy byliśmy pod Metzem, jak to nam brakowało lekarstw, paszy i soli?…

Ksiądz de Lalonde był najmniej zmysłowym z ludzi. Osobiście mało odczuwał brak soli, ale cierpiał bardzo, że nie mógł dawać soli żołnierzom, tak jak im rozdawał tytoń w starannie zawiniętych paczkach. I przypomniał sobie ten dotkliwy brak.

– Ach, generale, jak nam było brak soli!

Generał Cartier de Chalmot odrzekł:

– W pewnej mierze zaradzono temu dosypując do potraw prochu.

– Bądź co bądź – rzekł kapelan – wojna jest czymś okropnym.

I ten poczciwy przyjaciel żołnierzy mówił tak z całą szczerością serca. Ale generał nie zgadzał się na to potępienie wojny.

– Za pozwoleniem, kochany kapelanie. Wojna jest koniecznością okrutną, bez wątpienia, ale oficerom i żołnierzom daje sposobność do okazania wyższych zalet. Bez wojny nie wiedziano by, jak wiele dokazać może odwaga i wytrwałość ludzka.

I bardzo poważnie dodał:

– Biblia stwierdza prawowitość wojen, a wiecie lepiej ode mnie, kapelanie, że Boga nazywa się w niej Sabaoth, czyli Pan Zastępów.

Ksiądz uśmiechnął się z łagodną figlarnością, ukazując jedyne pozostałe mu, lecz białe jeszcze trzy zęby, i odrzekł:

– Eh! Nie umiem po hebrajsku. A Bóg ma tyle innych, piękniejszych imion, że mogę się obejść bez nazywania go tym właśnie. Niestety, generale, co za piękna armia zginęła pod wodzą tego nieszczęśliwego marszałka!…

Na te słowa generał Cartier de Chalmot zaczął znów mówić to, co setki razy powtarzał:

– Bazaine!… Nie zachował przepisów o twierdzach, był chwiejny w dowodzeniu, w obliczu wroga zaczynał knuć jakieś zamiary. A w obliczu nieprzyjaciela nie należy mieć tajnych, ukrytych myśli… Poddał się w otwartym polu… Zasłużył na swój los. Zresztą, potrzebny był kozioł ofiarny.

– Co do mnie – powiedział kapelan – zawsze się będę wystrzegał słów, które by mogły obciążyć pamięć nieszczęsnego marszałka. Nie potrafię sądzić jego czynów. I nie do mnie, zaiste, należy rozgłaszanie jego najbardziej dowiedzionych błędów. Wyrządził mi on bowiem dobrodziejstwo, za które wdzięczny mu będę dopóki życia.

– Dobrodziejstwo? – zapytał generał. – On? Wam?

– Och, dobrodziejstwo tak wielkie, tak piękne! Na moje prośby ułaskawił biednego żołnierza skazanego na śmierć za niesubordynację. Na pamiątkę tego dobrodziejstwa odprawiam co rok mszę świętą za spokój duszy eks-marszałka Bazaine.

Ale generał Cartier de Chalmot nie dał się przekonać.

– Kapitulacja w otwartym polu… Niepojęte… Zasłużył na swój los.

I dla pokrzepienia serca generał zaczął mówić o Canrobercie42 i o świetnych czynach jego brygady pod Saint-Privat.

A kapelan opowiadał zabawne historyjki zaprawione odrobiną nauki moralnej.

– Ach! Saint-Privat, generale! W wigilię bitwy przybiega do mnie jakiś drab z pułku strzelców. Widzę go jeszcze: cały czarny w swej baraniej skórze. Mówi mi: „Jutro będzie gorąco. Może kości zostawię w tym tańcu. Proszę mnie wyspowiadać, a żywo! Muszę jeszcze oczyścić swoją kobyłkę.” Mówię mu: „Nie chcę cię zatrzymywać, przyjacielu, ale trzeba, żebyś mi powiedział swe grzechy. Jakież są te grzechy?” Patrzy na mnie zdziwiony i odpowiada: „Ależ wszystkie!” „Jak to wszystkie?” „Tak, wszystkie. Popełniłem wszystkie grzechy”. Potrząsam głową: „Wszystkie, mój przyjacielu, to bardzo dużo!… Powiedz mi, czy biłeś kiedy swoją matkę?” Na to pytanie mój strzelec rzuca się, podnosi ramiona, klnie jak poganin i woła: „Księże kapelanie, kpisz sobie ze mnie!” Odpowiadam: „Uspokój się, przyjacielu, widzisz przecież, że nie popełniłeś wszystkich grzechów…”

Tak wesoło kapelan opowiadał pobożne historyjki z życia pułku. Potem dorzucał do nich morał: pobożni chrześcijanie są zawsze dobrymi żołnierzami. Błędem jest wypędzać religię z armii.

Generał Cartier de Chalmot godził się na te poglądy.

– Zawsze byłem tego zdania, drogi księże. Niszcząc wierzenia spirytualistyczne niweczy się ducha wojskowego. Jakim prawem można żądać od człowieka ofiary życia, jeśli odbiera się mu nadzieję drugiego, lepszego istnienia?

A kapelan z dobrym, radosnym, niewinnym uśmiechem mówił:

– Powróci się do religii, zobaczycie, generale! Już się do niej zwracają zewsząd. Ludzie nie są tacy źli, na jakich wyglądają, a Bóg jest nieskończenie dobry.

Teraz dopiero przedstawił generałowi cel swych odwiedzin.

– Przyszedłem, generale, prosić was o wielką przysługę.

Generał Cartier de Chalmot zaczął słuchać uważniej, twarz jego, i tak smutna, sposępniała. Kochał i szanował starego kapelana i chciałby mu się przysłużyć, ale sama myśl wyświadczenia przysługi niepokoiła jego surową uczciwość.

– Tak, generale, przyszedłem was prosić o przyczynienie się do dobra Kościoła. Znacie, generale, księdza Lantaigne, rektora seminarium w naszym mieście. Jest to kapłan wyróżniający się cnotą i wiedzą, znakomity teolog.

– Widywałem kilkakrotnie księdza Lantaigne. Wywarł na mnie korzystne wrażenie. Ale…

– Ach, generale, gdybyście jak ja słyszeli kazania księdza Lantaigne, bylibyście zdumieni jego wiedzą. A tylko słabą jej część mogłem ocenić. Trzydzieści lat życia spędziłem na przypominaniu Boga biednym żołnierzom jęczącym na łóżkach szpitalnych. Wraz z pociechami religijnymi dawałem im tutki tytoniu. Od lat dwudziestu pięciu spowiadam świątobliwe dziewice, niewątpliwie pełne zasługi, ale usposobienia mniej miłego niż niegdyś moi żołnierze. Nigdy nie miałem czasu czytać ojców Kościoła, nie mam ani dość rozumu, ani wiedzy teologicznej, aby wedle zasług ocenić księdza Lantaigne, który jest chodzącą biblioteką. Ale mogę przynajmniej zapewnić, generale, że mówi on to, co czyni, i czyni to, co mówi.

I stary kapelan figlarnie mrużąc oko dodał:

– Niestety, nie wszyscy księża tym się odznaczają.

– I nie wszyscy wojskowi – dodał generał z bladym uśmiechem.

I obaj zamienili spojrzenia sympatii w swym wspólnym wstręcie do intryg i obłudy.

Ksiądz de Lalonde, który był jednak na swój sposób przebiegły, zakończył pochwałę księdza Lantaigne zdaniem:

– To doskonały kapłan. Jako żołnierz byłby doskonałym żołnierzem.

Generał zapytał znienacka:

– A więc cóż mogę dla niego uczynić?

– Pomóżcie mu, generale, przywdziać fiolety, na które bardzo zasługuje. Kandydatura jego na wakujące biskupstwo w Tourcoing postawiona. Proszę, abyście go poparli u ministra sprawiedliwości i wyznań, którego, jak mi mówiono, znacie osobiście.

Generał potrząsnął głową. Faktem było, że nigdy nie prosił o nic rządu. Cartier de Chalmot, monarchista i chrześcijanin, milcząco, lecz całkowicie potępiał Republikę. Nie czytał dzienników, nie rozmawiał z nikim, ale z zasady nie szanował władzy cywilnej, której działania nie znał. Milczał i był posłuszny. W pałacach okolicznych podziwiano go za tę bolesną rezygnację. Wypływała ona z poczucia obowiązku, a wzmocniona była głęboką pogardą dla wszystkiego, co nie należało do wojska. Potęgowała ją wzrastająca trudność myślenia i wysłowienia, wywołana postępującą chorobą wątroby.

Wiedziano, że generał Cartier de Chalmot w głębi serca pozostał wierny monarchii. Mniej natomiast wiedziano, że pewnego dnia w roku 1893 serce jego doznało uczucia podobnego do tego, jakie chrześcijanie zowią doznaniem łaski, a które z siłą pioruna wnosi w serce człowieka nieznaną i głęboką błogość. Zdarzyło się to dnia 4 czerwca o piątej po południu w salonach prefektury. Tam, wśród kwiatów, które pani Worms-Clavelin sama ułożyła, prezydent Carnot, w przejeździe przez miasto, przyjął oficerów garnizonu. Generał Cartier de Chalmot, obecny ze swym sztabem, ujrzał po raz pierwszy prezydenta i nagle bez wiadomej, określić się dającej przyczyny przejęty został piorunującym podziwem. W jednej chwili przed łagodną powagą głowy państwa ustąpiły wszystkie jego uprzedzenia. Zapomniał, że to najwyższy zwierzchnik cywilny. Uczuł dlań cześć i podziw. Zrozumiał, że węzłami sympatii i szacunku jest złączony z tym człowiekiem, żółtym i smutnym jak on, a dostojnym i pogodnym jak władca. Wybełkotał wówczas oficjalne powitanie, którego poprzednio wyuczył się na pamięć. Prezydent odpowiedział: „Dziękuję panu w imieniu Republiki i Ojczyzny, której lojalnie służysz”. Wtedy to od lat dwudziestu pięciu nagromadzone w sercu generała przywiązanie do nieobecnego księcia przelało się na prezydenta, którego spokojna twarz zachowywała zadziwiającą nieruchomość. Mówił głosem smutnym, bez drgnienia mięśni twarzy i warg, okolonych czarną brodą jakby żałobną pieczęcią. Z tej twarzy woskowej, o oczach poczciwych, jakby sennych, z tej piersi wątłej, wspaniale czerwoną wstęgą orderu przepasanej, z całej tej postaci cierpiącego automatu generał wyczytał niedolę człowieka urodzonego pod złą gwiazdą, który nie śmiał się nigdy, a zarazem powagę i dostojność wodza. Do podziwu jego przyłączyło się rozrzewnienie.

W rok później dowiedział się o tragicznym zgonie tego prezydenta, za którego gotów był umrzeć, a który odtąd ukazywał mu się w myśli sztywny i czarny, jak w koszarach zwinięty sztandar w pokrowcu. Od tej chwili nie znał już cywilnych władców Francji. Obchodzili go tylko jego zwierzchnicy służbowi, których słuchał z posępną dokładnością. Nierad, że musi odmawiać czcigodnemu księdzu de Lalonde, chwilę milczał w skupieniu, potem przedstawił powody:

– To kwestia zasad. Nigdy o nic nie proszę rządu. Przyznacie mi rację, prawda? Z chwilą gdy się przyjmie zasadę…

Kapelan spojrzał nań z wyrazem smutku, rzuconym jakby zasłona na radosną twarz starca.

– Jakże mógłbym przyznać generałowi słuszność, ja, który żebrzę u wszystkich? Jestem zatwardziałym żebrakiem. Dla Boga i ubogich żebrałem u wszystkich możnych: u ministrów króla Ludwika Filipa i u ministrów Rządu Tymczasowego, i Napoleona III, i obecnej Republiki. Wszyscy pomogli mi dokonać czegoś dobrego. A ponieważ, generale, znacie ministra wyznań…

W tej chwili ostry głos zawołał na korytarzu:

– Poulot! Poulot!

Otyła dama o siwych włosach zwiniętych w papiloty, w peniuarze, żywo wbiegła do pokoju. Była to pani Cartier de Chalmot, wzywająca generała na śniadanie.

Już z władczą czułością potrząsnęła była mężem i raz jeszcze zawołała „Poulot!”, gdy spostrzegła starego księdza wciśniętego w kąt koło drzwi.

Przeprosiła go za swój zaniedbany strój. Tego ranka miała tak dużo roboty! Trzy córki, dwóch synów, siostrzeniec-sierota, mąż: siedmioro dzieci, którymi zająć się trzeba!

– Ach, szanowna pani – rzekł ksiądz – Bóg panią zsyła! Będzie pani moją opatrznością.

– Opatrznością księdza, księże kapelanie?

Opięte szarym szlafrokiem rozłożyste jej kształty świadczyły o majestacie kilkakrotnego macierzyństwa, twarz, zdobna wąsem, błyszczała dumą matrony, szerokie ruchy zdradzały zwinność gospodyni przywykłej do pracy i swobodę kobiety przyzwyczajonej do oficjalnych hołdów. Generał znikał poza nią. Była jego fortuną i duchem opiekuńczym; jej pracowitość i dzielność utrzymywała cały dom – ubogi, a wystawny. Paulina była tu jednocześnie szwaczką, kucharką, krawcową, służącą, nauczycielką, aptekarką, nawet modystką o naiwnie krzykliwym guście, na obiadach zaś i większych przyjęciach okazywała doskonałe wychowanie, dumny profil i piękne jeszcze ramiona. Powszechnie mawiano w dywizji, że gdyby generał został ministrem wojny, generałowa świetnie umiałaby czynić honory domu w pałacu przy bulwarze Saint-Germain.

Ruchliwa działalność i praca generałowej szczodrze objawiały się na zewnątrz w pobożnych i miłosiernych uczynkach. Pani Cartier de Chalmot była opiekunką trzech żłobków i dwunastu fundacji zaleconych przez kardynała arcybiskupa. Kardynał Charlot miał dla tej damy osobliwą predylekcję i mawiał niekiedy ze swym światowym uśmiechem: „Pani jest generałową w armii miłosierdzia chrześcijańskiego”. I Jego Eminencja zgodnie z głoszoną doktryną nie zapominał dodać: „A nie ma miłosierdzia poza miłosierdziem chrześcijańskim. Bo jedynie Kościół może rozwiązać zagadnienia społeczne, które niepokoją umysły i są specjalną troską naszego ojcowskiego serca”.

Tak też myślała pani generałowa Cartier de Chalmot. Była ona bardzo pobożna otwarcie, w sposób nieco krzykliwy, podobnie jak krzykliwy był jej głos i kwiaty na jej kapeluszach. Wiara jej, rozlewna i dekoratywna jak łono, w którym się mieściła, wspaniale objawiała się w salonach. Swymi uczuciami religijnymi generałowa wielce szkodziła mężowi. Ale oboje nie zważali na to. Generał także miał przekonania chrześcijańskie, co by mu nie przeszkodziło jednak aresztować kardynała arcybiskupa, gdyby dostał rozkaz na piśmie od ministra wojny. Pomimo to był podejrzany dla demokracji. Nawet prefekt Worms-Clavelin, bynajmniej nie fanatyk, uważał generała Cartier de Chalmot za człowieka niebezpiecznego. Była to wina generałowej. Miała ona ambicję, lecz jednocześnie wysokie poczucie honoru i nigdy by nie zdradziła swego Boga.

– W jakiż to sposób mogę być opatrznością księdza kapelana?

A gdy dowiedziała się, że chodzi o wyniesienie na biskupstwo w Tourcoing księdza Lantaigne, człowieka tak wielkiej i stałej cnoty, ożywiła się i mężnie zawołała:

– Oto takich biskupów nam potrzeba! Ksiądz Lantaigne musi być mianowany!

Stary kapelan postanowił wyzyskać ten szlachetny zapał.

– Niech pani skłoni generała, żeby napisał do ministra wyznań, który, jak wiem, jest jego przyjacielem.

Potrząsnęła żywo swym wieńcem papilotów.

– Nie, księże kapelanie. Mój mąż nie napisze. Zbyteczne nalegać. On uważa, że wojskowy nigdy o nic prosić nie powinien. I ma rację. Mój ojciec był też tego zdania. Ksiądz kapelan go znał i wie, że był to człowiek zasłużony i dobry żołnierz.

Były kapelan wojskowy uderzył się palcem w czoło.

– Pułkownik de Balny! Znałem go, oczywiście. To był bohater i chrześcijanin.

Generał Cartier de Chalmot przerwał:

– Główną zaletą pułkownika de Balny, mego teścia, było to, że znał dobrze cały regulamin kawalerii z roku 1829. Regulamin ten tak najeżony był trudnościami, że niewielu oficerów znało go w całości. Później zniesiono go, co zmartwiło pułkownika de Balny i przyśpieszyło jego zgon. Zaprowadzono nowe regulaminy, niewątpliwie odznaczające się większą prostotą. Nie wiem jednak, czy dawniejszy porządek rzeczy nie był lepszy. Trzeba dużo żądać od kawalerzysty, aby cokolwiek zeń wydobyć. To samo tyczy się piechoty.

I generał począł starannie manewrować swoimi żołnierzami w pudełkach. Pani Cartier de Chalmot niejednokrotnie słyszała to samo. Dawała zawsze jednakową odpowiedź. I teraz rzekła:

– Poulot! Jak możesz mówić, że papa umarł ze zmartwienia, kiedy został on rażony apopleksją podczas inspekcji!

Stary kapelan z niewinną przebiegłością sprowadził znów rozmowę na interesujący go przedmiot.

– Ach, łaskawa pani, zacny jej ojciec, pułkownik de Balny, pewnie by umiał ocenić charakter księdza Lantaigne i pragnąłby, żeby ten ksiądz został biskupem.

– Ależ ja także, księże kapelanie, życzę mu tego – odrzekła generałowa. – Mój mąż jednak nie powinien czynić starań. Ale jeśli ksiądz sądzi, że wstawiennictwo moje może być użyteczne, powiem słówko Jego Eminencji. Nasz arcybiskup wcale mnie nie przeraża.

– Zapewne, słówko z ust szanownej pani… – mruknął staruszek. – Jego Eminencja pewnie będzie miał dla niej życzliwe ucho.

Generałowa oznajmiła, że zobaczy się z arcybiskupem na inauguracji towarzystwa „Chleba Świętego Antoniego”, którego była prezeską, i że tam…

Urwała nagle.

– Kotlety!… Ksiądz kapelan daruje…

Wybiegła na korytarz i ze schodów dawała jakieś rozkazy kucharce. Potem znów ukazała się w pokoju.

– I tam wezmę go na stronę i poproszę, żeby przemówił do nuncjusza na korzyść księdza Lantaigne. Czy dobrze?

Stary kapelan uczynił gest, jakby ją chciał wziąć za ręce, ale tego nie uczynił.

– To, to właśnie, łaskawa pani. Pewien jestem, że dobry święty Antoni Padewski będzie z panią i pomoże jej przekonać Jego Eminencję kardynała arcybiskupa. To wielki święty. Mówię o świętym Antonim… Panie nie powinny myśleć, że zajmuje się on wyłącznie odszukiwaniem zagubionych klejnotów… Ma on w niebie co innego do roboty. Prosić go o chleb dla biednych – to już lepsze, oczywiście. Pani to pojęła, łaskawa pani. „Chleb Świętego Antoniego” to piękne dzieło miłosierdzia. Chcę bliżej z nim się zapoznać. Ale słowa o tym nie pisnę moim dobrym siostrom.

Mówił o Zgromadzeniu Sióstr Zbawienia, których był kapelanem.

– Mają one aż za dużo prac pobożnych. Święte to dziewice. Ale zanadto przywiązane są do drobnych praktyk te małostkowe, biedne niewiasty.

Westchnął wspomniawszy czasy, kiedy był kapelanem pułkowym, owe tragiczne dni wojny, kiedy towarzyszył rannym na noszach ambulansowych i pokrzepiał ich kropelką wódki. Rozdając rum i tytoń spełniał misję kapłańską. Uległ jeszcze pokusie, by opowiadać o walkach pod Metzem; rozpoczął od anegdotek. Miał ich dużo w zapasie, zwłaszcza o pewnym saperze, nazwiskiem Larmoise, Lotaryńczyku, człeku zasobnym w różne wybiegi.

– Nie mówiłem wam, generale, że ten czart, mój saper, co dzień przynosił wór kartofli. Zapytałem go raz, gdzie je wykopuje. Odpowiada mi: „Wśród linii nieprzyjacielskich”. Ja na to: „Nieszczęsny!” Wtedy powiada mi, że znalazł krajanów wśród gwardzistów niemieckich. „Krajanów?” – „Tak, krajanów, chłopów od nas. Dzieli nas tylko granica. Uściskaliśmy się, pogadaliśmy o rodzicach, przyjaciołach. I powiedzieli mi: Możesz brać kartofli, ile ci się podoba”.

I kapelan dodał:

– Prosta ta przygoda lepiej niż wszelkie rozumowania dała mi poznać, jak wojna jest niesłuszna i okropna.

– Tak – rzekł generał – te niepożądane przyjaźnie zdarzają się niekiedy tam, gdzie się armie stykają. Trzeba je tępić surowo, biorąc jednak pod uwagę okoliczności.

40.Domine, non sum dignus (łac.) – Panie, nie jestem godzien. [przypis edytorski]
41.François Achille Bazaine (1811–1888) – fr. generał, uhonorowany tytułem marszałka Francji. Podczas wojny francusko-pruskiej w 1871 r. dowodził nieudolnie i ostatecznie poddał Prusakom twierdzę Metz. Skazany na śmierć i degradację, zbiegł do Hiszpanii. [przypis edytorski]
42.François Certain de Canrobert (1809–1895) – fr. wojskowy i polityk; uczestnik m.in. wojny krymskiej; w wojnie francusko-pruskiej pozostawił główne dowództwo w rękach generała Bazaine'a, ale ze swoim korpusem wsławił się w bitwie pod Saint-Privat. [przypis edytorski]
Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
19 июня 2020
Объем:
180 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают

Эксклюзив
Черновик
4,7
189
Хит продаж
Черновик
4,9
509