Читать книгу: «Ozimina», страница 8

Шрифт:

Znalazł się tedy sam. Obraz pani o długiej twarzy i włosach jak bursztyn prześwietlony powracał mimo wszystko i naprzykrzał się godności. Profesor przysiadł gdzieś w kącie i grabił palcami brodę okazałą.

Gospodarz złowił czujnym okiem to osowienie gościa pożądanego, chociażby w tym właśnie grymasie, jako ornament powagi w salonie. Pozostawił go tedy czas jakiś, by zdobił kąt przez siebie obrany. Dopiero w obawie jego ucieczki zagadał o jakichś sztychach nabytych niedawno, o swym księgozbiorze, zaciągnął do biblioteki i zahaczył na dłuższy czas o półki z starymi książkami.

Co załatwiwszy, wymknął się pan domu gdzie indziej.

Dymiąc cygarem z włosów twarzy, sięgał profesor po coraz to inną księgę, by ruchem mile połechtanej pewności siebie z powrotem odstawiać rzeczy znane, zaś grymasem zaciekawienia i jakby nieufności witać druki jeszcze niespotykane. I w tym zajęciu pomrukiwał sobie przyjemnie.

Obfity księgozbiór gospodarza zasobny był w najrzadsze druki rakowskie, oliwskie, brzeskie, drohomilskie, mohylowskie, pochodzące zgoła ze wszystkich tych kątów i kresów Rzeczypospolitej, gdzie dawniej pracowały tłocznie drukarskie, a dziś kozy się pasą lub żeruje ciemne mrowie ludzkie.

Radowały go osobliwie wczesne druki krakowskie, gdzie na tłocznię przenosiła się jakby z foliałów mniszą ręką pisanych cicha żarliwość średniowieczna: księgi te budowane były karta za kartą w pietyzmie szczegółów – jak tum146 gotycki. Tu i ówdzie gotyk jeszcze ociężały, w ozdobach i tytułach romańszczyzna nawet, lecz nad wszystkim jakby nowe tchnienie, znoszące dawnej szwabachy147 natłoki oraz ciosaną sztywność i rebusowość pisma rzymskiego – tchnienie powietrzności, perspektywy miłej oku architektoniki unosiło się nad całością: zwiastująca się dopiero z Zachodu płomienna lekkość Odrodzenia. I tak oto z najlepszego ducha przeszłości poczęta, przyszłością już idącą nieświadomie owiana, w przyszłości dalekie świadomie wiodąca, triumphans zdała mu się dziś jeszcze księga taka każda; a co zbożniejsze: z karty tytułowej historycznej pieczęci wiało dumą miejsca, które ducha powszechnego dojrzeniem oraz piersi wolnych osłoną tym dziełom człowieczeństwa stawać się dozwoliło.

Napieściwszy tak oczy, jak i palce starych książek kształtem, papieru lekkością i pergaminową mocą, liter stylowością intuicyjną, ozdób oraz inicjałów inwencją bogatą, tymi wrażeniami w sobie dźwignięty, aż do pogodnego rozbłysku całej twarzy, skrzepiony przy tym cygara smakiem i wonią przeszedł powoli do kart treści.

Gdyż oto wpadały mu do rąk białe kruki, o których istnieniu wiedzieć mógł tylko: książki, które do skarbnicy europejskiego ducha przeszedłszy, wyginęły doszczętnie w miejscach swego urodzenia. Wygarnęła ich stąd miotła szwedzka, tępiły cichaczem ognie jezuickie, rozwiewały po świecie zawieruchy wieku ostatniego; a czego szczury nie dogryzły po strychach zbarbaryzowanych dworów litewskich, to wyłowiła stamtąd w światy nęta148 cen wysokich, jakie za te szlacheckie i klasztorne śmiecie płacą antykwarze europejscy. Właściciel ich dzisiejszy nabywał te książki, jak wskazywały adnotacje, w Londynie, Lipsku, Petersburgu i Sztokholmie.

Lecz i te kilka ziarn, zebranych z tak bardzo po świecie rozwianego spichrza, ten kram rzadkości bibliofilskich posiadał na sobie mimo wszystko – jak by to miał każdy inny, lepszy czy gorszy zbiór taki – ponury stygmat zatracania się nieustannego ziaren siewnych.

W tę ciszę kościelną dolatywały z dala bezładnie pomieszane echa salonowego gwaru. Nagle wpadł tu fircyk jakiś w foldze ruchów rozchwiejnych, poszastał się między półkami, sam niewiedzący, po co go tu zniosło, i wyskoczył niebawem.

Wyrywając książki z półek na traf, zabłąkał się profesor niebawem w tym lesie. Oto minął rychło pisarzy Wieku Złotego, w tak zwanym Baroku natknął się na pyszne wydawnictwa oliwskie, za czym, pociągnięty zewnętrznym luksusem wydawnictw Groelowskich i puławskich, wstąpił myślą w senatorskie koło postaci o posągowym geście i jasnym spojrzeniu wieku Oświecenia – na tę nową falę światowego przypływu, która szczytu swego nie sięgnąwszy, runęła w dziejów odmęty, by odwieczną współpracę ducha u warsztatu ludzkości i tradycyjny kontakt z jego po świecie mistrzami przekazać oręża współdziałaniu po Europie.

„Oto – myślał przerzucając pożółkłe karty – «Dekady» wędrownego wojska ostatnich rycerzy bez ziemi, wiodących ze sobą po Europie nowej jeszcze i truwerów swoich. Śpiewacy obozowi, zamienieni w rozbiciu ostatnim w bardów pielgrzymstwa, pozostawili po gościńcach Europy księgi polskie spod tłoczni cudzoziemskich wszystkich miast Zachodu”.

Przewijały mu się nieustannie pod ręką te rozsiewy pielgrzymstwa.

„A gdy za sił rozbiciem – dumał nad nimi – przyszło i woli rozprószenie wśród skłóconej bez wodzów gromady, gdy na Wschodzie pozostał już tylko kadłub narodu obezwładniony, a po stolicach Zachodu swarzyły się jego głowy bezczynne, gdy ogniwa wspólnoty duchowej pryskać nawet już poczęły w narodzie, z bardów wyłonili się w Europie nowej jeszcze i druidzi ostatni, «wieszcze» narodu swego.

A jeżeli teraz oto – przypominał w tej chwili – wzniosą w Paryżu pomnik jednemu z nich, staną może najlepsi narodu obcego przed tumem tej odgadywanej zaledwie poezji, jakby przed druidową świątynią Kamaku, podziwiając chyba tylko wiary ogrom, który ją zbudował, i symboliczne dale naw tej świątnicy otwartej, wiodących od ołtarza krwawych ofiar ludzkich w stronę wschodzącego na wiosnę słońca. I przypomną może tej świątnicy kapłanów, druidów celtyckich, słowa spisane w kodeksie króla Hoela: «Trzy są rzeczy niezbędne: miecz, księga i harfa». Oto miecz, wyszczerbiony w potrzebie własnej, rozprysnął w obronie wolności ludów Zachodu; harfa zagrała dla świata całego pod ręką Szopena; księga, acz pieczęcią niezrozumiałej mowy dla obcych zamknięta, jest przecie dla nich wyczuwalnie Zakonem duszy narodu, Arką jego przymierza z ludzkością.

I może niejeden z tak zadumanych przypomni swych czasów Wiosnę oraz to słowo «mesjanizm», które dla jednego narodu będąc przemijającą doktryną książek, stało się dla drugiego cmentarzem jego ofiar. Może przypomni te dziesiątki tysięcy mogił polskich po wszystkich pobojowiskach wolności Francji, Niemiec, Włoch i Węgier i zapyta: jakie to szaleństwo czyniło, według słów Niemca jednego, «tę szlachtę sztabem jeneralnym sankilotów całego świata»? Odpowiedzieć mu może tylko potęga władzy duchowej druidów w Europie, ostatnich «wieszczów» narodu, ona tylko odrzec im potrafi, «czyj to ich porwał wichr i czyje ramię…»”

Lecz gdy w tym zadumaniu swym bibliotecznym, sumujący mimo woli książek fata i dzieje, stanął tak oto w progu dni dzisiejszych, wziął niespodzianie w duszę krzyżowanie się myśli spornych:

„Jestże to naprawdę błogosławieństwem dla narodu, że najwyższy ton jego twórczości i ostatnie wobec świata czyny dokonały się czasu trafem przez ducha romantyzmu i mistyki? Czy nie kieruje to najlepszych wciąż jeszcze ku przeszłości, czyniąc z nich prędzej czy później puchaczy po ruinach, odwracających na pół ślepe oczy odrazy od życia, każdemu dniu dzisiejszemu nienawistne? Czy nie sprawia to, że właśnie najlepsi nie są zdolni do zachwycenia w piersi tchu rzeczywistości i rozgrzania w nim serca w tempo dzielne? Czy to, co było w najlepszych czasu swego, gdy ziemia własna spod nóg im się usuwała, wybiegiem w gwiazdy: dla wywyższenia sił w ludziach – czy to wszystko, nie rozsiawszy się koleją wieku całego w pospolitość, nie stało się w obliczu znieruchomiałego życia mimowolnym rozsadnikiem omamów, obłudy przed sobą – zastoju? Kostniałoż tak Bizancjum: dusz karmem przez wieki, pod klątwą – niezmiennie jednym. Oblicze najłaskawszego Boga stawało się w surowości swojej coraz to okrutniejsze i coraz to mniej mające wspólnego z życiem ludzi.

Czyżby druidzi nasi – nawracało w zadumie – uświadomili sobie coś więcej ponadto, co przekazali, i tę tajemnicę swych jasnowidzeń przemilczeli, jak to druidzi czynić zwykli?

I czy przemilczeli całkowicie?

Czymże jest tych wierzeń Mickiewiczowska Wulgata; potrzeba ofiary z najlepszych dla odkupienia ducha w innych – potrzeba Legionu? Czym tej religii ezoteryzm, rozwoju konieczność w śmierciach nieustannych, a ekstatycznemu oku widnych, niby ruch aniołów na Jakubowej drabinie w przeradzaniach się ducha w coraz to wyższe formy? Czym wobec zatrwożeń nad przyszłością groźba tej metempsychozy: cofnięcia, pognębienia w niże życia najgłębsze każdej formy, która w czasów niepowstrzymanym obrocie nowego ducha z siebie nie wysili?…

Wóz życia ugrzązł w piachach, a duszom karm w istocie wciąż tenże: sprzed wieka! I jedno wciąż źródło sił idealnych, które ma ich w aniołów zamieniać – w aniołów ruchu i ofiary. Bo pod tą błahą i nikczemną powierzchnią życia ten nurt żyje po duszach lepszych. W sentymentalnej wrażliwości wyobraźni egzaltowanych pokutują wciąż jeszcze wszystkie upiory i widma romantyzmu, a ponad tym sabatem chęci niższych – wciąż jeszcze ów ton najwyższy owych czasów: potrzeba ofiary z najlepszych dla odkupienia ducha w innych.

Ową świątynię Karnaku stawiała rasa o takiej sile wiary, że na lat tysiące przedtem przypowieść Chrystusową wypowiadała ramionami czynu: przenosiła najdosłowniej góry granitowe w szczere pola, ustawiając je nawą pięciokrotną w utęsknionym kierunku wschodzącego słońca, aby tą drogą rokrocznie wstępujący życia i pogody Bóg spoglądał na gładzisko płaskie w skał półkręgu: na ociekły rzeźną krwią ołtarz ofiar ludzkich – dla Niego, dla Słońca!… Spłynęła na tym ołtarzu krew rasy co najlepsza; smutne cherlaki duszą i ciałem pozostały tylko. Zalała fala obca”.

Zgasło cygaro w ustach profesora, a popioły jego zimne osypały się na brodę. Znikło z twarzy pogodne niedawno rozpromienienie wobec starych książek kształtu, starego papieru lekkości, starych liter stylu. Zaduma ciężka osiadła na czole w bruzd rozciągliwych napięciu. I tylko oczu wybłyski, niby iskry gniewu w starciach myśli krzesane, mówiły, że ducha przygniata ołowiana chmura rzeczywistości dzisiejszej.

I ołowiane fale bezkresnego morza obcości pospolitej, zalewającej życie zewsząd.

A w tej zadumie jakaś książka stara pozostała mu jeszcze w ręku, założona palcami opuszczonej dłoni. Odstawił na półki – z czcią czy niechęcią, sam w tej chwili nie wiedział – tę zmumifikowaną żagiew wygasłego ogniska, jakby w trwodze przede wszystkim, by mu się ona w pył i prochy nie rozsypała.

Vitae lampadae traditae149 – przypomniały mu się cierpko Lukrecjuszowe słowa – życia pochodnie przez pokolenia sobie oddane”.

– Życia? – powtórzył głośno, rozglądając się po tej surowej i sztywnej omartwicy czasów, po półek spiętrzeniach katakumbowych pod bibliotecznymi pyły.

Lampka elektryczna u pułapu mrugnęła, jak gdyby na tychże przewodnikach gaszono światło w innych pokojach. Zabłąkany w labirynt półek i tym wrażeniem zewnętrznym z zadumy ocknięty, słyszy, jak w równym trabie150 koni rusza lekko sprzed bramy powóz ostatni. Rozjechali się już wszyscy. Pozostał on sam tylko, zapomniany przez ludzi w tym labiryncie książek.

Docucał się szybko, przecierał zerwane z czoła okulary. A przed oślepionymi na chwilę oczy151 stanęło w nagłym natłoku obrazów to życie całe, jakie tu dziś oglądał: zgiełkliwe, rojne i pienne na powierzchni zaledwie, a pod tą musującą powłoką bezwładem jakby tknięte.

I cały ten wir ludzkich tu obcowań wydał mu się zamętem ogromnego znużenia, wyczerpania wszystkich podniet gromadzkiego życia, stłoczonego w ramy za ciasne, kłębowiskiem sztucznych niepokojów i na zimno tworzonych podrażnień, sprowadzoną z obcych stolic gorączką wielkomiejską bez ognia tej gorączkowej woli, która tamte życie przepala: bezcelowym, wewnętrznym żagwieniem sił płonnych. „Każde Bizancjum – mówił w duchu – w starszym pokoleniu mumifikowało się tylko, rozkładało zaś właśnie w młodym, właśnie w tym, które mu użyczało pozornego ruchu na powierzchni”.

Gdy nowe mrugnięcie i błysk lampki elektrycznej znagliły go do skierowania się ku wyjściu krętą drogą półek. Lecz w tejże chwili światło u pułapu zgasło; znalazł się jak wśród murów ciemnych. Posuwając się omackiem, zwrócił mimo woli krótkowzroczne oczy ku górze, gdzie wyświetlały się w ciemni – na pierwsze wejrzenie, rzekłbyś, lamp mlecznych szereg – popiersia białe. Miał te oblicza w pamięci wyryte z podobizn po książkach jeszcze młodzieńczych.

Ponad zatartymi oćmą księgami spoglądała przeszłość sama swym czynem i słowem wiekowym, które książki nieraz mijając, tą czy inną drogą, odcisnęły się przecie znamieniem niezniszczalnym na duszy każdej, jak się drzewa przeszłość na swym ziarnie najlichszym niewidną przyszłością odciska.

Nad spichrzem ksiąg zatopionych w ciemni płoną mlecznym szeregiem lampy dziwne o człowieczych twarzach.

„Druidów widma białe” – pomyślał mimo woli.

I stanęła mu znów w wyobraźni ta świątynia Karnaku, zbudowana z gór przeniesionych wiarą. Oto wśród tych złomów o kształtach mamucich i nieciosów potwornych stoją niby białe kolumny druidzi brodaci: i ci z mieczem, i ci z księgą, i ci harfiani. A tą drogą wiary, w którą słońce wiosenne zawsze zawraca, idą bez końca życia młode, idą pod nóż – Wiośnie na okup, słońcu na ofiarę, dla podźwignięcia dusz, powstałych z błotnej topieli pognębienia.

Wypadł z rozchylonych ust profesora zimny ogarek cygara, a grudy jego rozpylne osypały go całego niby pozapustnym152 popiołem. W salonach przyległych zalegała cisza pustki i dosytu.

Na twarzy w niepamięć już się rozwiało to uśmiechnięte niedawno zadowolenie wobec starych foliałów kształtu, starego papieru lekkości, starych liter stylu i rzadkich książek ciekawego wnętrza. Na swej zadumy bibliotecznej koniec, książek po ciemku niewidzący, nie dbał już o nie w myślach. Przed oczami duszy stała mu Arka tysiącoletniej mowy narodu, a w niej księga na harfie.

I tej harfianej księgi zakon nieodwołany.

Otrząsł się przecie i odpędziwszy widma sprzed oczu, a ponure myśli z czoła, szukał wyjścia z labiryntu półek. A gdy się wreszcie za ich kręte ściany wydostał, perłowy świt docucił mu oczu; a słuch, ciszą w sobie skupiony, rozproszył świergot nagły za oknami. Wstawał ranek. Oto promień pierwszy już się przez szyby przebijał, w wir i kłębienie się rącze rzucając smugą świetlną pyły biblioteczne. A gdy za tym ich niestatkiem w słońca pozłocie skierowały się oczy w głąb pokoju, zatrzymał się mimo woli.

Na skórzanej poduszce przy kanapie na pół klęcząca, głowę nad splecione ramiona ledwo dźwignąwszy, dumała tutaj najmłodsza z widzianych dziś kobiet: rzekłbyś, zapamiętała się oto w przydługim pacierzu, zmylonym pod koniec myślą niedobrą.

„Owóż i życie!” – pomyślał pod te świegotne za oknem rozgłosy radosnego nieładu i pod to rącze, zwichrzonego niestatku pełne kłębienie się słonecznego wiru wokół tej głowy dziewczęcej.

Wyszedł wreszcie. I znów w ciemność wstąpił. Zasłony na oknach były tu jeszcze niepodniesione, a światła pogaszono w żyrandolach. Woń perfum pomieszanych, kurz i duchota jakby od potu ludzkiego zawisały tu w powietrzu pod jedynej świecy gromniczne jakby płomienie.

Usłyszał z drugiego końca wielkiego salonu utykania czyjeś nierówne, ciężkie, w podrywach sapliwych, a zanim rozejrzeć się zdołał, spostrzegł na ścianie przeciwległej cień wielki w ramienia i gestu wyolbrzymieniu upiornym. Pod świecy żółte mruganie miotał się ten cień na ścianie jak strzyga, a gdy ramię z kijem wyrzuciło się ku górze, sięgała ich sylweta wydłużona aż hen na pułap. Lecz oto zsunął się nagle ten cień z sufitu, zmalał na ścianie, sczerniał jeszcze bardziej i oto wyrył się nagle orlim profilem zgrzybiałej głowy, zwiędłej w dziób niedomknięty. Słychać kroki kulawe i pomruki starczej ze sobą gawędy. Coś jakby klaskanie tego dzioba czy też syk urągliwy.

Głuchy, w swoim świecie przeszłości i dumań jak małż zamknięty, tym wałęsaniem się po nocy i nagłym ożywieniem na odludziu jak kot tajemniczy – strzygą i upiorem przeszłości snuł się starzec w postypowej głuszy rojnego niedawno salonu.

Oto stoi okrakiem pośrodku pokoju, o kij naprzód wystawiony oburącz wsparty, grzbietem pogarbiony, głową hardy i ptasim jej profilem na cieniu zacięty. I kuje laską z uporem dzięcioła w dywan głuszący.

– Przyszło i na was! – słychać w tym sykliwym bełkocie. – Przyszło! Wojna to zawsze rozpoczyna… Po całej ziemi waszej pójdzie!

Nad tą ptasią głową dygoczącą na suchej szyi chwiał się wciąż u sufitu krąg światła, zaś postać całą opływała otocza żółta, w rozbłyskach i dogasaniach świecy nieustannie mrugająca, rzekłbyś, tej duszy uparte kołatanie się w ciele starczym.

„Owóż i życie!” – powtórzyło się profesorowi mechanicznie, jak to ludziom książkowym zwykły nawracać takie konstatacje bierne wobec rzeczywistości. Ledwo wychylonemu z półek bibliotecznych błędnika, pomieszały mu się wrażenia: to dogasanie powolne świetlnego dysku nad sędziwca czołem i tamten wir słoneczny nad głową najmłodszej tu dziewczyny wydały mu się niby dwie pochodnie sił żywotnych na obu krańcach zgnuśniałego tu życia…

Zły na swych kroków skrzypienie, cofał się ostrożnie w drzwi najbliższe.

Aliści i tu zatrzymał się na samym progu. Zorzą miejskiego świtu podpylną, ceglastą obrysowana, widniała tu w oknie postać męska jak na ekranie płomiennym. Ociężała i wielka, tyłem do szyb zwrócona, z twarzą pod ten blask na wejrzenie zatartą, spoglądała tylko przed się głową graniastą i skośną opaską czoła; zaś na tym bandażu – profesor zerwał na czoło okulary i rozchylił mimo woli usta – zasychała skrzepem przesiąkłym plama krwi.

Mówił coś w głąb pokoju. Słuchały go z ciemnego kąta pod piecem oczy wielkie: na niskim krześle, chustą i łokciami w sobie zebrana, zawisała spojrzeniem na jego wargach postać kobiety wyzierająca z swego zatulenia twarzyczką kostną o zapadłych skroniach i gładkiej firance włosów. Znużenie nieprzespanej nocy barwiło policzki ostrym rumieńcem gruźliczym.

– Te nasze nadzieje dzisiejsze na nich tutaj! – parskano pod oknem. – A jakże! Sypną pieniędzmi, majątki oddadzą dlatego tylko, że się kilku zapaleńcom roi nowa era z tej wojny alarmem. Zwłaszcza oni się tu przejmą czymkolwiek!… Zaś naszym doktrynerom przez rok tylko coś powtarzaj, na drugi rok przysięgną na to, jak na artykuł swej wiary. Z wojną się to zacznie. Zaraz! – parskał. – Samo się zrobi. Nerwami się zrobi. Robotnicy. No właśnie! no właśnie! – sarkał urągliwie. – Te studenty wagabundy i ambitne po czwartakach niedouki czują tylko tę zapalną nerwicę tłumu miejskiego – sami z tychże! „Dusza ludu” – bo to się u nich duszą nazywa!… Pamiętacie, jak to Jędrzej Niemsta z Kęt przyszedł do nas po raz pierwszy, jak we drzwiach niepotrzebnie z wsiowego nawyku łeb chylił i nogę podnosił, niby próg chałupy przestępując, i jak w ten nasz szwargot zagadywania wszystkiego wygłosił od proga, samemu sobie tym przyjściem do nas uroczysty i jakby namaszczalnie spokojny: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”. I tylko krawczyna jeden jąkliwy porwał się było153 z miejsca, zapatrzony w tę chłopską sukmanę, krztusił się, krztusił językiem w gębie i wyrzucił nagle w ogniu twarzy całej: „Na wieki wieków. Amen”. Tak się te dwie „dusze” odrębne powitały przy nas. I właśnie z ich to zahaczenia się czuciem szedł jakby spokój w ogniu, ład w alarmie i wytrzymałość kamieni. Krzepiły się przy tym i nasze dusze, ale już instynkty nam to zdziaływały, nerwom na podtrzymanie idące – nie serca, nie głowy.

Twarz w kącie zatulona słuchała go kobiecym zasłuchaniem wiary: każde słowo uderzało, zda się, w te piersi i przepływało wskroś przez ciało nikłe. Te jego rozmyślania twarde, które w siebie brała, czy też poranka świeżość wstrząsały nią raz po raz jak osiną.

W tym pobiesiadnym ociężeniu samego powietrza, gdzie z cygarowymi dymy i potraw zapachem mieszały się jeszcze kobiet perfumy i poty, echa ich pogwarków lubieżnych i szelestów jedwabnych, w tę godzinę świtu zjawiły mu się, niby niewychmielonej głowie, wyrosłe spod ziemi postypowe upiory.

Wymiotła pustka dosytu taneczne i biesiadne pary. Pozostało tych czworo.

I pulsy skroni powtórzyły mu nagłym przypomnieniem myśli niedawnych:

Vitae lampadae traditae”.

Część trzecia

Z klęczek niepowstająca, zasłuchana mimo woli w to zerwanie się ptasiego świergotu na dworze, nie odrywała Nina rąk od twarzy, bojąc się jakby ujrzeć dzień jasny. Gdy w rojnym przed chwilą salonie głucha cisza zapanowała przed świtem, a wszystko, rzekłbyś, w nory snu się pochowało, dysze w niej oto i zipie zło popełnione, jak nietoperz zaskoczony słońcem. Blado i niewyraźnie przypominało się jej wszystko, co się poza tym dziś tu działo: to wojny obwieszczenie, pochody i rozhuki na ulicach, ów ranny, któremu opatrywała głowę, goście z przedpokoju, widziani przez dziurkę od klucza, potem opowieść jakaś straszna i jej spłonienie, tak dla niej samej niespodziane, a które tamtych ludzi tak zastanowiło; nagły wir rzeczy wielkich i obcych, w których zatopiła tak skutecznie odpychane przypomnienia, aż do tej chwili samotności, w której zło popełnione za gardło ją chwyciło i zatrzymało wspomnienia na jednej tylko chwili.

Niedawna rysa swawoli, ciekawości i zuchwałego porywu na przemian wcinała się w tej chwili w znużone oblicze rysą twardą, wyczuwalną jak ból. Dłonie ścierały uparcie z twarzy jakby lepki wstręt do siebie, gdy nieustanne przypominanie jednej chwili ubiegłego wieczora chłodem przerażeń przebiegało przez całe ciało. Zaś ta smuga światła, która przez kurze i zaduchy tej nocy kładła się jej na głowie, niby ciepłej dłoni dotknięcie, rodziła w niej głuche poczucie, że z tego wiru i roju ludzkiego tyle tylko pozostało: ciężkość jej serca i głowy bezradność.

Usłyszawszy szelest sukien, zerwała się z kolan: na pół przytomna, słońcem oślepiona, zatoczyła się jak pijana.

Po długiej dopiero chwili orientuje się, że to Lena, która ją tu dziś u siebie przenocować miała, stoi przy niej, głaszcze ją po głowie i rozpytuje o powody łez zastygłych w oczach.

Odęła się wobec tej tkliwości niedbałej i łaskawej pobłażliwości gestu: odczuła w tym instynktownie ową, rychło przez mężatki nabywaną, mądrość cielesną z jej sceptyczną pobłażliwością dla szamotań się dziewczęcych. A jednak dosytni spokój jej źrzałych154 kształtów udzielał się jakby przez dłoń głaszczącą. W cielesnym wiewie kobiecej doli upraszczała się jakoś spokojnie cała zagadka życia, a przygnębienie jej niedawne zamieniło się w niepokój rzewny i bezradność zahukaną, rade przytulić się bierną myślą do cudzego bodaj szczęścia.

Lena wskazała jej pokój dzisiejszego noclegu i wiodła tymczasem na krótką pogawędkę do swojej alkowy.

Lecz w progu zatrzymały się obie zdumione.

W mgłą jakby zasnutej poświacie ampli stała Ola owinięta w swą rotundę. Na podniesionym kołnierzu i twarzy bladej, niby w podwójnej ramie w ton zatartej bieli, pulsowały te jej żółte oczy swym niepokojem ciągłym. I zatrzymały obie kobiety w progu niemym pytaniem przerażenia. A postrzegając, że witało ją tu tylko zdumienie, stała się wraz cierpką.

– Jak myślisz, Leno – rzekła, zamykając powieki jakoś boleśnie – jak myślisz: gdyby tak gdzie indziej na świecie, u innego narodu, wśród innych kobiet?… Przecież wieść taka dobywa kobietom z serca… no, to ostatnie!

– O czym ty mówisz?

– O wojnie.

– Ach, tak!

– Więc ty nie pomyślałaś nawet o tym – mówiła, nie otwierając wciąż oczu – że oni idą, będą szli tygodnie, miesiące, lata może pod twoimi oknami w przemarszach głuchych – na niepowroty.

Nina zipnęła gwałtownie.

– Kto taki? – pytała Lena cierpko.

– No: mężowie, bracia, kochankowie…

– Tak się to mówić zwykło w takich razach uroczystych. Tylko cała wzniosłość tego nie jest chyba po naszej stronie. Będą szli niemo i tępo. Cóż innego dać im mogą kobiety? Zaś mężowie nasi? – zaśmiała się – jeśli któremu z nich branka rzeczywiście grozi – poczęła machać niedbale ręką – wykręcą się, wyszachrują z tego „ambarasu”, na to, by tąże kartą fatalną zagrać może wnet na swoje zyski i dochody w szczęku broni cudzej.

Tu Nina podniosła na nią oczy zdumione.

– Mówisz tak, jak gdybyś chciała…

– Być wdową po niewczesnym bohaterze, dać się spalić na stosie wraz z jego koniem i być pochowaną we trójkę pod takim wielkim kurhanem. Uspokój się, moja droga: nie marzę o tym. Chcę tylko powiedzieć, że nasi mężowie, tak bardzo zresztą słusznie roztropni i wykrętni w wojnie pokojowej, dają nam wesołą naukę giętkości. Nie zmarnowaną. Oj, nie!

Rzuciła się niedbale na łóżko. Z dalszych półsłówek raczej i przemilczeń Oli dowiedziały się rychło obie, że ów młody muzyk, który jej tu szukał, otrzymał był przed kilkoma dniami jakieś wezwanie wojskowe, do którego nie przywiązywał zbytniej wagi: wynikało tedy, że i on będzie musiał iść na wojnę. I bodajże jego spodziewała się ona zastać tu jeszcze. Obie kobiety, wiedząc o tym panu Tańskim, z którym wyszła i od którego prawdopodobnie powraca, spojrzały na nią z błyskiem przerażonego zdumienia za to dziwne przeplatanie się uczuć jednego wieczora. Pod tym ich wzrokiem zatuliła się cała drżąca i przybladła jeszcze bardziej, a wąziutkie dłonie, wysunąwszy się z ukrycia rotundy, sięgnęły jak macki drżące skroni obu. Trzepotało się w niej serce, a ta nerwów dygotka nasycać wnet jęła atmosferę samą. Jej oczy ogromne zdawały się wciąż dziwić, że wszystko naokół jest tak spokojne, jak gdyby nic nie zaszło: jasnym było, że zwichrzone w sobie istnienie chwyta się całą siłą wyobraźni wici zdarzenia wielkiego w nadziejach, że oto świat się odwróci, życie przeinaczy, dusza z sobą uładzi i odnowi się w czymś nieokreślonym.

Jej przyjaciółka tymczasem, cała na wznak wyciągnięta, pogoniła swoje myśli. Założywszy pod głowę ramiona obnażone aż po pachy, zapatrzyła się gdzieś błędnie.

– Cha, cha! ten pułkownik! – roześmiała się krótko. – Widzisz, ja zaczęłam już było rapsod wojenny i uderzyłam czołem – w śmieszność… Ale co ty tak na mnie patrzysz, Nino? Oczy zaokrąglone takie, pytające, i te łzy wciąż jeszcze na nich zastygłe. No, ciupa – co tobie? Chodź tu do mnie, przysiądź się.

– Ja ciebie wcale nie rozumiem!

– I nie trzeba ci tego, dziecko, bynajmniej do szczęścia.

– Tylko smutno mi strasznie. I za siebie, i za Olę, i za ciebie…

– To sobie popłacz troszkę. Tutaj! – mówiła, pochylając jej głowę ku poduszkom.

Jakoż Nina nie kazała sobie tego powtarzać po raz drugi, bo ledwie pieściwych puchów czołem tknąwszy, wybuchnęła spazmem w łzy zasobnym, rozdygotanym bezradnie, wypłakującym sowicie w poduszki cały rozstrój duszy dzisiejszy.

– Patrz, twoje „nerwy”! – zwróciła się Lena z wymówką do Oli. I bynajmniej nie starając się uspokajać tamtej, muskała ją po głowie, jak gdyby mówiąc: „Wypłacz się, wypłacz!” I tak ją głaszcząc, nie przerywała sobie rozmowy; podnosiła tylko głos wobec tamtych spazmów.

– Nie wiem, jak by tam było gdzie indziej na świecie, wśród innych kobiet, wiem tylko, jak u nas być musi. Właśnie tak! I gdyby mnie wraz z tobą zebrało się również na łzy, opłakiwałybyśmy pono przede wszystkim siebie… No, dosyć! – zwróciła się surowo do Niny, potrząsając jej ramieniem. – Dosyć już!

Tedy i Nina zdecydowała niebawem, że już dosyć, i wyciągniętą w tył ręką prosiła o chustkę do otarcia łez.

Zaś Ola, przeniósłszy się tymczasem bezszelestnie jak cień w kąt łóżka, u ich nóg wyświecała swe oczy żółte jak ta sowa i zahukała nagle głucho.

– Inne byłybyśmy wszystkie!… inne!… inne!

Aczkolwiek brakło w tym wszelkiego „gdyby”, Lena nawiązała to łatwo z tokiem poprzednim:

– Mocniejsze, prawdziwsze! – dorzuciła.

I równocześnie widząc obzieranie się Niny, zwróciła się do niej łagodnie: – Tam, duszko, jest zwierciadło, idź, popraw się po płaczu.

– One są, na przykład, mocniejsze i prawdziwsze przed sobą – hukała tamta swoje.

– O, la! la! la! – odmachnęła się oburącz.

– Jakie tu u ciebie wszystko eleganckie! – odezwała się Nina śpiewnie na pokoju sprzed lustra.

Roześmiały się mimo woli.

– Nie drwijcie ze mnie!… Ja tak sobie tylko: dla oderwania myśli.

– Masz rację, duszo! My wszystkie odrywamy tak nieustannie myśli od siebie i nie tylko od siebie, ale i od tych obiektów płci męskiej – ku rzeczom i zwierciadłom. Stąd Oli „przykłady” powiadają o nas, że jesteśmy eleganckie… Siadajże tutaj, a raczej ułóż się wygodnie.

Lecz ona tę ciekawość, przeniesioną w oczach sprzed zwierciadła i luksusu otoczenia całego, przeniosła zezem badawczym na strojność negliżu swej przyjaciółki, na jego barwę jakby stonowaną z mgławofioletowym światłem w pokoju, na te jej ramiona jak śnieg białe, zarzucone pod szopę włosów, w tym półmroku jak gdyby świecącą. Pręży się oto niedbale, pod lekką materią swego stroju zarysem potężnych kształtów prawie widna i na puchach zapadłych jak rzeźba twarda i wypukła. Zapatrzona ku górze dyszy leniwie torsem jak z marmuru kutym, a rozchylonym aż po brodawki nieomal. A mimo to wszystko wydała jej się teraz właśnie jakby mało cielesną: nazbyt już wyniosłą czy surową w swych kształtach dużych. I przypomniał jej się niespodzianie jej dziad, ów major sędziwy przy stole, po czym brat ponury, który lat dwadzieścia był na onych „niepowrotach”. Złośliwa myśl podsunęła w tej chwili sztywne baki barona z rybim grymasem warg. I w tejże chwili w otrząsie nagłym zbudziła w pamięci dziś tu słyszaną opowieść o samobójstwie Woydy, tuż w sąsiednim pokoju. Spoglądała na przyjaciółkę z chmurną już nieufnością.

Ta druga tymczasem nie odmykała powiek, goniąc pod nimi swe udręki dzisiejsze. Jej nerwów dygotka wibrowała w niej wciąż nierównym tętnem pulsów, szły te tajemnicze prądy nerwów przez światło czy powietrze, uderzając w zopieszałe i puchem zagrzane ciała tamtych kobiet.

– A oni tymczasem idą – rozległo się znów głucho – po chałupach, poddaszach, czwartakach zbierają się na swe niepowroty. A niejeden z nich nie wytrzyma może na sobie tego „po co?” – obcym ludziom w miedze pod ich kule iść nie zechce i będzie wolał sam…

– Na litość boską, pani – zamilknąć proszę!

Z Niny to piersi wyrwał się niespodzianie ten zgoła obcy głos: o cały ton niższy, piersiowo głębszy i jakby o długie kobiece lata dojrzalszy.

– Aa?! – pochyliła się nad nią Lena. – Więc i ty, biedna? Ton był aż za wiele mówiący.

Przewinęła się pod jej ręką i ukryła twarz w poduszkach.

– Hm!… Nie pytam nawet, za kim. Mam smętne wrażenie, że tylko nerwów i wyobraźni winna ci była oszczędzać Ola. W przeciwnym razie nie byłabyś chyba teraz tutaj, między nami: lecz tam! – gdzie bądź, przy nim. A potem: bodaj za nim.

146.tum – kościół, katedra. [przypis edytorski]
147.szwabacha – pismo gotyckie. [przypis edytorski]
148.nęta – przynęta; coś nęcącego, przyciągającego. [przypis edytorski]
149.Vitae lampadae traditae (łac.) – nieście pochodnię życia. [przypis edytorski]
150.trab (z niem.) – kłus. [przypis edytorski]
151.przed oślepionymi (…) oczy – dziś popr. forma N.lm: (…) oczyma. [przypis edytorski]
152.pozapustny – następujący po zapustach (tj. po karnawale); w kościele katolickim dniem kończącym zapusty i rozpoczynającym okres postu jest Środa Popielcowa, kiedy to podczas specjalnej uroczystości wierni posypują sobie głowę popiołem na znak pokuty. [przypis edytorski]
153.porwał się było – daw. forma czasu zaprzeszłego; znaczenie: porwał się wcześniej (kiedyś). [przypis edytorski]
154.źrzały (daw.) – dojrzały. [przypis edytorski]
Возрастное ограничение:
12+
Дата выхода на Литрес:
03 июня 2020
Объем:
290 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают