Читать книгу: «Ozimina», страница 5

Шрифт:

Snuła się poloneza wstęga aż do stołu białej podkowy w świateł, kwiatów i zastawy rozbłyskach.

Do wielkiego jak tron fotelu u czoła stołu podprowadzała już było85 służba z drzwi niedalekich sędziwego starca, dygocącego głową, ręką i kijem w niej trzymanym.

Damy surowe, małżonki solidnych mężów, siedziały przy wieczerzy w uroczystym skupieniu, przyjmując potrawy i wina jak ciało i krew Pańską. Te inne, mniej uroczyste: panie białe i pulchne, o miękkich wejrzeniach istot leniwych, dorzucały przez głęboko obnażone biusta swych piersi ciepłą woń do chłodnego kwiatów tchnienia, win meszkowego zalotu i do potraw zapachów pikantnych; jedząc i pijąc dosytnio, promieniowały w powietrze fluidum ciał luksusowych.

Brunetka w skromnej białej sukni, niby w koszulce dziewiczej, pana Szolca jedynaczka, o poduszkowym układzie okrągłej twarzyczki na czarnym jedwabiu swych włosów, słuchała, coraz to bledsza, nieustannych rewelacji z zakresu sztuki i literatury. Pan Horodyski obrabiał tymczasem realiami płową blondynkę o karbowanej grzywce; słuchała jego rebusowych jednoznaczników z dużym zadowoleniem, miała wszakże tę wadę organiczną, że rumieniła się raz po raz na widoku ludzi. Młoda mężatka o rozbieganym języku i niespokojnej nóżce znalazła się szczęśliwie naprzeciwko aż dwóch ludzi popularnych. Przypatrując się rzadkiej minie i niezbyt starannie golonemu obliczu poety oraz udręczonej nerwowym roztargnieniem twarzy młodego muzyka, podniecała swą ciekawość do tego stopnia, że aż zamilkła, pozwalając zresztą siedzącemu tuż obok dziennikarzowi położyć sobie rękę na kolanie; czynił to pod stołem gestem cierpliwej i łagodnej wymówki, jak kładzie ojciec dłoń na głowie niedoświadczonego dziecka.

Panu Szolcowi natomiast szczęście mniej służyło: minęła go sposobność spożycia kolacji przy damie. Tę panią zabawiał hrabia o długiej szyi, z początku nieco odęty na towarzystwo całe i niewiedzący, o czym mówić, po kilku jej śliskich „powiedzeniach” żywo zainteresowany i „wcale jeszcze niczego kobieta” – mówiący zezem i szyją skręconą. Lecz jego sceptycyzm zużycia drażnił wolnomyślność starszej małżonki, wybujałą raczej na tle pewnych prywacji86 w życiu spokojnym. Wywikłała się z tego cynizmów przeciwieństwa ogólna dyskusja – rzecz oczywista – „o kobiecie”. Hrabia, podniecany do coraz to drastyczniejszych powiedzeń przez hazardowny język pani, mówił w doświadczonej niewiasty oczy bystre:

– Kobieta wprawdzie ma duszę, jak nam Kościół wierzyć każe, lecz duszę swego stada, moralność atmosfery, jaka ją otacza, a zmysły swych wielbicieli.

Temperamentowa dama aż się na krześle podrzuciła wobec tych słów, a odpowiadając mu z impetycznym oburzeniem energii radosnej, rzuciła żywość i swobodę na zgromadzenie całe.

Gwarno czyniło się przy stole biesiadnym.

Pułkownik znalazł się w kącie wyłącznie męskim, mając za sąsiada tłustego obywatela z Litwy; gawędził tedy z Wojciechem Stanisławowiczem. Obu panów zaciekawiła bardzo królująca przy stole postać starca o soplach siwych wąsów zwisłych niżej podbródka, zadartego ku górze pod zakrzywiony nos: sędziwość wielka wyzierała z tej twarzy zwiędłej w dziób ptaka niedomknięty i woskowego czoła o trumiennym połysku.

– Któż to jest taki? – pytał pułkownik.

– Dziad pani. Major.

– Hm? – rozszerzyły się pułkownikowi oczy. – Czyżby taki żył jeszcze?… Wojsk polskich?

– Kampanię trzydziestego roku odbył jako oficer. Majorstwa dosłużył się na Węgrzech pod Bemem.

– Pod Bemem – orientował się pułkownik szybkim potakiwaniem głowy.

– Za Garibaldiego niósł wolność Neapolowi; tamże ranny. Brał udział w sześćdziesiątym trzecim roku. Bił się jako ochotnik w wojnie francuskiej, w franctireurach87 pod jenerałem Lipowskim.

Pułkownik potakiwał szybko głową.

– Wnet potem walczył przeciw armii wersalskiej pod jenerałem Dąbrowskim Jarosławem.

Pułkownik drgnął i roztworzywszy już usta kazał długo czekać na słowo zdumienia.

– Komunard?! – szepnął wreszcie.

W energicznym zwrocie w stronę sąsiada pchnął mocno czyjeś ramię; ujrzał wielką rękę w białej nicianej rękawiczce i wygoloną twarz.

– Beaujolais? Pontet Canet? Mouton Rothschild88? – usłyszał recytację pytającą. Lecz że całą uwagę miał w tej chwili zwróconą gdzie indziej, machnął tylko niecierpliwie dłonią na znak, by zostawiono go w spokoju.

– I jemu wolno było wrócić? – zagadnął wciąż jeszcze wzburzony.

– Beaujolais? Pontet Canet? Mouton Rothschild? – usłyszał tylko po raz drugi i nieco dalej, gdyż Wojciech Stanisławowicz zajęty był właśnie rozważaniem tamtych pytań.

Więc przeniósł oczy na to czoło gromniczne i wąsy zaporoskie pod niedomkniętym dziobem twarzy. „Oni tu jak Egipcjanie z mumią do stołu siadają – pomyślał po chwili. – Nie dziw, że takiemu pozwolono wrócić” – tłumaczył sobie bezwiedną udrękę dezorientacji w rzeczach prawa.

Pozostawiony przez chwilę sobie (Wojciech Stanisławowicz wciąż jeszcze nie mógł się zdecydować na markę i flaszę), pułkownik obiegał spojrzeniem obecnych, szukając Niny po zapamiętanej barwie sukien. Lecz oto w drugim końcu stołu ujrzał wyniosłą postać gospodarza i ostre jego baki. Stoi sztywno i, udając zajętego szeptaną rozmową z gościem tyłem do niego siedzącym, kierował służbą zaledwie oka jednym zmrużeniem i lekkim wykrzywieniem rybich warg w jamie włosów. „Jak to u niego tu sprawnie wszystko idzie – podziwiał pułkownik – i jak spokojnie. Także «jenerał» – ichniego tu dziś życia”.

I z dobrozacną złośliwością w siwych oczkach rozglądał się dalej, zatrzymując wzrok tym razem na pięknej wnuce starca. Niebawem zadumał się nad tym, jak ta kobieta urasta, szlachetniejszą i jeszcze piękniejszą się wydaje w chłodnej pozie reprezentacji. „Tu dziad! – myślał – tam stryj! tu brat! kto wie, czy nie z takichże. A tam jeszcze przodkowie pod Jeną czy Somosierrą; dawniejsi może i na Kremlu byli… Nu, i baronowa Nieman! – zakołysała mu się broda – reprezentująca męża geszefty89 i pychę”.

– A ty mi z twą łapą w pierczatce90 nicianej pod bok nie leź! – wybuchnął nagle w purpurowej pasji. – I nie gadaj mi w koło to samo: wszystko jedno, ja się nie znam. A ja nie Polak: udawać nie będę. Wyuczyliż papugę po francusku!… Ot, Wojciech Stanisławowicz niech poradzi. On na Litwie znawca pierwszy; po przodkach ma piwnicę sławną.

Wojciech Stanisławowicz wystawił swój kusy pierst91 z ciężkim herbowym sygnetem. I wskazał na omszałą butlę przed sobą, którą już był zaanektował w całości, wskazał, a raczej pogroził tym palcem flaszy.

– Radzę! – rzekł.

Nieodszukaną przez pułkownika Ninę przysłaniał pęk kwiatów w wazonie, siedziała obok Wandy, z którą nie rozstawała się już ani na krok; pomiędzy nimi znalazł się Bolesław.

Burza wyobraźni, jaką tu Nina ze sobą przyniosła, sprawiła, że otrząsem gwałtownym witała samą myśl ujrzenia przy stole któregoś ze swych tancerzy, pana Horodyskiego, damy lub pana Szolca. Drżała na samą możliwość jakiejkolwiek rozmowy towarzyskiej, czując instynktownie, że lekka pianka pustoty nie poniesie w tej chwili ciężkich myśli, że gotowa je rzucić od razu na mętne dno wstrętu. Toteż z ulgą prawdziwą ujrzała się u boku „Bolka”, jak pomyślała w tej chwili z wdzięczną łagodnością w oczach dla tego towarzysza młodości, którego tu witała tak swawolnie. Podjęła wiązankę, jaką zastała na talerzu, i zanurzyła w nią twarz topiąc po prostu w kwiatach ponure obrazy opowieści słyszanej niedawno.

Wanda siedziała sztywno, blada na twarzy jak chusta, splecione ręce wspierając o brzeg stołu. Uchylała również potrawy wszystkie, zanurzona jeszcze wyobraźnią w obrazy wspomnień ponurych. Podjęła kielich, z którego nie piła, i spoglądając znacząco na Ninę:

– Za zdrowie tych, o których myślę.

Nina spłonęła w mig zachwytem dla tej tajemniczości tego toastu.

– O kimże to paniątka myślą? – pytał Bolesław opieszałym głosem.

– O, to jest zupełnie co innego! – odparła któraś z nich surowo.

Ciężar tamtych opowieści tak oto z serca sobie zdjąwszy, oddały wnet całą duszę łagodnemu współczuciu dla niego. Podbijał dziewczęce wyobraźnie w tym kierunku widok diwy królującej w słońcu. Majestat cielesny tej kobiety, luksus wielkostołeczny bijący od niej oraz jej aureola sławy światowej zgniatały po prostu obie dziewczyny. Więc zakrzątały się przy nim, jak przy rannym, któremu winne były troskę i opiekę.

Nie spostrzegły, jak porozstawiano wszystkim wysokie czarki i jak cisza czyniła się powoli naokół. Tuż naprzeciw nich powstał z miejsca jakiś pan uprzejmy i, szeroko rozstawionymi palcami wspierając się o stół, pochylał się respektownie w stronę diwy.

– Dostojna pani! – rozległo się w ciszy.

Profesor, siedzący obok czczonej diwy, począł trzeć sobie dłonią twarz. Puszczał ten toast mimo uszu; pod koniec jednak nie wytrzymał i wychylił zza dłoni okulary złote i zez oczu ponad nimi. Słuchał:

– …Pozwól tedy, czcigodna pani, która chwałę imienia polskiego roznosisz po świecie, abym w twe ręce wypił na cześć sztuki polskiej!

Nina instynktownym odruchem chwyciła Bolesława z całych sił za rękę i tak go przykuwała do miejsca, bojąc się nawet w twarz mu spojrzeć w tej chwili.

A gdy się trącić wypadło, diwa, uchylając się od kielichów wyciągających się ku niej, zwróciła się, jak należało, do starca, który kazał służbie podjąć siebie z fotelu92. I czy te oczy ludzkie w nią zapatrzone, czy też tchnienie wielkiej sędziwości tej postaci targnęły w niej niespodzianie nerw starej aktorki. Przy stole pychą wielkiego biustu pod brylantami chłodna, teraz jakby różdżką czarodziejską tknięta, zdrobniała w oczach, zatuliła się cała wdziękiem nieśmiałości doskonale zrobionej: Małgosią, Halką, dziewczyną się stała, przypadającą ustami do ramienia sędziwego starca. W głębokich dołach kości osadzone orle oczy zapatrzyły się w nią swym szklanym blaskiem: starzec zdał się wiedzieć i rozumieć to jedno tylko – że ta u jego ramienia „dziewczyna” chwałę imienia polskiego po świecie…

Suche jak szpony ręce chwyciły tę pochyloną głowę, ściskając z drżeniem wielkim miedzianozłoty czub aktorki.

Goście podziękowali obojgu aplauzem wzruszenia. Ręce Wandy nie zdołały się złożyć do oklasku: musiała je czym prędzej zarzucić na twarz, by ukryć łzy tryskające do oczu i drżenie warg niepohamowane.

Swobodny rozgwar przy stole, muzyką bezwiednie kołysany, kaprysił mimo woli w jej rytmy ciche. Nawet damy surowe zarumieniło wino i długi wysiłek sztywności. Mężatki białe i pulchne, syte ucztą i w energie cielesne zasobne, chyliły ochoczo biusty otwarte ku młodzieńcom bladym, niby na wety93 rozmarzeń. Zaś ta najdorodniejsza, z semickim wyrazem nudy na ustach, słaniała lica mleczną urodę w rozpuchach i czerni swych włosów, jak w kirze smutku co najgłębszym.

Dla niej to chyba zdmuchiwał te tchnienia żałoby muzyk skrzypcowy ze strun jakby wibrujących czyjeś namiętności dla niej daremnie przebrzmiałym w życiu krzykiem; zwiewał jakby tęsknotę z maski pośmiertnej, jakby z ust zastygłych westchnienie, jakby spazm z piersi, których… wcale nie było. I niby lokaj wysłużny podawał ten romantycznie zagrobowy pocałunków żar w walca rozkołysanego rytmach, w pieściwej serenady tonach i jakby w słowach co najtkliwszych dla uczuć biesiadnych. Pod smyczkiem muzyka przypochlebnym pulsował ten walc na wety uczty podany głębokim oddechem sytości. I płakały równocześnie struny w serenady zew, jakby przed tą dwoistą czarą kobiecej pieszczoty, podawanej bladym młodzieńcom na pół obnażonych piersi ponętą:

 
Do ciebie płyną te rzewne tony,
O, wymarzony,
Błogi śnie.
 

Cichy fiolet Wandzinych oczu wysączył z głębi swej najczystszej łzy ubłożenia94.

Nina nie wypuszczała dłoni Bolesława z swej garści krzepkiej.

– Bajukać95 umiecież96 wy tu życie! – rozległo się nagle głośnym basem – mistrze wy tu jesteście w dusz usypianiu: stare głowy odumiać, młode oczadzać!… Sam czort by głowę na kolanach kobiecych cicho złożył, ogonek by przez ramię przerzucił, kieliszek by wąchał, póki by nie zasnął. „O, wymarzony, błogi śnie”. Ot i szczęście wasze dzisiejsze!

– Kwietyzm – uzwięźlał to wszystko Wojciech Stanisławowicz lakoniczną abstrakcją. Mruknął ją sobie w nos.

Ktoś zadzwonił nożem w kielich, a głos w tłumie zagubiony obwieścił biesiadnikom:

– Łaskawie tu obecny i przez nas wszystkich ukochany poeta, pan Wawrzyniec Warski, przeczyta na powitanie diwy wiersz okolicznościowy.

– Ślicznie! – rozległo się wesołym basem (pułkownik nie zachował miary w winie).

Równocześnie zza wielkiego bukietu w wazonie wyjrzała chyłkiem, ukryta dotychczas, głowa Niny:

– Gdzie?!… Który? – który? – gdzie?!

U boku pułkownika zatrzymał się tymczasem starszy z tej tu służby, niegolony i noszący się z większą powagą. Stał i czekał cierpliwie, a gdy zwrócono na niego uwagę, pochylił się do ucha, jak człowiek zaufania:

– Ordynans do pana pułkownika – meldował.

A pułkownik, przechylając się w tył wraz z krzesłem:

– Z armii wielkiego Napoleona? Hę? Jak to u takich wszystko wysokoparnie97 być musi! A to prosto: deńszczyk98 lub kozak. Niech poczeka na schodach. Proszę zanieść mu tę moją ordę.

Lecz on nie odstępował z miną zatroskaną i szepnął jeszcze ciszej:

– To coś bardzo ważnego: kazano natychmiast odszukać. Konia, widzę, w bramie zostawił. Z sztabu jeneralnego będzie czy też plackomendantury.

Pułkownik skoczył jak sprężyną podrzucony i, zapomniawszy nagle o wszystkich tu ludziach, ruszył chrzęstnie ku drzwiom. Człowiek zaufania postępował za nim krok w krok, jakby tajemnicy strzegący.

W zgiełku, jaki panował przy stole, mało kto zauważył to wyjście hałaśliwe. Zaniepokoił się nim tylko gospodarz i, odrzuciwszy się na poręcz krzesła, szarpał dłonią bak jeden w oczekiwaniu na powrót służącego. Jakoż człowiek zaufania, nie wiadomo którędy wróciwszy, znalazł się wraz nad jego głową.

Starzec, który przy głuchocie swojej w towarzystwie był jakby nieobecny, obserwował uważnie tę całą scenę. A gdy baron szybkim teraz krokiem podszedł do żony i szeptał pochylony, gdy coś nagłego przemknęło się po twarzy wnuki99, stary wpił się w nich szklistymi oczami; wreszcie wczepił się w jej rękaw i z niecierpliwością dziecka począł ją targać ku sobie.

– Wojna japońska?!… – bełkotał.

A wnuka, złożywszy swe blade dłonie w tubę, huknęła dziadowi w ucho:

– Wszczęta!

– Aa?!… – wrzasło chryple w gardle starca. I rozdziabiły100 się zdumieniem szczęki bezzębne. A oddech zaparł się na chwilę. – Aa!… – chwycił go wreszcie z powrotem. I zapadła mu się twarz, zwarła w dziób niedomknięty. Głowa na wyschłej szyi kolebać się poczęła nad piersią.

Zmieszał się nagle gwar ludzki i przycichł w zapatrzeniu niemądrym. A gdy wszedł pułkownik, blady jak ta koperta, którą trzymał w dłoni, te wszystkie oczy zdziwione zwróciły się w jego stronę. On otwierał już był usta w odpowiedzi na te nieme pytania, lecz słowo polskie nie chciało się w tej chwili przecisnąć przez nie: za „eleganckie”, za wykrętne, za „śliczne” wydało mu się jak na okazję. Nagle podrzuciło mu się ramię. I przybił jak kułakiem twardym słowem rosyjskim:

– Wajnà!

A gdy usiadł, wydał się wszystkim zupełnie innym człowiekiem. Inaczej spoglądała na niego i służba: stojąc opodal, wyciągała się mimo woli w strunę. Pułkownik tymczasem z surowym marsem twarzy gonił przypomnienie jakiejś tu twarzy, która najbardziej zaniepokojonym wejrzeniem zatrzymała się na nim przed chwilą; już kilkakrotnie tego wieczora mignęła mu przed oczami ta głowa. Wstrzepnął palcami: przypomniał101.

I począł zaglądać za ten wazon, zza którego wychyliła się niedawno głowa Niny. Bolesław bladł pod tym czającym się wejrzeniem i przygryzał wargi.

– Pan w moim pułku służył, ha? Nas, panie, wzywają pierwszych. Jutro wyruszyć już wypadnie.

Odpowiedział mu kobiecy okrzyk przerażenia, a po chwili z innych piersi cichsze łez tłumionych zachlupanie krótkie.

Bolesław uśmiechał się jakby nieprzytomny – nie odpowiadał nic.

Brzydki nieład zapanował tymczasem przy stole wśród gorączkowych rozmów i przekrzykiwań się grup dalekich. Już i telefon dzwonił na pokojach, przynosząc z którejś redakcji szczegóły wieści. Stateczniejsi panowie chrząchali niecierpliwie, spoglądając na miejsce stołu naczelne, aby im wreszcie wstać pozwolono. Lecz czyje spojrzenie tam się skierowało, ten milkł natychmiast. Niebawem nowa cisza, tym razem bardziej jeszcze głucha, zaległa wśród biesiadników.

Sędziwiec zapadł się w fotel, kiwała się tylko na piersiach czaszka jego gromniczna. Na stołu biel poza nakrycie i kwiaty wyrzuciła się ziemistą plamą jego ręka zwiędła o przegubach palcy102 ostrych jak gwoździe.

I kuła twardymi pazurami jakieś rytmy błędne: targała się jak wielki szpon, by za chwilę opaść bezsilnie. Wówczas rozłaziły się jakoś miękko palce brunatnożółte, długie, niby wypełzłe z trumny robaki.

I kiwało się to truchło na fotelu, natrząsało jakby nad ludźmi.

Część druga

– Takiego ładnego chłopca zabieracie nam – dąsała się dama dopadłszy pułkownika tuż przy drzwiach od przedpokoju.

– W mundurze będzie mu do twarzy – odparł sprawnie na tresury tutejszej egzamin, jak myślał, ostatni.

Bo ukłoniwszy się damie, wymknął się do przedpokoju. Tu zakomenderował twardo, by mu szynel podano.

– Pudlem już zrobili – mówił do siebie, szamocząc się z rękawami – opalaczył sia103!… A tamto? – chadatajstwo, cerkwią handlowanie, Niemców sobą nakrywanie? – nu, i spriwisliniał104!… Chwała ci, Boże – mruczał dalej, zapinając impetycznie szynel – jest w czym duszę przewietrzyć z marazmu. Przewietrzysz – zanucił prawie, oglądając się niecierpliwie za czapką – w drugim końcu świata, w ogniu oczyścisz. I zostawisz ją tam pono105 – kończył, wstrzepując czapką energicznie.

W szynel opięty, bardziej jakby w sobie zebrany, zmężniały i w dwójnasób, zda się, wyższy, zatrzymał się tak w nagłej zadumie, w dno swej czapki zapatrzony: stał jak w cerkwi przez długą chwilę. Wreszcie otrząsnął się i podrzucił głowę.

O skrzydła wrót wyjściowych wsparta, stała – na tym tle szerokim ogromnie smukła – pani domu, zagradzając mu drogę na progu. Przez służbę widocznie powiadomiona, zjawiła się w porę.

Pułkownik zmieszał się.

– Uprzejmie – mówił i giął się w grzecznych ukłonach – przepraszam – bąkał – że tak „nieelegancko”, bez pożegnania…

Na długiej twarzy pani migotało przed chwilą jakieś nieuchwytne ożywienie: coś jakby rumieńce na policzkach, jakby ruchliwość milcząca na tych wargach opieszałych i ciężkich. Lecz wobec zachowania się pułkownika cień nagły zdmuchnął te promienie z oblicza. Spoglądała na niego przez rzęsy zniecierpliwieniem cierpkim. I tą wyniosłością światowej kobiety stropiła go zupełnie. Zrozumiał, że „ta ich grzeczność” jest nieco inna; że on w jej złośliwą karykaturę kładzie przede wszystkim swój własny temperament, gdy rzecz jest zasadniczo zimna. I że służy właśnie jako chłodu zasłona, w chwilach gdy…

„Kobietą jest przecie? – przemknęło mu w tej chwili w myślach – a we krwi ma wszak długie szeregi takich, co wychodzili w pole – aby nie wracać. W innych szli oni warunkach i z inną wolą; a jednak tamtej krwi instynkt może przebił się u niej echem przeszłości przez cały ten szlam mieszczańskiego trybu. Przebił błędnie: ku twojej obcości – myślał o sobie – i twojej sprawie obcej. Chociażeś ty u nich «chadatajem» był i parawanem w potrzebie, choć ci tylko obłudne grzeczności świadczono z wyrachowania, jednak w tej chwili może ostatniej… To słowo «wojna» działa potężnie na wyobraźnie kobiece… U nas krzyżem, ikoną błogosławią… Z pustymi tu rękami wyszła i z pustym pono sercem, a jednak… W złych obcościach między nami rzecz najlepsza, na jaką stać było, poczęła się w nieświadomości kobiecego instynktu i ugrzęzła w milczeniu dumy”.

– Mam do pana… już tylko prośbę – zaczęła spokojnie. – Dziad mój, który „myślą ani sercem być z wami nie może” (powtarzam jego słowa) – rad by panu rękę uścisnąć, mówiąc (powtarzam po raz drugi jego słowa) – iż „rzecz wojenna to znów całkiem coś innego”. Otóż kwoli tej rzeczy całkiem innej…

Pani mówiła trochę bezładnie i w niezwykłym dla niej tonie niepewności siebie. Widać było, że to polecenie jest jej w tej chwili bardzo nie na rękę.

– Więc może pan łaskawie za złe nie weźmie, ze względu na dziadka wiek, że ośmiela się go prosić i fatygować do siebie.

– Helena Pawłówna, nie obrażajcież wy mnie! – wyrwało się nagle pułkownikowi jakby z głębi piersi.

Długa twarz pani wyciągnęła się jeszcze bardziej, a brwi wielkie napięły się ku górze jak łuki.

– Czymże ja to pana obrażam?

– Pani baronowa doprawdy!… A to: „łaskawie” – a to „wybaczyć” – a to „fatygować”… Toż to sędziwiec jest – drachlec106! Starczy jedno słowo wasze!

I zerwawszy z siebie szynel, cisnął go kłębem gdzieś na krzesło.

– Gdzież on? – pytał wzburzony.

– Tam, panie – odpowiadała chłodno – w dziecinnym pokoju.

– To-to: w dziecinnym pokoju! – powtórzył smętnie w brodę.

Szablą na pasie już opuszczoną rumor wielki po salonie czyniąc, przepychał się przez tłum strojny ku drzwiom dalekim.

Pani pozostała na miejscu u drzwi w niemiłym uczuciu jakowejś niezręczności towarzyskiej, poniechania czegoś, co już z pamięci w tej chwili się wymknęło, czy też zgoła niewiedzy, po co tu właściwie wyszła: wystarczyło posłać któregoś z panów z tą prośbą dziadka. Wrażenie tak błahe, a nurtujące osmętnieniem dziwnym: oto zapatrzyła się w splecione dłonie opuszczonych ramion i zapamiętuje się w tym ruchu; stoi jak w kościele przez długą chwilę, jakby ją ktoś z tyłu nagle kirem zarzucił i głowę jeszcze niżej zwiesić kazał.

Lecz nieuchwytne były zarówno te myśli, jak i uczucia: tonęły wszystkie w nieświadomym smętku – pod to zabłąkanie się kobiecego instynktu w życia rumowisko.

Ocknęło ją dopiero zawstydzenie, gdy pokojowy zjawił się na progu i zwiesił natychmiast głowę jakoś nazbyt respektownie.

Alarmem dla młodych zmysłów, niby bębna łoskotem, wzywającym na gwałt nie wiadomo gdzie: tym była dla Niny wieść spadła pod koniec wieczerzy. „Wojna!” – zapalił się w tej głowie świat cały jakby w czerwonych płacht ognia wichrowym łopocie. I oto w zachłyśnięciu nagłym ten w piersiach wstrzymywany spazm wyrwał się płaczem gdzieś w kącie odludnym: „Bolek! – Bolek!”

On powstał był107 od stołu w automatycznym sprężeniu. I wykroczył sztywno z pokoju, mijając gwar ludzki błędnymi oczami. Miał to ponure wrażenie, że przed chwilą stało się coś, co pozbawiło go nagle wspólności wszelkiej z tymi tu ludźmi. Niedawno równy tu jeszcze wszystkim, uczuł się nagle tak mizernym, że w samego wstępowała ta korność tępa. Rad był, że prócz dziewczyn nikt prawie jego rozmowy z pułkownikiem w tym nagłym rozgardiaszu przy stole nie zauważył; prosił je też, aby nikomu o tym nie mówiły, zwłaszcza gospodarzom. Każde spojrzenie współczujące pognębiało go jeszcze bardziej, wpędzając myśli w jakieś uparte błąkanie się koło ciała własnego. Widział się gołym, stojącym pod miarą: po kolanach biła go jakaś pochwa dla ich sprężenia, czyjeś ramiona mierzyły mu objętość piersi, czyjeś palce liczyły zęby w ustach. Nagiego pchnięto gdzieś między urzędniki nad księgami. Kazano wreszcie wyjść; zmylił drogę jak pies oszołomiony, sam tu goły pośród tylu czynnych i surowych ludzi. Ktoś zniecierpliwiony popychał go do wyjścia uderzeniem pochwy po nagich pośladkach. Na marmurowej posadzce pałacowego korytarza porzucił był gdzieś pod cokołem jakiegoś posągu garść przyodziewku swego. I tu skórą rozdygotany – podrywający stopy ziębnące na marmurze, ubierał się pośpiesznie w tych podrygach pod barokowym posągiem Marsa.

I tak się znęcał nad sobą przypomnieniem tych chwil życia dziwnych, kiedy wszystko człowiecze opada nagle z nas, jak garść przyodziewku żałosna. Mijał ludzi wciąż z lękiem i pokorą w oczach: czuł się jakby goły w towarzystwie strojnym.

I tak zwlókł się do kobiercowego pokoju.

Miękka kobieca woń perfum wchłonięta w nozdrza spotęgowała tylko to poczucie cielesności oraz zmysłowego wydelikacenia w zażyciu. I nagle jakaś rzewność bezmierna wzruszeniem bydlęcego egoizmu załkać mu chciała w piersiach nad twardym jarzmem konieczności i biczem nieubłagania, jakie ślepą grozą zawisło nagle nad życiem jego.

I oto znów nagim widzieć się musi w tym hipnotycznym prawie stuporze na progu zwierzęcości, w jakim powstał był od stołu. Na ustach palą go wspomnieniem pocałunki śpiewaczki, na grzbiecie piecze wyciśnięta dziś liczba rzeźnego wołu – niby dwa stygmaty młodości.

Po chwili poderwało mu głowę to pytanie, które jakby mu w oczy zajrzeć chciało:

„Cóżeś ty z swą młodością uczynił?”

„Patrz, oto twoja pierwsza myśl, gdy tamta wieść przy stole na cię spadła, myśl zagłuszona tkliwym wzruszeniem cielesnego lęku i teraz dopiero dogoniona. Ona to kazała ci z bydlęcą pokorą opuszczonych oczu spoglądać na ludzi wszystkich, ona to przykułać108 duszę do nagości ciała własnego, ona to wreszcie za latami minionymi oglądać ci się każe. Otoś znalazł wreszcie tę garść przyodziewku, w jaką człowiecza bezsilność zatula się w tych chwilach ponurych obnażeń życia, które zwą się: musem, przemocą, koniecznością. Oto czeka już na cię to jarzmo i klaska już nad tobą bicz nieubłagania. Odziewajże się szybko w godność człowieka ostatnią: w zadumę nad życiem, które oddać trzeba. Otoś się wybił wreszcie z wiewiórczego kołowrotu wspomnień. Myślże teraz wstecz, a nie oglądaj martwą już namiętność wspak! Zrozum dolę swoją! Tam, o mil setki, czeka na cię grób kopany w polu rękami wstrętu czy litości, jak gnijącemu psu. Przystrójże się godnie w najdumniejszą myśl młodości. I nie dbaj: słuszna czy złudna! – bodaj to nawet i pstry łachman był, osłonić przecie nagość twoją, a duszę jak tarczą ochroni: ciało tylko oddasz. I obejrzyj no się wstecz; pomyśl: gdzie się zaprzepaścił pióropusz młodości?!”

Skoczna melodia fortepianu, rozegrana kaprysem piosnki znanej, wypełniała tymczasem pokoje wszystkie, dobiegając wraz tej mety, gdzie głos śpiewaczki rozbrzmieć miał i zadzwonić ludziom tych piersi światowym tryumfem. Pod gonitwę fortepianowych dźwięków, prześcigających się nawzajem w rozhukach wesela, uderzył w powietrze jak w strunę diwy głos potężny.

I wywlókł go ku drzwiom na progi, jak psa za obrożę, aby raz jeszcze popatrzył, jakie to owoce wydały posiewy młode.

Nie mając sił spojrzeć na śpiewaczkę, utkwił oczami na długim, w kabłąk pogiętym osobniku, o głowie ptasiej i wargach w tej chwili jak gdyby żujących. Ta twarz w monoklu rzucała błędnie ponad głowy ludzkie jakby złośliwość chytrą, jakby niemy koncept figlarny, lecz zastygły i drętwy na obliczu znużonym: ostatni wyraz, jaki czepia się zwiędłych po miastach masek ludzkich. Słuchał czujnie, melodią cały wibrujący, jak oper stołecznych bywalec i śpiewu miłośnik. A gdzie się kierował monokl jego błyszczący i, rzekłbyś, zgasłe przy nim drugie, torbiaste oko, tam uwijał się psotnie przed ich spojrzeniem, tańczył niby kusa marionetka diwy palec wskazujący, na pół długości przysłonięty rubinową „markizą” pierścienia. I tak krwawnikiem płonący, migotliwy od brylantów otoczy w ptaszka naśladowaniu wabił ku sobie palec śpiewaczki, ku tej piersi wzdętej i rozdygotanej pod rezonansem potężnego śpiewu:

 
Miłość ptak to woli polnej,
Nie zsidłany, dziki ptak;
Łzom i żalom niepowolny,
Smutkom zawsze czyni wspak.
 

Tę potworną projekcję życia w teatr, w teatr dzisiejszy, gdzie rozpętanie młodej woli imituje coś jakby Beardsley'owskiej109 megiery110 opiumowa lubieżność – powitał Zaremba gwałtownym otrząsem wstrętu.

A śpiew rozlegał się dalej.

Mężatki białe i pulchne, w energiach cielesnych po uczcie tą pieśnią zniecierpliwione, odwracały od młodzieńców bladych swe czary rozmarzeń dwoiste, prężąc wydekoltowanych piersi pąki wezbrane tam, skąd dźwiękami swawoli rozdzwaniał się południowego, jak myślały, temperamentu żar. Paniątko o twarzyczce okrągłej i włosach brunetki opadło teraz w sobie jak kwiat na spiekocie, pogięła się łodyga kibici wiotkiej, a lico, rzekłbyś, skrytością się pokryło, niby lilia przez żuka już zapłodniona i płatkami się tuląca; już nie mówiono przy niej o sztuce i literaturze: sztuka sama oddziaływała w tej chwili bezpośrednio. Zaś ta najdorodniejsza, o lica mlecznej urodzie na tragicznym kirze włosów, ukazywała w zwilgłej purpurze ust do całowania nieskorych perłowych zębów wyszczerzenie aż bolesne: chłonęła w piersi życia luksusem wyjałowione i żmudne egzotycznych namiętności oddechy. Nawet damy surowe, pomne na toast niedawny, spoglądały na diwę z rezerwą, lecz i respektem, jak na monstrancję innowierczą; słuchając pieśni swawolnej, splatały ręce suche o niezliczonych ilościach pierścionków i pochylały głowy jak przed kazaniem. Nieco na uboczu sapał w fotelu ciałem wielkim Wojciech Stanisławowicz: ucztą i winem na twarzy spurpurowiały, wystawiał swój gruby pierst111 z ciężkim herbowym sygnetem i niby kapelmistrz batutą poddawał takty piosnce Carmeny.

W zawrotach i skrętach kaprysu już piosnki wibracja rozpylała słowa: dzwoniła nuta sama, kaprysiły dźwięki gołe, śpiewały głoski w wyskokach tanecznych:

– La-la-la! – sypało się pereł rozpryskiem z piersi śpiewaczki w dźwięki zasobnej.

I te lekkości, bańki mydlane, pustoty wygłosy jak cymbał brzęczące, móżdżków ptasich radość i ochota, dźwięczały ludziom w uszach niby fanfara młodości: nęciły porywem wyobraźnie krótkie, biły tęsknotą w skroniach marzycielskich. W motyli barwny tan rozpląsały się rojenia kobiece. Sama gnuśność unosiła się w zefiry. Na skrzydłach jętek jednodniowych siepały w tym błędnym promieniu słońca wyrojem niecierpliwym zapały krótkie, siły bezwolne, energie płone – młodości fanfara święciła swe tryumfy!

Wśród głów słuchaczy wszczęło się tymczasem zamieszanie nagłe: jakiś zgiełk niewyraźny wmieszał się w dźwięki śpiewu, wzbudzał otrząsy i gniewne obzierania112 się ludzi.

Stojący bliżej okna poczynali sobie zdawać sprawę, że hałas ten pochodzi z ulicy i niesie się z daleka gwarem zrazu przycichłym, za chwilę jeszcze głośniejszym. W gesty diwy, niewiedzącej, co ten szmer wśród słuchaczy ma znaczyć, wmieszał się przelotnie pytający ruch oburzenia. Nie przerywała sobie jednak, pragnąc strofę bodaj dokończyć, zwłaszcza że i akompaniator uderzył odruchowo w mocniejsze akordy. Wpadła tedy i ona we wtór jeszcze większej Carmenowej brawury:

 
Miłość ptak to nie zsidłany,
Dobru sporny, dziki ptak;
Za wolnością jak Cygany
W błędnej doli wiedzie szlak.
 

Pod gest i akcent, zgarniający jakby z powietrza wszystkie impety i żary młodzieńcze w głęboki przegub swych piersi olbrzymich – urwał się nagle śpiew i opadło ramię diwy. Szastnęła trenem w indygnacji113 karcącej surowo publiczność.

85.podprowadzała (…) było – daw. konstrukcja czasu zaprzeszłego; znaczenie: wcześniej podprowadzała. [przypis edytorski]
86.prywacja (z łac. a. z fr.) – pozbawienie, ograniczenie. [przypis edytorski]
87.franctireur (fr. franc-tireur) – żołnierz lekkiej piechoty fr. (nazwa używana w niektórych jednostkach) a. wolny strzelec spoza regularnych oddziałów. [przypis edytorski]
88.Beaujolais, Pontet Canet, Mouton Rothschild – nazwy rodzajów różnych win. [przypis edytorski]
89.geszeft (z niem.) – interes. [przypis edytorski]
90.pierczatka (ros. перчатка) – rękawiczka. [przypis edytorski]
91.pierst (daw.) – palec (rdzeń zachował się w słowie pierścień, oznaczającym to, co się na palec zakłada). [przypis edytorski]
92.fotelu – dziś popr. forma D. lp: fotela. [przypis edytorski]
93.wety (daw.) – deser. [przypis edytorski]
94.ubłożenie – dziś: błogość. [przypis edytorski]
95.bajukać (ros. баюкать) – kołysać do snu, bujać. [przypis edytorski]
96.umiecież – konstrukcja z partykułą wzmacniającą -że, skróconą do -ż. [przypis edytorski]
97.wysokoparnie (z ros. высокопарно) – w wyszukanym stylu, przesadnie podniośle. [przypis edytorski]
98.deńszczyk (ros. денщик) – w carskim wojsku: ordynans, żołnierz przydzielony do obsługi oficera. [przypis edytorski]
99.wnuka – dziś: wnuczka. [przypis edytorski]
100.rozdziabić – dziś popr.: rozdziawić. [przypis edytorski]
101.przypomnieć – dziś popr.: przypomnieć sobie. [przypis edytorski]
102.palcy – dziś popr. forma G. lm: palców. [przypis edytorski]
103.opalaczył sia (z ros. ополячиться) – o Rosjaninie: upodobnić się do Polaka, spolaczeć, przesiąknąć polską kulturą. [przypis edytorski]
104.spriwisliniał – spolszczyć się; od oficjalnej nazwy Królestwa Polskiego po zniesieniu przez Rosję jego autonomii w 1867 r., podzieleniu na 10 guberni i włączeniu do Cesarstwa Rosyjskiego: Kraj Priwisljanskij, czyli Kraj Przywiślański. [przypis edytorski]
105.pono – podobno, prawdopodobnie. [przypis edytorski]
106.drachlec – драхлец [przypis edytorski]
107.powstał był – forma daw. czasu zaprzeszłego; znaczenie: powstał wcześniej (tj. przed innymi czynnościami, zdarzeniami itp. wyrażonymi zwykłym czasem przeszłym). [przypis edytorski]
108.przykułać – przykuła cię (jednocześnie w tej konstrukcji cząstka -ć pełni funkcję partykuły wzmacniającej). [przypis edytorski]
109.Beardsley'owski – od nazwiska Aubrey'a Beardsley'a (1872–1898), ang. rysownika, którego secesyjne ilustracje towarzyszyły m.in. wydaniu Salome Oscara Wilde'a. [przypis edytorski]
110.megiera – tu: demoniczna, despotyczna kobieta, od imienia jednej z erynii, bogiń zemsty w mit. gr. [przypis edytorski]
111.pierst (daw.) – palec (rdzeń zachował się w słowie pierścień, oznaczającym to, co się na palec zakłada). [przypis edytorski]
112.obzieranie się – oglądanie się; rozglądanie się. [przypis edytorski]
113.indygnacja (z łac.) – słuszne oburzenie. [przypis edytorski]
Возрастное ограничение:
12+
Дата выхода на Литрес:
03 июня 2020
Объем:
290 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают