Читать книгу: «Ozimina», страница 12

Шрифт:

A ty nie drżyj! I nie trzep się tak ramionami, nie wyciągaj rąk błagalnie. Tu ci nikt ręki nie poda. Nie bój się, nikt!”

„Przypominam! – odpowiedziała oddechem głębokim. – Stary mówił: Nikt ręki nie poda!…”

I zapadła twarzą w dłonie.

Wtedy tamta pod ramię ją ujmie i wiedzie gdzieś przed się.

„A głupiaś ty mi! Każda z nas im ma krew cieplejszą, tym na karierę głupsza. To żeś ty odbiegła ogniska polskiego szczęścia. I kędy? Dokąd? Z dzieckiem w brzuchu! A ty myślisz, że tylko oni szczęścia chcą: burżuje? Każda nędzota, każde ścierwo ostatnie ma jeszcze diabła swego, któremu rade odda za ono ostatni szmat duszy. Tylko że u nich ładu, składu, porządku pięknego w chęciach więcej; a smutek ich damul w łóżkach, gdy próżne – piękny, bardzo bo piękny! A tu u nas: niebo z piekłem się zmieszało, chęci się kłębią jak to wężowisko, a smutki nasze zwą się: zbrodnie”.

„Kto ty?!” – krzyknie teraz dopiero i wyrwie się jej z rąk.

„Ja Mańka «Kalosz»! Pani baronowej siostra starsza. Mleczna siostra. Jedną mamkę ssiemy. Chu-udą! A obie spasłe… Nie bój się śmiechu mego. Choć gruby. Nie bój!”

I wtedy dopiero ujrzy jej postać własną, oczom dotychczas skrytą.

„Nie uciekniesz, ja cię zgonię… Wiedźmyć w duszę zaszczepiano: na sabatach byłaś uchem! Nie wyciągaj tedy ramion: tu nie pięknych smutków pora, tu nie białych damul łoże; tu już nasze desperacje i chichoty nasze! Tu już na się wzięta dola!… Własna – twoja – biedna – dola!… Dola!… Dola!… Stój! W mig cię zgonię. Bądź co w uda swe okraczę, kieckę w skrzydła, na ramiona! wyżej pępka, wyżej zadu i – huu! śmigam w lot nieścigły… Ich się nie bój: to szakale! moje kotki, me pieszczochy: «Kizi-kizi, goście mili! przyjacioły, druhy ludzi…» Pójdźże, pestko diabła twarda! Ja wyłuskam cię z gorsetek. Precz te szmaty! wont atłasy!… Białe kurczę, spod skorupki. Mięsa mało, pierza wiele. Gładkaś. Ciepłaś. Słodka w szyi. Łaskotliwa pod pazurem. Mnie się trzymaj, kurwy starej. Ja się znam na drogach ciemnych, nie przerazi mnie pogarda; nas przekleństwo wichrem miecie w najciemniejszych dróg rozkosze: na sabaty! na sabaty!… Już szakale w lot się mają: jak pochodnie z nami wzlecą oczu ognie ich zielone. Daj, namaszczęć, byś latała. Łydy prężne, stopy kocie… Już zabłysły ślepki skore? Skórka w dreszczach, włos się jeży… Wezmąć, wezmąć dzikie dreszcze, jak te wieżyc sabatnice pod piorunem nieba grozy: Bogu, ludziom, diabłu sprzeczne!…”

„Kto?” – targnie się ciałem, uczuwszy się pochwyconą za ramiona i ręce wraz.

A ona hen z oddali już:

„Oficery grzeczne”.

– Święta ty dla mnie, Wandziu, jesteś! – więc pozwól, pozwól mi klęczeć przed tobą. Choćby za to, że mnie ze snu strasznego zbudziła twoja twarz jasna. Bóg chciał, żeś ty tam cicha na pokojach przy rannym pozostała, by usłyszeć przez ściany moje płakanie bezradne. Dusza mi się, Wandziu, ocknęła i wyrywa się – słów ładu nie patrzy – och, bo ja wiem! – w twoje chyba oczy głębokie. Prawdziwość jest w nich uczuć bezdenna! Do niej ręce składam… „Święta Brygida, celtyckiego króla córka jedyna…” Och, nie odpychaj mnie. Za pacierz mi to staje uciszenia. Ja słów pacierza w pamięci teraz nie znajdę. Zło jeszcze nie daje: ledwie ustąpiło przed tobą. A tamto wraca do myśli, ilekroć na ciebie spojrzę. W „żywocie” czytałam dzieckiem. Dziecka pamięcią powtarzam… Och, nie uchylaj mnie od siebie! Nie przerażaj ty się mnie. Jeśli co ze snu tego gorączki zostało, nie moja to wina. Zło życia całe przeze mnie gorączką mówiło i żar swój piekła samego jeszcze mi na wargach pozostawiło. Ale czucie ogniem głębiej padło: w piersi, Wando!… Och, nie przerażaj ty się mnie, nie odpychaj rączkami chłodnymi! Ucałuję! – ubłagam! – ubóstwię!

Ona wtedy za ramiona ją chwyci i co sił wątłych potrząśnie nią.

– Zbudź ty się, zbudź jeszcze bardziej: jakieś niedobre moce tego snu targają tobą wciąż. Głosu przecie nie poznaję – twarz nie ta: nie twoja. O, i te oczy!

– Ocknęłam ja się duszą, ocknęłam, Wando.

– I powstań z kolan, droga.

– Ty nie znasz tej potrzeby ubóstwienia czegoś, co można widzieć, czuć, słyszeć – za rękę chwycić: pomocną, ratowną.

Lecz w tejże chwili, jakby inną myślą uderzona, porwała się z klęczek, zatoczyła jak pijana i zachichotała ostro.

– Ja tu ciągle do czyichś kolan przypadałam, ciągle ręce jakieś obcałowywałam: tak mi się dusza wypraszała w ocknienie… Oni powinni byli wiedzieć. A jeżeli nie do rąk obcych dorywałam się, tom chichotała przy uśmiechach cudzych lub zapalałam się wyobraźnią w konopiany błysk spłonienia i w ciemności strachu ogromne. A pulsy to czułam tu, na policzkach, gdzie ten uśmiech… bolał ciągle – wyrwało się z zipnięciem płaczu nagłym. – I tu na wargach pulsy czułam, na ustach, gotowa przychylić je każdemu, kto zabawi, rozśmieszy, zdziwi, podrażni, przerazi, zachwyci – wszystko jedno! Oni powinni byli wiedzieć.

– Cóż to ludzie wiedzieć by powinni?

– Jaka ja… będę.

– Nie mów tak! O i te włosy w wicher nieładu wokół twarzy – i jakby w zaognionej czarności. Popraw! popraw je czym prędzej! Och, nie – nie rób tego mu na złość! Nie rozrzucaj ich. Nie mogę patrzeć!

– Cha, cha! Gotowaś uciec ode mnie! Patrz, tak nas przystroją i posadzą w świetle: kukiełki głupie i puste, w których myśli śpią. Aż póki…

Chwytała w garście włosy i w małpio zwinnych ruchach oplatając je koło ciemienia.

– Wiesz ty – mówiła prędko, połykając słowa – że ja się tu dziś wieczór oddałam. Komuś, któremuś… Przyjść musiało. Który najbardziej rozbawił naprzód, potem najbardziej roztkliwił, wzruszył i najbardziej przeraził. Zabawił pustotą: tym, że się tak zmienił przez lata, że już oboje nie dzieci, że w psotach i mocowaniach dawnych coś nam przez ciała przepływa teraz. Roztkliwił wspomnieniami młodości. Wzruszył aż do rozpaczy tym, że go z rąk moich porwali na wojny pohybel. Przeraził do szału ducha swego zamętem – wtedy już. I tak w tkliwości, wzruszeniu, grozie i przestrachu, na progu chyba nieświadomej odrazy w mej duszy bezmyślnej. A sam on, wtedy już bez duszy nieomal: zwierzę jakby. Oo! wstręt i odraza tylko teraz!… Powinszuj mi pierwszej miłości.

Wanda szczękała zębami. I bladła na twarzy tak, że te żyłki błękitne na skroniach występować poczęły w sinej już siatce i gruzłach. A z oczu fioletowych całego kręgu jęły wysączać się łzy jak rosa na jej rzęsy wielkie.

– Na litość boską, zamilcz – szeptała błagalnie i tak cichutko, że tamta ledwie po warg ruchach odczytywała jej słowa. – Oni tu tobie rzeczywiście ognia w żyły chyba naleli.

– O, ty nie rozumiałaś wcale: ani z jak bezładnym żarem modlić się tylko może dusza po tym, ani z jak wielką nienawiścią do siebie spowiadać po tym.

– Po czymże to ciągle?

– Po sabacie.

– No, co ty?!… Co ty znowuż?

– Wszystko, co tu było dzisiejszej nocy, na co patrzyłyśmy obie – sabat to był czarownic i szakali zlot przed diabła ogniskiem. A kto od niego odbiegnie, temu nikt ręki nie poda, nikt! – mówił stary… Hieny i szakale otoczą go i ku dobru prowadzić zechcą. Bo nie ma „sił żywych” nam ku pomocy, nie ma! – mówił stary… Zło tylko jest żywe; zło prowadzi, zło kieruje: to zło myśli całe, które ze starego wina wymąca gnuśność. My to na swe dole… – powiadał major stary. O, nie mogę! Mnie ten starzec… mnie ofiara, mnie zdrada obie głowę ściskały, obie błogosławiły! – obie przeklęły? Nie wiem. I nie mnie może tylko. I nikt z nas nie wie. Natura, ona jedna wie… Ognia, mówisz, w żyły naleli? Był tam on już, Wando. Natura chciała. Oni tylko jego iskry odszukali w śmietniku pustoty, rozgrzebali wszystkie w drażnieniu, rozniecili grzechem ponurym; a potem złym czuciem, złą myślą i wyobraźnią, jak suchym wichrem w niego dmuchali. Pożar mam ja w sobie!…

Wanda dyszała ciężko, wraz i tych oczu kręgiem rozszerzonym.

– Spójrz – zagadywała czym prędzej jej dalsze wybuchy – pomyśl, jak dziwnie: tak niedawno jeszcze tam na pokojach błyszczało wszystko od barw i świateł wśród zwierciadeł, a teraz? – patrz, słońca smuga wprost nam na głowy. Same my tu teraz: czujne po tym gwarze wielkim, jak dwie siostry biedne w ciszy ogromnej. Tu zawsze taka zaduma jest w powietrzu, tu przed książkami, że uspokój się tylko trochę, a zobaczysz, jak się uciszenie sączyć pocznie w ciebie bezwiednie. Może każde życie jest sabatem złych ludzi, a dobrych myśli i czynów na uboczu. Spójrz: całe wieki życia tu, a jaki spokój, jaka godność! Czasami myślę – mówiła, idąc ku półkom i kładąc nieśmiało rękę na którejś książce – czasami myślę, że gdy te karty powstawały, gwar życia czynił się naokół niedobry. Gwar ścichł i przepadł, a dusza została na tego życia świadectwo. Pomyśl: ile tu życia zaświadczeń, ile dusz niegdyś czuwających. A ile było tych niemych, które tylko śmiercią swoją mogły…

– Ty dusza! – wybuchnie nagle Nina. – Nie, nie mów nic, nie przecz!… I mnie dziwnie, że gdy ten sabat w noc się zapadł przed tobą, ty jedna tu po tym zamęcie całym: w tym perłowym, prawie białym powietrzu ranka sama suknią biała, snująca się, smukła – i taka cicha każdym słowem.

– Ot i znowuż – odpowiedziała spokojnie – wytargałaś niby coś z siebie aż boleśnie i spaliłaś w ręku na konopiany błysk. Czym ja tu! – wzruszyła lekko ramionami. – Wszystko, co mówiłam o tej tu ciszy, o życia zamęcie zapadłym w niepamięć i o duszy, która żyje, powiadałam tylko tobie na uspokojenie: żebyś zapomniała.

– Czego?

– Ciała. Bo z niego wszystek zamęt życia i sabaty wszelkie.

Tamta zwiesiła powoli głowę.

– Więc się ucisz tak – mówiła, kładąc jej teraz dopiero dłoń na ramieniu. – Stamtąd zamęt życia. A niepokój duszy, to zgoła skądinąd. To jakby dzwon jaki daleki… Miałam ja przed chwilą rozmowę dziwną z tym, komuś ty czoło dziś opatrywała. Każde słowo zapadło mi w piersi. I wiem, że to złe życie ludzi stanęło u końca dziś właśnie: na rozstaju, nad przepaścią może. Zbliża się coś wielkiego, idzie, przyjść musi… Gdy fatum zwiastowało się ludziom dawniej, to zanim ptaki pokazały się na niebie, kobiety zrywały się po nocach, jedne do dzieci, która za wrota, inne – wypatrywać… Niepokój to w nas złych przeczuć. I stąd to wzięcie życia ludzi całego trwogą w swoje piersi, za swój jakby grzech. Tylko tyś to wszystko wplotła w gorączkę snów.

– Bo czym my, kobiety?…

– Dusze nieme. Jak kwiaty w polu. Żyją przecie one najczujniej.

„Mówiła Lena podobnie” – miała już na ustach, gdyż teraz dopiero tchnęło ją instynktownie i pokrewieństwo myśli, i podobny tok rozmarzeń.

– Ty znałaś Woydę? Prawda! Przypomi… – mówiła powoli, w miarę jak się jej oczy w coraz to większym zdziwieniu i smutku zapatrywały w Wandę. – Przecież ja wszystko rozumiem. I wiem nawet wszystko. I o jego strasznym końcu przez tamtą! I tę rzecz jeszcze straszniejszą wiem teraz – zwlekała w mówieniu pod zdziwienie myśli coraz to większe – że wszystko lepsze w tęsknotach tych ludzi, a co oni tak zamącili… Ja na źródło tego wszystkiego trafiam teraz ślepa! Jak to oni powiadali? „Prawdziwość uczuć?” Tyś ją tylko dawała życiem całym, uczuć cichością i jeszcze większą ciszą tego, coś czyniła, więzieniem twoim, krwią z ust plutą. I wszystkim, czego ja nie wiem. I wszystkim, co będzie. Jak oni to nazywali to drugie? „Sumienie ruchu?” Powiedz!… Ty niema. Rozumie się. Ty na śmierć nawet nie miałabyś słowa przerażeń, tylko uśmiech może smutny. A oni wszyscy są z kłamstwa słów! I kłamstwa wyobraźni, która się rodzi… O, z niesytości dosytów chyba! By płodzić w myślach rozkosze większe od zaznawanych. Och, ja pamiętam każde słowo z tego, co Lena wtedy opowiadała. I rozumiem teraz dopiero. On miał słuszność.

– Kto taki?

– Diabeł – zaśmiała się ostro.

Lecz niebawem i na śmiech nawet nie stało w pasji. Dłonie tylko to rozczepiały się palcami, to zaciskały się w kułaki.

– Mówił, że „purpura marzenia” to jakby Leny negliż strojny. Że to także ze zmysłów i dla zmysłów. Bo inaczej nie byłoby to ani marzeniem, ani wyobraźnią, ani pięknem przecie. A straszna jest ich robota, powiadał, nad naszymi duszami młodymi.

– Czyja?

– Hien tych. I tej ostatniej także.

– Jakiej?

– Woydy.

Doskoczyła do niej Wanda w mig i zacisnęła jej usta dłonią całą.

– To ci tylko diabeł sam mógł powiedzieć.

A ona tym gwałtowniej ogarnie ją za szyję i wzburzeniem swych dłoni krzepkich targa, pociąga jej głowę ku sobie – twarzą do policzków.

– Tyś dusza!… Ta, o której major stary mówił: zdradzona! Dlatego cię tu Lena do siebie „ciągnęła” prawie że z więzienia wprost, abyś nie „zdziczała”, abyś się oswoiła z ich życia ponętami. A ty samotnością zahukana podpatrywałaś to życie z cichych kątów onieśmieleń. Dlatego oni cię tak radzi poniżyć, podeptać, jednym „Hę?!” – co na imię twoje spada im z warg niesmaku. Lub żałośliwym współczuciem otoczyć, jak Lena ciebie, ubraną może za jej pieniądze na te bale, by się ciebie wstydzić nie potrzebowała. Nie ma na tobie purpury marzenia! A ty spod ich pogard niemych, spod nóg roztańczonych nieomal, tą Leny urodą „wspaniałą”, jak mówiłaś, rozbolała we wspomnieniach, uciekałaś w swej wrażliwości tu, w tę „grobnicę”, mówił major. Tu cię widywałam zawsze, tu tylko z tobą mówiłam. O, ja wszystko teraz rozumiem, wszystko widzę ocknięta!

Lecz ona odjęła powoli jej ręce z szyi. Zdała się być tylko znużoną tym wybuchem.

– Znowuż spłonęłaś w konopiany ogień. I znów przeze mnie. Ach, i odchyl twe policzki dalej: żar od nich bije taki. Na szyi czuję z daleka. I ręce odejm, od dłoni nawet; nie ściskaj ich tak: masz gorące takie! – mówiła z drgającym grymasem niesmaku. – I daruj mi. Mnie chłodu było trzeba życie całe i zapominania w sobie…

– Czego?

– Ciała, Nino. Cicho! Nie męcz… Powiem ci za to – mówiła, opanowując drżenie głosu – że tamtego wieczora, gdy wszyscy głowy potracili, a Lena spazmów dostała – gdy on już stygł, ja zmywałam mu z twarzy tę krew, która – och, tak długo jeszcze, tak ciągle! – spływała mu wąskimi strugami z ust i nosa – och, i z oczu nawet.

– Matko Boska!

A po długim zadyszeniu się ich obu:

– Tu jest strasznie dobrze, Nino, w tej ciszy kościelnej przed książkami, w tej godności i spokoju po życiu, jakie było.

Przycichły obie; wśród labiryntów grobnicy surowej w perłowym świetle ranka – snujące się, żywe, zbożnie zamilkłe.

Wanda zatrzymała się, wskazując na szereg książek.

– Ach! – drgnęła wraz druga całym ciałem. – I on tu?!

Cicho zniosły to do okna.

Wanda długo nie odzywała się, przerzucając karty dłonią drżącą. Oczy drugiej zabłąkały się w tym oczekiwaniu ku górze, gdzie nad półkami rzędy popiersi płonęły o poranku niby lamp białych szereg dziwny. I słyszy oto:

 
Ofiarnych snów grobnico biała,
Jam zabłąkany w ciebie ptak!
Gdy młodych chmar gromada cała
W słoneczne życie wzięła lot,
Mnie wspólnej doli trafia strzała:
Do grobów skuł miłości grot!…
I w cierń mi wplata marzeń wieńce,
W marzenia twego krzyża znak,
Ofiarnych snów grobnico biała,
Co w śmierć upajasz zatraceńce…
By na twym krzyżu każdy pił
Rozmarzeń swych octowy szyd:
Czy jest? Czy będzie? Czy już był?
Czy świat majakiem, czy on zwid?!…
Tak ksiąg harfianych chce obiata,
Cierń nam w wężowy pierścień splata:
W zatracanego stygmat świata:
W ofiary ciągłej nieskończony myt…
 

Jeszcze nie ścichły strunne jakby podźwięki jej głosu, jeszcze ona sama stała w tej złotej smudze pod oknem – zamodlona, z twarzą w dłoniach, gdy ta druga w tył się nagle rzuci i spręży przed się ramiona.

Tuż przy tym słonecznym promieniu i białym jego zjawie ujrzy marę snu nieprześnionego, o pysku z warg, nozdrzy i oczu krwią ociekłym: widzi hienę w rozdziawieniu kłów cmentarnego zwierza – drapieżnym a cierpliwym…

Część czwarta

Zapoznaniu się profesora z Komierowskim towarzyszył zgrzyt obrzydliwy. Oto gdy za światła przygaszaniem wyszedł podówczas z biblioteki, minął starca kołaczącego po salonie pustym i natknął się na tamten monolog spod okna wygłaszany do dziewczyny, po pierwszym oszołomieniu poczuł się dziwnie niezręcznie w tym przypadkowym podsłuchaniu rzeczy obcych i tajemniczych. Jął się tedy usprawiedliwiać: jak to zasiedziawszy się przy książkach szukał wyjścia i pragnął pożegnać się z gospodarzem. Osobnik z przepaską na czole odpowiedział dopiero po długiej ciszy nieokreślonym pomrukiem. Wanda natomiast starała się łagodzić tę jego opryskliwość okazywaniem niezmiernego szacunku. Profesor bąknął tedy coś na usprawiedliwienie i ustąpił. Ledwo zdążył wycofać się z pokoju, a usłyszał za sobą niskim szeptem:

– Nie chodzi on tu z uchem? ha?

– Bójcież się Boga: profesor z Krakowa!

– Mało co profesor! I mało co z Krakowa!

Usłyszawszy i to mimo woli, wstrząsnął się odrazą: z tej na poły obcej gwary przebijało w ponurym napięciu tych ludzi podziemnych wręcz jakieś odziczenie dusz po ostępach. Zbyt pełen był sam rozmyślań nad przeszłością i wrażeń przyniesionych z biblioteki, aby tego pierwszego głosu współczesnego życia nie odczuć jako potwornego zgrzytu wszechstronnego już zbarbaryzowania: uczucia, myślenia i słowa.

Lecz za Wandy naleganiem stanowczym ponury osobnik dogonił go w przedpokoju i przedstawił się jako brat Leny. Rzekłbyś, odgadując wrażenie, jakie wywrzeć musiał, starał się być poprawnym, a mówił przy tym prosto i najniespodzianiej szczerze. Profesor stwierdzał dla się mimochodem potęgę rasowości: „Przecież i taki niedźwiedź nawet – myślał – gdy zada sobie tylko nieco trudu i wyjrzy z tej narosłej skorupy barbaryzmu, staje się nieomal charmeurem w obejściu”. Przy obustronnym tedy wysiłku zatarcia niemiłego zgrzytu sprzed chwili wywiązała się rozmowa, a wraz i dysputa najżarliwsza. Profesor sam nie spostrzegł, jak długo przeciągała się ona.

Wanda, przysłuchująca się czas jakiś, odeszła była na pokoje, do Niny; oni rozprawiali wciąż.

W palcie na ramionach, z cylindrem w ręku, chodził profesor niespokojnym krokiem po przedpokoju, przystawał zasłuchany pochmurnie i wybuchał od czasu do czasu.

– A przecież ludzie tu ślepi są i głusi! Ani się który domyśla, co wy im tu pod ziemią, pod nogami wprost gotujecie.

– Oni tu zdziecinnieli zupełnie in rebus publicis194 – odparł Komierowski z tym niedbałym rzutem dłoni w mankiecie. – Rozpisują się tu po pismach, że odezwy w sprawie tej wojny oraz innych sprawach rozrzucają zawczasu między ludem… hakatyści. Bo to jest najnowszy straszak nianiek. Tu jest jeden tylko człowiek, który przewiduje doskonale, na co się zanosi, i bierze to w rachuby swoich tam zagadkowych i nieciekawych zresztą kombinacji.

– Mianowicie kto taki?

– Mój pan szwagier: baron.

– Ach? – zdumiał się profesor. – Czyżby on wam sprzyjał?

– O, do pewnego stopnia. I czasu prawdopodobnie. Na razie gotów by nawet i funduszem pewnym…

– Czyżby? A potem?

– O sympatiach takich ludzi decyduje siła.

– Myślę! – profesor odymał wargi i kiwał głową: bardzo dziwne i niewyraźne wydało mu się to, czego się tu dowiadywał o baronie.

Lecz oto powróciła Wanda, przyniósłszy ze sobą blade milczenie. W rękach splecionych trzymała jakieś książeczki małe, niby modlitewniki tego skupienia. Miała się ku wyjściu. Barońskiego człowieka zaufania prosiła, by posłał kogo ze służby na miasto po codzienną odzież Niny, która, nie myśląc już o spoczynku, pragnęła się tylko jak najprędzej stąd wydostać. Wychodzili tedy we trójkę, gdyż Komierowski ofiarował się odprowadzić Wandę.

Na progu zatrzymał się w namyśle i dał od siebie zlecenie słudze. Wręczał klucz i posyłał na swój czwartak w sąsiedniej ulicy, aby się upewnił, czy tam kogo nie szukano, a jeśli można, zabrał jakąś paczkę z pieca i przeniósł ją tutaj. Człowiek zaufania chwycił polecenie w nadstawione ucho i, pochylając głowę statecznie, przymknął powieki na znak ścisłego i milczącego wykonania zlecenia. Wanda spoglądała na to frasobliwie i jakby z wyrzutem; jej wielkie oczy zdały się mówić: „Po cóż to jego wciągać w takie konfidencje!”

– No cóż? on dobry człowiek – mruknął Komierowski niedbale.

Człowiek zaufania, podawszy profesorowi z godnością palto, wyświecał ich wszystkich na schody, zatrzymawszy się przy drzwiach jak posąg. Profesor zrozumiał to sposągowienie sługi i cofnął w kieszeń garść z drobną monetą. A gdy ujrzał przed sobą nisko pochyloną głowę, chwyciła go nagle taka niewytłumaczona odraza do tego łba, że cofnął się odeń gwałtownie, jakby w skurczu.

Usłyszał głuche zatrzaśnięcie drzwi, które uderzywszy echem pod wysoki strop klatki schodowej wracało niskim pohukiem niby zatajonego w tych murach złowieszczego śmiechu.

Zżymnął się gwałtownie na ten ostatni akord wrażeń dzisiejszych.

Tu już nie duchy postępowe i „życia lampy”, lecz niewyraźna atmosfera jakichś innych duchów, gaszących płomyki zarodkowe, potrącała myśli czujność w odrazie ledwo świadomej.

„A jednak to życie – myślał teraz – pod błahą i nikczemną powierzchnią swoją jest przecie podmyte głębszymi nurty195, jak może nigdzie na świecie, w ciasnocie ludzkiego tu bytowania stykającymi się nieprawdopodobnie; wrogimi na śmierć, a spokrewnionymi tak niesamowicie instynktami podziemia”.

Ta pobłażliwość Komierowskiego dla lekceważonych kombinacji barona, nad którymi zastanowić się nawet nie raczył! A potem ta jego niedbała dobroduszność wobec – kto wie – czy nie ducha stróża nad baronem! „Zaś ja – przypominał – jakżem ja tu został powitany?”

Węzeł był zbyt niepokojący, aby nie zwrócić myśli na jego rozplątanie.

„O tym – rozważał tedy – co ludzi rozbraja do siebie ufnością – nie o sympatii bynajmniej, lecz o pewnej pociągliwości ku sobie, decyduje atmosfera, jaka każde życie otacza w zgoła nieuświadomionych drobiazgach sposobu dawania się, gestu, ruchu, spojrzenia. Dla opieszalca inny opieszalec będzie wprawdzie zgoła obojętny, lecz w tej właśnie obojętności… «no cóż? – dobrym człowiekiem»; dla junaka nawet rabusiowa zuchwałość gotowa stać się czymś fascynującym; szczerego nawet błaha i pusta szczerość wiązać będzie niechybnie; dla skrytego cudzej skrytości jeszcze nawet nieuświadomione cechy będą czymś wzbudzającym zaufanie. Jest pewne ponure pokrewieństwo instynktów, nawet wśród sterujących wolą w biegunowo przeciwne kierunki: ci najtrudniej uwierzą w złobę196 krewniaka. Niesamowite i złowieszcze krewności zapowiadają instynkty podziemia”.

Ocknięty z zadumy słyszał ostatnie, coraz to niższe pohuki w głębokiej studni klatki schodowej: śmiech milkł, zatajał się w tych murach.

Wystąpili wreszcie na ulicę i poczęli chłonąć świeżość poranka w piersi zdławione. Oczy profesora błąkały się mimo woli po monotonnych szeregach okien przeciwległych. „Oto – myślał – jakim powietrzem oddychają po wszystkich tych wnętrzach, w których dławi się duch powszechności, wtłoczony w ramy za ciasne”.

I zadumał się nad tym, czy każdy nieukrócony zasób sił dawnych, na wspak temu życiu w tych wnętrzach rodzony, nie musi siłą konieczności pójść na zatracenie po etapach dalekich? Czy każda rzetelniejsza wrażliwość, po kątach rodzinnych pamiątek pajęczyną przeszłości omotana, nie uwiędnie tu w młodym smętku dla życia i nie dojrzeje na cichą ofiarę? Czy każda namiętność, w atmosferze zastoju do ambitnego czynu nieponoszona, nie gorzeje tu bez płomienia i nie tli się dymnie wraz z duszą młodą? Czy pospolite tu marzycielstwo kobiet i mężczyzn nie wypełni się nazbyt rychło mętem zgnuśniałego naokół życia? Czy, rzadkiej tu w istocie, bujności natury kobiecej w atmosferze takich uczuć i namiętności nie grozi zwichrzenie bezsterowym zasobem sił emocjonalnych? Czy… i tak bez końca!

A nade wszystko: czy nie są to tych wnętrzy197 ofiary konieczne? i czy nie zwą się one tego życia – młodością?

Zagadnął go wreszcie Komierowski, zapatrzonego w tak surowym skupieniu w te głuche szeregi okien naprzeciw.

– Ach, panie! – odparł. – Zajrzałem oto dziś do jednego z wnętrzy198 takich – i znam je wszystkie już! Wychodzę pijany smutkiem aż do nienawiści życia. To uczucie musi być wam dobrze znane, hę? – spojrzał na niego spode łba. – Aż do nienawiści samego siebie, gdy energia bez ujścia zło lub żółć w sobie tylko warzy i serce nią własne zalewa. Dosyć z wami wieczór jeden przeżyć, aby was zrozumieć.

– Toteż pułkownik przecinał węzeł naszego życia mieczem. Gotów był nas wszystkich na wojnę zaprosić.

– I miał słuszność, dalibóg!

– Prawda? – rozpromienił się Komierowski w oczach.

I nacisnąwszy głębiej kapelusz na czoło dla ukrycia tu na ulicy bandażowej przepaski, chwycił go aż pod ramię w ożywieniu nagłym.

– Prawda, panie? To jest więcej niż słuszność: to jest zrozumienie konieczności. Bo prócz „racji stanu”, życia i jego krzywd czy pożądań jest jeszcze ta najważniejsza: racja dusz ku czemuś fatalnie dojrzałych. Dojrzałe tu one jak owoce późne. I gniją, gniją na drzewach. Należy je czym prędzej otrząsać.

– Sobie! – mruknął i spojrzał nań znów spode łba.

– Czyjaż to własność jest – te dusz ogrody? Boję się, czy nie pierwszego wiatru. Macie mi gnić marnie i rozsiewać tylko kołem wasze zło bezpłodne, czyńcie mi tedy moje zło twórcze.

– Któż to tak niby mówi?

– Mógłby rzec ten, który powiada o sobie: ja jestem rozum, ja jestem konieczność, nie czas mi bratem, ale siostrą wieczność… Za rymy przepraszam; zwykłem przemawiać do młodzieży, muszę tedy cytować wieszczów: inaczej nie jestem dosyć przekonywający.

Na ustach osiadł mu uśmiech jakiś obcy: „kosy”, chytro-melancholijny, nie wiadomo – z siebie czy z innych szydzący.

Profesor baczył nań uważnie zezem ponad okularami. Dziwnie bo sprzecznym z tym uśmiechem wydawał mu się ów niedbały rzut dłoni w mankiecie. W tym geście krótkim było przecie coś z „vogue la galère!”, coś z woli i fatalności zarazem: jakiś błysk junactwa spod chmury melancholii.

„Z ciebie by, bracie, oskrobać ten kurz dwudziestoletniego barbaryzowania się w nęku dusz obcych, ogolić, jak się patrzy, ubrać w mundur, posadzić na konia, dać powieść szarżę jaką, a dokonałbyś może cudów nie gorszych od tych unieśmiertelnionych dawną chwałą… I tkwi oto taki w tużurku zakrystiańskim, obrosły na szyi jak ten wilk morski, samotny, ponury i odziczały jak te rybaki. I wyławia oto w mętnych wodach życia resztki energii żywotnych, nie gardząc i kobiecymi. Tobież to warcholić wśród tłumów jak temu mnichowi, wieszczów cytować niby Ojców Kościoła?… Czy może być większe odwrócenie natury na wspak? Czy zdarzyć się może ono gdzie indziej na świecie?”

A on tymczasem z tym rzutem dłoni w stronę okien przeciwległych kończył swoje:

– Bądź co bądź po wszystkich tych wnętrzach oczekują jego rekruty.

– Czyjeż to, koniec końców?! Któż to jest ten rozum i konieczność zarazem, a wieczności brat? Ja nie jestem tak mocny w poezji.

A on podniósłszy oczy zza skrzydła kapelusza, popatrzał nimi twardo.

– Ten, który każdą wojnę na świecie nieci: dziejów szatan.

I znów z tym dziwnym uśmiechem na cierpkich ustach:

– Zaś o szatanach trzeba tu młodzieży prawić gęsto: wyziębły bo dusze na człowieczeństwo w sobie pełne, które i surowe właściwości mieć w sobie winno. Nie mają tu ludzie dobrego sumienia w czynie twardym. Jest jedna rzecz, która to dobre sumienie zawsze daje: komenda gromadzie. Gdzie jej nie ma, tam trzeba w ludziach podtrzymywać to, co dzielności wprawdzie nie tworzy, rodzi za to… no! – „zachwat199” czynem. Trzeba w nich podtrzymywać…

– Złe sumienie romantyków! – wpadł mu gwałtownie w słowa.

Ruszyli wreszcie. Wanda, oczekująca na nich na uboczu, przesyłała tymczasem ukłony w stronę najbliższego okna na parterze.

– Przyjdź do mnie zaraz, jak tylko będziesz mogła. Czekać będę u siebie.

Pod ostre światło poranku widniała za szkłem zatarta sylwetka głowy dziewczęcej i dwie dłonie na szybach przypłaszczone, jak dwa białe skrzydła u czoła.

Na pierwszym zakręcie ulicy oczekiwało na Komierowskiego dwóch młodzieńców, bodajże w tej sprawie, w której wysyłał było służącego na swój czwartak. Profesor przypomniał sobie te twarze: byli to wśród gości dzisiejszych owe dwa łazęgi europejskie, panowie Mikulski i Bogdanowicz. W miękkich, nieco druciarskich kapeluszach, z kołnierzami palt nastawionymi w przymrozku poranka przyłączyli się do nich milczący, ledwo pozdrowiwszy pomrukiem.

Profesor nawykły do bardziej respektownego obejścia ze strony młodzieży począł rozmyślać nad tym, jak to tu wśród młodych zatraca się wszelkie poczucie hierarchii, przede wszystkim intelektualnej. Wszystko to zda się u nich dotyczyć tylko obcych: swoi są swoi – i kwita! bywają burżuje i proletariusze – i tyle!… Przypatrywał się wprost z niepokojem surowym obliczom młodzieniaszków. „Jak to wszystko samopas po szerokim świecie chadzać musi, samokwitle się rozwijać, nieufne wszystkiemu, co im potakiwań nie obiecuje. I jaką ponurą fatalność ma to wypisane na swych czołach młodzieńczych”.

Jęła go niecierpliwić niedostępność tych „smarkaczy”, jak myślał. „Co te serca otwiera, co je rozgrzewa?” – pytał się w duchu. I tym niepokojem kierowany zagadnął poufale o to i owo, zrzuciwszy pychę godności z siebie. Ale oni pamiętali mu dobrze jego opryskliwe i twarde zbycie ich prośby o doradę w sprawach „studiów społecznych” dla osłodzenia sobie omierzłej „techniki”: odpowiadała ozięble młodzież chmurna. Czuł mur między sobą i nimi. „Czyżby – myślał z przerażeniem – czyżby mur taki oddzielał tu już… pokolenia oba?!”

Żywszy z tych dwóch młodzieńców, pan Bogdanowicz, rozkrochmalił się wreszcie:

– Cóż tam… w Krakowie? – zagadnął.

I nie otrzymał wcale odpowiedzi, tylko półgębkowe odęcie się warg i bystry zez nad okularami: ostatnie słowo wypowiedziane było jakoś zbyt wesoło jak na gród poważny; brzmiała w tym ponadto dziwna nuta wyrozumiałości młodego pana, pragnącego widocznie reprezentować życie bardziej współczesne. „Rzecz niepodobna! – zdumiewał się w myślach – by te epidermalne uprzedzenia i niechęci Wschodu potrafiły siłą czasu samego przylgnąć i do takich!”

Tuż przy trotuarze wlokła się w ślad za nimi naprzykrzona dorożka, ciągniona przez chudy potwór koński o przeraźliwie wystających bokach. Woźnica na koźle siedział, a raczej zawisał, w demonstracyjnie apatycznej pozie, zarzuciwszy nogi na wyższy od siedzenia przód pojazdu, wystawiając wielką dziurę sukmany na zgarbionym grzbiecie i jakieś strzępiące się z niej kłaki. Ziewało na nich północne lazaroństwo200 i z tych domów, jakby krzywych pod to kolebanie się zgrzytliwego pojazdu, z kamienic o barwie pośredniej między granitowym tonem miast Zachodu a pstrokacizną Moskwy: fasad o kolorku brudno wesołym, zdobnych ponadto w jaskrawo kłócące się barwy blach i szyldów rozmaitych. Pod te aspekty architektury dziwnie szpetne, bez śladu jakiejkolwiek woli prócz zysku, obtłukiwał się po brukach lazaroński wehikuł, rzucając, zda się, na wszystko, kędy skierowały się oczy, swój turkot apatii monotonnej: jak Bóg dał! jak Żyd chciał! ile każdy z tego miał!…

194.in rebus publicis (łac.) – w dziedzinie spraw publicznych. [przypis edytorski]
195.głębszymi nurty – dziś popr. forma N.lm: (…) nurtami. [przypis edytorski]
196.złoba (z czes.) – złość. [przypis edytorski]
197.wnętrzy – dziś popr. D.lm: wnętrz. [przypis edytorski]
198.wnętrzy – dziś popr. D.lm: wnętrz. [przypis edytorski]
199.zachwat (z ros. захват) – przejęcie, przejęcie władzy, zdobycie. [przypis edytorski]
200.lazaroństwo (daw., z wł. lazzarone: łazik, bezdomny, włóczęga) – włóczęgostwo. [przypis edytorski]
Возрастное ограничение:
12+
Дата выхода на Литрес:
03 июня 2020
Объем:
290 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают