Читать книгу: «Wyspa skarbów», страница 16

Шрифт:

XXXII. Poszukiwanie skarbu – głos między drzewami

Częściowo pod przytłaczającym wpływem tego niepokoju, a częściowo w celu dania wypoczynku Silverowi i pomęczonym ludziom, cały oddział przysiadł, gdyśmy doszli do krawędzi zbocza.

Wyżyna była nieco nachylona ku zachodowi, toteż z miejsca, w którym odpoczywaliśmy, roztaczał się rozległy widok na wszystkie strony. Przed sobą, ponad wierzchołkami drzew, widzieliśmy Przylądek Leśny z frędzlą spienionej fali. Poza sobą nie tylko oglądaliśmy przystań w dole i Wyspę Szkieletów, lecz nadto dostrzegaliśmy – tuż ponad przesmykiem i wschodnią niziną – wielką płaszczyznę pełnego morza na wschodzie. Nad nami piętrzyła się Luneta, gdzieniegdzie usiana rzadkimi sosnami, gdzieniegdzie zaś rozwierająca czarne czeluście. Nie dochodził tu żaden odgłos oprócz huku odległych bałwanów, dochodzącego ze wszystkich stron, oraz brzęczenia nieprzeliczonych owadów w zaroślach. Nie było widać żywej duszy ludzkiej ani też zgoła żagla na morzu. Ogromna przestrzeń widoku zwiększała jeszcze poczucie samotności.

Silver usiadłszy zaczął na podstawie kompasu czynić obliczenia.

– Są tu aż trzy „wysokie drzewa” – odezwał się – prawie w prostej linii od Wyspy Szkieletów. „Cypel Lunety”, jak przypuszczam, oznacza ten niższy punkt. Odszukanie tych rzeczy to dziecinna zabawka. Mam zamiar najpierw zjeść obiad.

– Nie czuję się dobrze! – mruczał Morgan. – Kiedy myślę o Flincie, tak się czuję, jakby już było po mnie…

– Tak, tak! mój synku, błogosław swoją gwiazdę, że on już nie żyje! – odrzekł Silver.

– Był to bies wcielony! – zawołał trzeci opryszek z wzdrygnięciem się. – A ta siność jego twarzy!…

– Występowała zawsze, kiedy rum podziałał na niego – dodał Merry. – Siność! tak, bywał naprawdę siny! Użyłeś trafnego wyrazu!

Odkąd napotkali szkielet i wpadli na wiążący się z tym temat, gwarzyli coraz ciszej i ciszej, przechodząc niemal w szeptanie, tak iż ich rozmowa ledwo zakłócała ciszę leśną. Nagle z kępy drzew rosnących przed nami rozbrzmiał jakiś cienki, wysoki, drżący głos, nucący znaną melodię i słowa:

 
Piętnastu chłopów na Umrzyka Skrzyni —
Jo-ho-ho! i butelka rumu!
 

Nie widziałem nigdy ludzi tak przerażonych jak piraci w owej chwili. Sześć twarzy naraz pobladło, jak gdyby ktoś na piratów rzucił urok. Niektórzy zerwali się na nogi, inni uczepili się ich kurczowo. Morgan czołgał się po ziemi.

– To Flint, do… – krzyknął Merry.

Śpiew urwał się nagle, jak się rozpoczął, załamawszy się w środku nuty, jak gdyby ktoś położył rękę na ustach śpiewającego. Rozlegając się daleko w czystym, słonecznym przestworzu pomiędzy zielonymi koronami drzew głos brzmiał nierealnie i łagodnie; tym bardziej niesamowite wrażenie wywarł na mych towarzyszach.

– Chodźcie! – rzekł Silver usiłując wykrztusić słowo ze spopielałych warg. – Już się to nie powtórzy. Idźmy dalej. Jestem odurzony rumem i nie umiem nazwać tego głosu, ale to ktoś sobie z nas pokpiwa, ktoś mający ciało i krew! Możecie być tego pewni!

Gdy to mówił, powróciła mu znów odwaga, a równocześnie twarz ożywiła się rumieńcem. Już i inni zaczęli dawać posłuch jego zachętom i nieco ochłonęli z przerażenia, gdy wtem zabrzmiał znów ten sam głos. Tym razem już nie śpiewał, lecz odzywał się słabym, oddalonym nawoływaniem, które jeszcze słabiej powtarzało echo wśród rozpadlin Lunety.

– Darby M'Graw! – kwilił ten głos, gdyż to słowo może najlepiej określić ów dźwięk. – Darby M'Graw! Darby M'Graw!

I tak dalej, jeszcze raz i znów, i znów, aż na koniec podnosząc się nieco wyżej i cisnąwszy przekleństwo, które pomijam, zajęczał:

– Przynieś mi rumu, Darby!

Zbójcy stanęli w miejscu jak wryci, a oczy wylazły im na wierzch głowy. Jeszcze w długą chwilę potem, gdy głos przebrzmiał, oni jeszcze utkwiwszy zmartwiałe źrenice w przestrzeń przed sobą, stali w milczeniu i osłupieniu.

– To zła wróżba! – westchnął jeden. – Odejdźmy!

– To były jego ostatnie słowa – jęczał Morgan. – Ostatnie słowa, jakie wymówił na okręcie.

Dick otworzył Biblię i modlił się żarliwie. Ten chłopak był wychowany w dobrych zasadach, zanim wyruszył na morze, gdzie pokumał się ze złym towarzystwem.

Jedynie Silver był nieprzekonany. Słyszałem, jak zęby dzwoniły mu z trwogi, jednak jeszcze się jej zupełnie nie poddał.

– Nikt na tej wyspie nie słyszał nigdy o Darbym – mruczał – nikt prócz nas, tu obecnych!

A potem opanowawszy się z wysiłkiem, zawołał:

– Towarzysze, moja w tym głowa, by rozwikłać tę zagadkę. Nie dam się zapędzić w kozi róg ani człowiekowi, ani diabłu! Nigdy nie bałem się Flinta za życia, toteż, do kroćset, spojrzę mu w oczy i po śmierci. O ćwierć mili niespełna stąd znajduje się siedemset tysięcy funtów. Kiedyż to jaki „pan szczęścia” odwrócił się od tylu talarów, bojąc się zapijaczonego starego żeglarza z siną gębą i to jeszcze umarłego?

Lecz odwaga bynajmniej nie wstąpiła w serca jego towarzyszy, a jego zuchwałe słowa raczej przyczyniły się do powiększenia strachu.

– Daj spokój, Johnie – rzekł Merry. – Nie wchodź w drogę duchowi!

Inni zanadto byli przerażeni, by mogli coś odpowiedzieć. Już parę razy mieli ochotę drapnąć; gdybyż starczyło im na to odwagi! Lecz lęk trzymał ich dokoła Johna, jak gdyby jego śmiałość była im osłoną. On ze swej strony umiał nader zręcznie przezwyciężyć ich słabość.

– Duchowi? Być może – odparł. – Jedna rzecz wszakże jest dla mnie niejasna. Przecież słychać było echo. Wszak nikt jeszcze nie widział ducha z cieniem, wobec tego chciałbym wiedzieć, skąd się wzięło przy nim echo? To z pewnością nie byłoby naturalne, prawda.

Dowód ten wydawał się dość słaby, lecz nigdy nie można przewidzieć, co zrobi wrażenie na przesądnych. Ku memu zdziwieniu George Merry uspokoił się.

– Tak, ależ oczywiście! – powiedział. – Masz Johnie, głowę na karku, bez wątpienia! Do dzieła, kamraci! Zdaje mi się, że zachodzi tu omyłka. Jeśli się zastanowić, głos ten był nieco podobny do głosu Flinta, przyznaję, ale niezupełnie. Tym razem był on podobniejszy do czyjegoś innego głosu… był podobniejszy do…

– Do głosu Bena Gunna! niech mnie piorun trzaśnie! – ryknął Silver.

– Tak, i tak jest w istocie! – krzyknął Morgan podrywając się na kolana. – Przecież Ben Gunn tu przebywał!

– Czy to zmienia postać rzeczy? – zapytał Dick. – Ben Gunn, ale nieżywy, tak jak Flint.

Lecz starsi towarzysze przyjęli tę uwagę drwiąco.

– Ech! nikt z nas nie boi się Bena Gunna! – zawołał Merry. – Niech będzie sobie żywy czy umarły! Mniejsza o niego!

Było niezwykłe, jak zmieniały się ich nastroje i jak naturalny kolor odżył na ich twarzach. Wkrótce poczęli gawędzić spokojnie, nasłuchując w przerwach, a niebawem nie słysząc już żadnego głosu, wzięli manatki na plecy i ruszyli w dalszą drogę. Merry szedł pierwszy z kompasem Silvera, aby prowadzić ich na jednej linii z Wyspą Szkieletów. To, co powiedział, było prawdą: nikt nie zważał na Bena Gunna, żywego czy umarłego.

Jedynie Dick trzymał wciąż w ręce Biblię i idąc rozglądał się wokoło bojaźliwym wzrokiem. Nie znalazł wszakże uznania ani współczucia, a Silver kpił sobie z niego w żywe oczy.

– Mówiłem ci! – dogadywał. – Mówiłem ci, że znieważyłeś Biblię! Skoro nie nadaje się do tego, żeby na nią przysięgać, to czy sądzisz, że duch będzie choć trochę na nią zważał? Ani tyle! – i trzasnął swymi ogromnymi palcami, oparłszy się przez chwilę na szczudle.

Lecz Dick był niepocieszony. Wkrótce nabrałem przekonania, że chłopak wpada w chorobę. Febra, przepowiedziana przez doktora Livesey'a, a przyśpieszona przez upał, wyczerpanie i nagły niepokój, wzrastała widocznie szybko.

Przestronna była i wygodna nasza obecna droga na szczycie. Zeszliśmy nieco w dół, gdyż jak powiedziałem, wyżyna nachylała się ku zachodowi. Sosny, większe i mniejsze, rosły w szerokich odstępach, a między kępami muszkatowych drzew i azalii spore, otwarte polanki wygrzewały się w skwarnych blaskach słonecznych. Przedzierając się w poprzek wyspy mniej więcej w kierunku północno-zachodnim, z jednej strony przybliżaliśmy się coraz bardziej do grzbietów Lunety, z drugiej strony zaś mieliśmy coraz rozleglejszy widok na ową zatokę zachodnią, gdzie niedawno kołysałem się i trząsłem w łódeczce.

Dotarliśmy do pierwszego z wysokich drzew, a na podstawie obliczeń stwierdzono, że nie było ono tym, o które chodziło. To samo okazało się z drugim. Trzecie wystrzelało bez mała na dwieście stóp w górę ponad gąszcz krzewów; był to prawdziwy olbrzym świata roślinnego, o pniu grubym jak chata, rozrzucającym na okół rozległy cień, w którym cały hufiec wojska mógłby odbywać ćwiczenia. Było ono z dala dostrzegalne od strony morza, zarówno ze wschodu, jak i z zachodu, i mogło być zamieszczone na mapie jako znak orientacyjny dla żeglarzy.

Jednakże nie wielkość drzewa wywarła w tej chwili wrażenie na mych towarzyszach, lecz świadomość, że siedemset tysięcy funtów w złocie leżało tu gdzieś zakopane w jego rozłożystym cieniu. W miarę jak się zbliżali, myśl o pieniądzach stłumiła ich uprzednie obawy. Oczy pałały im chciwością, nogi nabierały coraz to większej szybkości i lekkości; cała dusza wyrywała się im do tego szczęścia, do tego życia pełnego wybryków i rozkoszy, które oczekiwało każdego z nich.

Silver biegł utykając na szczudle i zrzędząc. Nozdrza mu się rozdęły i trzęsły, a klął jak opętany, gdy muchy siadały na jego zgrzanej i błyszczącej twarzy. Zapamiętale szarpał powróz, na którym mnie trzymał, i od czasu do czasu rzucał na mnie przeszywające spojrzenie. Łatwo odgadnąć, że nie zadawał sobie trudu, by zataić swe myśli; toteż czytałem je jak z drukowanej książki. W bezpośredniej bliskości złota zapomniał już zupełnie o wszystkim innym; jego obietnica i przestroga doktora należały już do przeszłości i nie mogłem wątpić, że spodziewał się dostać skarb w swoje ręce, odnaleźć „Hispaniolę”, pod osłoną nocy naładować ją złotem, wyrżnąć wszystkich uczciwych ludzi na wyspie i odpłynąć, jak zamierzał pierwotnie, z brzemieniem zbrodni i bogactw.

Wobec przejęcia się podobnym niepokojem trudno mi przychodziło dotrzymywać kroku rozpędzonym i rozgorączkowanym zdobywcom skarbów. Kilkakrotnie potykałem się, wtedy Silver szarpał mnie brutalnie za postronek i miotał na mnie zabójcze spojrzenia. Dick, który toczył się za nami i tworzył naszą straż tylną, mruczał pod nosem na przemian modlitwy i przekleństwa, w miarę jak wzmagała się w nim gorączka. To również zwiększało moją rozpacz; na dobitkę prześladowała mnie myśl o tragedii, która niegdyś rozegrała się na tej wyżynie, gdy ów bezbożny rozbójnik z siną twarzą, który umarł w Savannah, śpiewając i wołając, by mu dano pić, własnoręcznie zgładził tu sześciu swych wspólników. Przychodziło mi na myśl, że te zarośla, które teraz były tak spokojne, musiały wówczas rozbrzmiewać krzykiem, a sama ta myśl wywoływała we mnie wrażenie, że słyszę jeszcze ową wrzawę.

Byliśmy już na samym skraju gęstwiny.

– Hura! Społem, druhowie! – krzyknął Merry i począł biec jeszcze zapalczywiej.

Nagle niespełna o dziesięć jardów dalej ujrzeliśmy, że się zatrzymali. Wzbił się zdławiony okrzyk. Silver podwoił krok, migając rączo szczudłem niby prawdziwą nogą, a w chwilę później i on, i ja stanęliśmy również w miejscu jak skamieniali.

Przed nami znajdowała się wielka jama nie bardzo świeża, gdyż ściany już się pozawalały i trawa wyrosła na dnie. Spoczywał tam rozłupany na dwoje trzonek kilofa oraz kilka desek rozrzuconych bezładnie, a pochodzących ze skrzyń do pakowania. Na jednej z tych desek ujrzałem wypalony żelazem napis: „Koń Morski”. Była to nazwa okrętu Flinta…

Wszystko było jasne jak na dłoni. Ktoś odkrył i ograbił kryjówkę; siedemset tysięcy funtów przepadło!

XXXIII. Porażka herszta

W jednej chwili nastąpił niebywały wprost przewrót. Każdy z sześciu rzezimieszków był jakby rażony piorunem. Lecz Silver prawie natychmiast otrząsnął się z osłupienia. Wszystkie myśli, które go nurtowały, zmierzały tylko niby koń wyścigowy ku jednemu celowi: zdobycia złota; toteż i on stracił na chwilę głowę. Jednakże wnet odzyskał przytomność i pewność siebie i zmienił plan, zanim inni mieli czas ujawnić czynnie swe rozgoryczenie.

– Jimie – szepnął – weź to i bądź przygotowany na wszystko!

To mówiąc wręczył mi dwustrzałowy pistolet, a równocześnie zaczął spokojnie posuwać się ku północy i w kilku krokach odsadził się tak, iż jama przegrodziła nas dwóch od pięciu pozostałych. Potem spojrzał na mnie i skinął, jak gdyby chciał powiedzieć: „Jesteśmy przyparci do muru”, co moim zdaniem było zgodne z rzeczywistością. Jego spojrzenie było teraz wcale przyjazne. Byłem tak rozjątrzony tymi ciągłymi zmianami, że nie mogłem się powstrzymać od szeptu:

– Aha! więc znowu zwinąłeś chorągiewkę w inną stronę.

Nie pozostało mu już czasu na odpowiedź. Rozbójnicy poczęli jeden po drugim, z krzykiem i złorzeczeniami, wskakiwać do jamy i grzebać palcami, odrzucając wśród tego deski na bok. Morgan znalazł sztukę złota i podniósł ją w górę, sypiąc istnym gradem przekleństw. Była to moneta wartości dwóch gwinei i przechodziła między nimi z rąk do rąk przez jakie ćwierć minuty.

– Dwie gwinee! – ryknął Merry potrząsając pieniądzem w stronę Silvera. – To ma być twoje siedemset tysięcy funtów! Toś ty prowadził te konszachty, nieprawdaż? Toś ty był tym człowiekiem, który nigdy nie pokpił sprawy? Ty łbie kapuściany!

– Kopcie dalej, chłopcy! – rzekł Silver zimno i hardo. – Znajdziecie parę hikorowych orzechów i nie będę się temu dziwił.

– Orzechów! – powtórzył Merry przedrzeźniając. – Towarzysze, czy słyszycie? Mówię wam teraz, że ten człowiek od dawna wiedział o wszystkim. Spójrzcie no na jego twarz, a zobaczycie to tam napisane!

– Oho, Merry! – zadrwił Silver. – Znów stajesz się samozwańczym kapitanem! Chwacki z ciebie młodzian, nie ma co mówić!

Tym razem jednak wszyscy jak jeden mąż oświadczyli się po stronie Merry'ego. Poczęli wyłazić z dołu, rzucając poza siebie wściekłe spojrzenia. Zauważyłem jedno, co dobrze nam wróżyło: wszyscy wydostali się na stronę przeciwną tej, po której stał Silver.

Ostatecznie stało nas dwóch po jednej stronie dołu, a pięciu po drugiej i nikt nie ważył się zadać pierwszego ciosu. Silver ani drgnął; podparty na szczudle, śledził przeciwników, a spoglądał chłodnym wzrokiem jak zawsze. Był on odważny, co do tego nie było wątpliwości.

W końcu Merry widocznie pomyślał, że przemową poprawi sytuację.

– Towarzysze – odezwał się – ich jest tylko dwóch jeden z nich to stary kuternoga, który nas tu wszystkich przywiódł i oszukał nikczemnie, drugi zaś to ten smarkacz, któremu mam ochotę wypruć serce! No, kamraci…

Podniósł ramię i głos i otwarcie już zamierzał przypuścić szturm do nas. W tejże chwili jednak – paf! paf! paf! – trzy wystrzały muszkietowe huknęły z zarośli. Merry runął w jamę głową na dół. Człowiek z obwiązaną głową okręcił się wkoło jak bąk, upadł jak długi na bok i wił się w skurczach przedśmiertelnych, trzej zaś pozostali wykonali zwrot w tył i co sił poczęli uciekać.

Zanimby ktoś zdołał mrugnąć, już Długi John wypalił z obu luf pistoletu do usiłującego powstać Merry'ego. Gdy ów w ostatniej męce konania zwrócił ku niemu oczy, Silver zaśmiał się:

– George, zdaje mi się, że już z tobą kwita!

W tej samej chwili spoza drzew muszkatowych wyszli ku nam: doktor, Gray i Ben Gunn z dymiącymi muszkietami.

– Naprzód! – krzyknął doktor. – Zdwoić szybkość, moi chłopcy! Musimy im odebrać czółna.

Ruszyliśmy szparkim krokiem, pogrążając się niekiedy po pachy w krzakach. Podkreślić jednak muszę, że Silver ledwie mógł za nami nadążyć. Trudy, jakie przechodził podskakując na szczudle, aż omal nie zerwał sobie mięśni na piersiach, były tak wielkie, że nie wytrzymałby ich nawet zdrowy człowiek. Takie było też zdanie doktora. Dlatego Silver pozostał już o trzydzieści jardów za nami i znać po nim było doszczętne wyczerpanie, gdyśmy już dosięgali krawędzi zbocza.

– Doktorze! – zawołał. – Niech pan patrzy! Niepotrzebny pośpiech.

Zapewne, nie było się czego śpieszyć. W bardziej odsłoniętej połaci płaskowyżu ujrzeliśmy trzech niedobitków biegnących wciąż w tym samym kierunku, w którym pierzchali na początku – wprost ku wzgórzu Bezanmasztu. Byliśmy już pomiędzy nimi a łodziami; usiedliśmy więc we czterech, aby wytchnąć, a Długi John ocierając twarz przywlókł się z wolna do nas.

– Uprzejmie panu dziękuję, panie doktorze – przemówił. – Pan przybył jak na zawołanie, w samą porę dla mnie i Hawkinsa. A to ty tu jesteś, Ben Gunn! Ho! ho! miły z ciebie człowiek, nie ma co mówić!

– Tak, to ja jestem Ben Gunn, to ja… – odpowiedział zesłaniec w zakłopotaniu wijąc się jak piskorz, a po długiej przerwie dodał:

– A jak ty się masz, mości Silver! Dziękuję, bardzo dobrze! jak mówisz…

– Ben, Ben – mruczał Silver. – Pomyśleć sobie, żeś to ty mnie tak urządził!

Doktor posłał Graya po jeden z kilofów, porzucony w ucieczce przez buntowników, a następnie, gdy kroczyliśmy noga za nogą po stoku wzgórza do miejsca, gdzie stały czółna, opowiedział mi w kilku słowach wszystko, co zaszło. Była to historia, która niezmiernie zaciekawiła Silvera, a bohaterem jej od początku do końca był Ben Gunn, ów głupkowaty zesłaniec.

On to podczas długiego, samotnego wałęsania się po wyspie znalazł nieboszczyka – i on to go ograbił. On znalazł skarb i wykopał go. Do niego należał złamany trzonek kilofa, który pozostał w jamie. On przeniósł swą zdobycz na plecach w wielu uciążliwych wędrówkach od podnóża wysokiej sosny do jaskini, którą miał na dwuwierzchołkowym wzgórku w północno-wschodnim zakątku wyspy. Tam też leżały w bezpiecznym schowku nagromadzone bogactwa, już na dwa miesiące przed przybyciem „Hispanioli”.

Otóż po południu w dzień bitwy doktorowi udało się wyciągnąć z niego tę tajemnicę, gdy zaś nazajutrz rano zobaczył przystań opuszczoną, udał się do Silvera i oddał mu mapę, która stała się już nieużyteczna, oddał mu zapasy, ponieważ jaskinia Bena Gunna była suto zaopatrzona w mięso kozłów, własnoręcznie przez niego solone – słowem – oddał wszystko, byleby uzyskać możliwość bezpiecznego przeniesienia się z warowni na wzgórze o dwóch wierzchołkach, aby uwolnić się od zarazków malarii i mieć nadzór nad pieniędzmi.

– Co do ciebie zaś, Jimie, przychodziło mi to bardzo ciężko, lecz czyniłem, co uważałem za najlepsze dla tych, którzy wytrwali na wyznaczonym miejscu. Jeżeli nie byłeś jednym z nich, czyja to wina?

Gdy przekonał się, że padłem ofiarą owego straszliwego zawodu, jaki zgotował opryszkom, pobiegł co tchu do jaskini i pozostawiwszy kapitana pod opieką dziedzica, wziął z sobą Graya i Gunna i ruszył na przełaj przez wyspę, aby co rychlej dotrzeć do sosny. Wkrótce jednak zobaczył, że nasz oddział znacznie go wyprzedza, wysłał więc naprzód Bena Gunna, który był rączy w nogach, dając mu zupełną swobodę działania. Gunnowi przyszło na myśl wyzyskać zabobonnosć swych dawnych współtowarzyszy. Udało mu się to wybornie, tak iż i Gray, i doktor przybyli na miejsce i urządzili zasadzkę jeszcze przed nadejściem poszukiwaczy skarbów.

– Ach – rzekł Silver – całe dla mnie szczęście, że miałem przy sobie Hawkinsa! Waszmość, panie doktorze, pozwoliłbyś na to, żeby starego Johna pocięto na kawałki i nawet byś się tym nie przejął?

– Nawet bym się tym nie przejął – odrzekł doktor Livesey pogodnie.

Tymczasem doszliśmy do czółen. Doktor pogruchotał jedno z nich kilofem, po czym wszyscy wsiedliśmy do drugiego i odbiliśmy od brzegu, by okrężną drogą przez morze zawinąć do Zatoki Północnej.

Droga ta liczyła dziewięć do dziesięciu mil. Silver, choć półżywy ze zmęczenia, ujął wiosło jak my wszyscy i niebawem pomykaliśmy szybko po spokojnym morzu. Wkrótce wypłynęliśmy z cieśnin i okrążyliśmy południowo-wschodni cypel wyspy, dokoła którego przed czterema dniami holowaliśmy „Hispaniolę”.

Gdy mijaliśmy wzgórek o dwu wierzchołkach, spostrzegliśmy ciasną gardziel jaskini Bena Gunna, a około niej stojącą postać, opartą na muszkiecie. Był to dziedzic. Zaczęliśmy powiewać ku niemu chusteczką i zahuczęliśmy podwójnym wiwatem, do którego dołączył się głos Silvera, brzmiący tak serdecznie jak okrzyk każdego z nas.

O trzy mile dalej, przy samym wylocie Zatoki Północnej, kogóż mogliśmy napotkać, jak nie „Hispaniolę” pływającą samopas. Ostatni przypływ podniósł ją. Gdyby tu jednak zerwał się większy wiatr albo silny prąd przy odpływie jak w przystani południowej, nie znaleźlibyśmy jej nigdy albo też porzuconą beznadziejnie na lądzie. W obecnym położeniu nie było poważniejszych strat oprócz zepsucia żagla wielkiego. Przysposobiliśmy drugą kotwicę i zarzuciliśmy ją na półtora sążnia pod wodę. Powiosłowaliśmy wszyscy znów okrężną drogą do Zatoki Rumu, skąd było najbliżej do skarbca Bena Gunna, po czym Gray w pojedynkę powrócił czółnem do „Hispanioli”, gdzie miał spędzić noc na straży.

Od wybrzeża do wejścia jaskini wiodła łagodna pochyłość. Dziedzic oczekiwał nas na szczycie. Względem mnie był serdeczny i uprzejmy. O mej ucieczce nawet nie wspomniał – ani w formie wymówki, ani pochwały. Grzeczny ukłon Silvera przejął go gniewem.

– Johnie Silverze – rzekł – jesteś wstrętnym łotrem i oszustem, obrzydliwym oszustem, mój panie. Obiecałem, że nie będę cię prześladował. Dobrze więc, nie będę. Ale pomordowani ludzie wiszą na twojej szyi, mój panie, jak kamienie młyńskie.

– Dziękuję panu uprzejmie – odpowiedział Długi John kłaniając się powtórnie.

– Powinieneś mi być wdzięczny! – zawołał dziedzic. – Jest to wielkie zaniedbanie mej powinności! Odejdź.

Zaraz potem wszyscy weszliśmy do jaskini. Była obszerna i pełna powietrza: zawierała małe źródełko i sadzawkę czystej wody obwieszoną paprociami. Klepisko było wysypane piaskiem. Przed ogniskiem leżał kapitan Smollet, a w ustronnym kącie, blado oświetlonym odbłyskami ognia, spostrzegłem wielkie kupy pieniędzy i czworoboczne sągi sztab złota. To był skarb Flinta, na którego poszukiwanie przyjechaliśmy z tak daleka i który został okupiony życiem siedemnastu ludzi z załogi „Hispanioli”. Jaką ceną zapłacone było jego nagromadzenie, ile kosztowało krwi i cierpień, ile świetnych statków dla niego zatopiono, ile dzielnych ludzi poszło na rusztowanie z zawiązanymi oczyma, ile padło strzałów armatnich, ile ciążyło na nim hańby, kłamstwa i okrucieństwa – tego może nikt z żyjących nie umiałby opowiedzieć. Jeszcze pozostało trzech ludzi na tej wyspie: Silver, stary Morgan i Ben Gunn, którzy brali udział w tych zbrodniach i którzy na próżno spodziewali się, że wezmą udział w nagrodzie.

– Chodź no tu, Jimie – rzekł kapitan. – Jesteś doskonałym chłopcem w swoim zawodzie, ale nie sądzę, żebyś popłynął jeszcze raz ze mną na morze. Zanadto cię polubiłem, mój chłopcze. Czy to ty, Johnie Silverze? Co cię tu przywiodło, człowieku?

– Chcę powrócić do swych obowiązków, panie – odrzekł Silver.

– Aha – burknął kapitan i to było wszystko, co powiedział.

Jakąż biesiadę miałem tego wieczora widząc wszystkich przyjaciół dokoła siebie! Jakież były wspaniałe potrawy, począwszy od koziego mięsa solonego przez Bena Gunna, a kończąc na smakołykach i butelce starego wina z „Hispanioli”! Jestem pewny, że nigdy ludzie nie byli weselsi i szczęśliwsi. Był przy nas i Silver, który siedział za nami prawie poza zasięgiem blasków ogniska, lecz jadł zawzięcie, zawsze gotów do usług, gdy czegoś było potrzeba, a nawet przyłączał się niefrasobliwie do naszych śmiechów. Słowem, był to ten sam układny, wytworny i nadskakujący marynarz, co i na początku naszej podróży.

Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
19 июня 2020
Объем:
250 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают