Читать книгу: «…i pieśń niech zapłacze», страница 6

Шрифт:

– Nie mogę iść dłużej. Muszę odpocząć.

Czesław zatrzymał się natychmiast i stanął z daleka od niej, tak jak ona pod wysmukłą kolumną sosny. Rozdzielała ich przestrzeń kilku kroków, na której rosły do kolan sięgające im paprocie.

Miejsce, w którem się zatrzymali, nie było jednem z tych, które nazywali swojemi; może nie znajdowali się na niem nigdy, lub omijali je nieuważnym wzrokiem. Wysokie sosny tkały tu w górze baldachim wzorzysty, przez którego ażury przeglądały skrawki bladego nieba, a dołem słały się mchy siwe, rosły puszcze paproci rdzewiejących, z za przerzedzonych listowi przeglądały liliowe kobierczyki wrzosu. Powietrze miało pylną woń uschłych liści i nic w niem nie było oprócz tej woni i czasem słabych powiewów wiatru, które na wierzchołkach budziły ciche poszumy i cichymi szelestami przebiegały gęstwie paprociowe. Zabrzmiał w niem po chwili przyciszony głos Czesława:

– Musisz odpocząć i jesteś zmęczona. Jesteś podobna do lilii, chwianej przez oddech życia i tak białej, jakby od żadnego już słońca nie mogła zapłonąć rumieńcem. Dlaczego? Czy to jest mojem dziełem? Myśl ta napełnia mnie rozpaczą, ale nie o mnie idzie… Idzie o ciebie. Masz rozum, naukę, męską dumę samodzielnego bytu i cudny wdzięk kobiety czarującej, a jednak jest w tobie jakieś nieszczęście. Matka, nad grobem stojąca, jest ujściem jedynem dla uczuć twych nie powszechnych, nie abstrakcyjnych, lecz własnych, swoich, takich, które są męką głodu i pragnienia, ilekroć nie mają ujścia. Ileż razy i na dnie jakich przepaści żałosnych nad tem się zastanawiałem. Pragnę widzieć… pragnę, abyś otworzyła duszę swą przedemną i abym, oddalając się stąd, uwiózł z sobą zupełny jej obraz… Znamy się od dzieciństwa, i powinniśmy być blizcy sobie… Miej mnie za brata i powiedz mi wszystko… Pragnę mieć… pragnę ciebie mieć… przynajmniej w obrazie twej duszy zupełnym i moim…

Wielki, choć z całej siły tłumiony gwałt pożądania był w tych prośbach… Gdy umilkły, Janina długo nie odpowiadała. Stali ciągle w znacznem od siebie oddaleniu, oparci plecami o kolumny wysokich drzew: ona z głową pochyloną nizko i silnie splecionemi na sukni rękoma, on cały ku niej podany i wpatrzony w nią oczyma krzyczącemi z bólu. Oboje mieli pozór męczeński. Nakoniec słuchu jego doszedł jej cichy, ale wyraźny szept:

– Nie mogę mówić o tem, Czesławie! przebacz, ale nie mogę. Nauka i praca nauczyły mię mówić o wszystkiem i wszystko nazywać po imieniu, kiedy idzie o innych… Ale o sobie… Rany cudze opatrywać… dobrze… ale pokazywać swoje… Mówisz, że jesteśmy sobie blizcy… Nie! O Boże! Czemże jesteśmy dla siebie? Niczem wcale… Wszakże rozumieć to musisz, Czesławie… Masz w sobie również nieszczęście… jakieś nieszczęście, a ja nie wiem…

Czesław milczał chwilę, a gdy znowu mówić zaczął, głos jego miał brzmienia już opanowane i prawie spokojne.

– Nieszczęściem mojem jest to, że stałem się ptakiem tułaczym – na zawsze. Wichry ambicyi i namiętności rozmaitych uniosły mię niegdyś daleko, a koleje życia wycisnęły na mnie pieczęć, której zdjąć nikt w świecie już nie ma mocy. Czerwona to jest pieczęć i piekąca. Twoje oczy, pełne blasku, roztopić jej nie mogą, lecz odkąd spoczęły na mnie, wzmógł się piekący jej żar. Dość długo byłem zadowolony, dumny z powodzeń, nurzałem się w blaskach i radościach świata. Aż przyszedł czas, w którym zapoznałem się z próżnią tych rzeczy, ze zgryzotą, z piekielną tęsknotą. Obleciały mię chórem wspomnienia dawne, żale za tem, z czem postanawiałem porwać na zawsze węzły wszystkie. Coraz srożej obrzydzałem sobie to, co mi tam było najbliższe i od obrzydzenia tego pragnąłem uciec choć na chwilę i choć kroplą napoić tęsknotę, krzyczącą z upragnienia. Przyjechałem tu i rozlało się dokoła mnie morze słodyczy i morze miłości. Powróciły do mnie z mocą zdwojoną wszystkie kochania dawne. Ta ziemia, to niebo, ich kolory, ich blaski, ich smutki i ich piękności, z mocą podwójną wdarły się we mnie, aż napełniły się niemi wszystkie oddechy mego ciała i mojej duszy. I jeszcze… zrozumiałem ten cud świata, z któregom niegdyś żartował lekkomyślnie, którym jest kochanie kobiety ciałem i duszą, a który dla mnie nie stanie się nigdy…

Janina tym samym co wprzódy szeptem zapytała:

– Dlaczego nigdy?

A on z taką powagą i stanowczością, z jaką sędziowie wygłaszają śmiertelne wyroki, odpowiedział:

– Nigdy.

A potem mówił jeszcze:

– Stokroć nieszczęśliwszy, niż byłem przedtem, odjadę stąd na zawsze. Nie wrócę nigdy, lecz rychlej czy później głos jakikolwiek z dalekiego świata przyniesie wam wieść o mnie. Przewidując to, proszę… ciebie, dla nieszczęść ludzkich tak miłosierną, abyś nie myślała o mnie z pogardą i aby na imię moje z drogich ust twych nie spadało potępienie. Proszę… abyś myśląc o mnie, myślała… pomimo wszystko… z przyjaźnią. Lituj się nad duszą moją występną, ale teraz na proch spaloną cierpieniem. Spędzę tu jeszcze kilka dni, ale sam na sam rozmawiamy z sobą po raz ostatni. Tak postanowiłem. Więc jeszcze jedna prośba, ostatnia. Daj mi co na pamiątkę, ale z siebie, z serca twego, z tego, co jest twojem, co jest tobą… Daj mi na pożegnanie i na pamiątkę jakie dobre słowo, słowo zaufania, słowo przyjaźni, słowo siostry litościwej, która nigdy nie przeklnie… Daj mi cokolwiek na szereg okrutnych dni i nocy, które mię oczekują, na wsparcie sił moich, które znowu dźwigać poczną łańcuchy…

Silną znać była ta wewnętrzna tama, którą postawił naprzeciw poruszeniom swym i wybuchom swego głosu. O wysokie drzewo oparty stał spokojnie, tak jak ona nieruchomo stała pod szarymi porostami, okrywającymi drzewo. Byli tak od siebie oddaleni, że nie mogli dostrzegać wyrazu swoich oczu i widzieli tylko twarze swoje, blade na tle jesiennych pozłot lasu. Przyleciał powiew wiatru, obudził nad ich głowami cichy poszum sosen i przejął drżeniem paprocie. Ramiona i usta stojącej nad paprociami kobiety drżeć zaczęły także i razem z cichym szmerem paproci przypłynął do niego jej szept żałosny.

– Cóż ja ci dam?… co powiem?

I nagle ręce załamane przed siebie wyciągając, z wybuchem niepokonanym, zawołała:

– Ja kocham cię… Czesławie!…

Potem jeszcze mówiła ciszej:

– Niechże to słowo… niechże to słowo będzie ci pamiątką odemnie… na oddalenie… na rozłączenie… na zawsze…

Ale w nim pękła tama wewnętrzna i był już u jej kolan.

Szumiały nad ich przybliżonemi ku sobie głowami szerokie konary sosen, z cicha szemrały dokoła splecionych ich ramion drżące paprocie.

VII

Słońce blizkie zachodu wesoło oświecało wnętrze domu w Polance. Sprzęty i ściany połyskiwały od tej iskrzącej się pozłoty i przepojonymi nią były rozproszone tu i owdzie bukiety z wrzosu i jarzębinowych jagód. Jaskrawo i wesoło, a zarazem spokojnie wyglądało to wnętrze, po którem przesuwały się również wesołe i spokojne twarze ludzkie.

Jerzy skończył dziś jakieś uciążliwe obliczenia i rachunki, które przez dni parę tak go pochłaniały, że nie mógł czasem zasiadać przy rodzinnym stole; Dębsia rozmawiała gdzieś w kątku z odzyskanym synem, niedobrym, lecz kochanym; dzieci przez smugi słoneczne przelatywały jak motyle, a Krysia biegła do męża, z radości klaszcząc w drobne dłonie. Jakże nie miała cieszyć się, skoro zobaczyła Janinę i Czesława, powracających z przechadzki takimi, jakimi dotąd nie widziała ich nigdy!

– Mówię ci, Jurku, że to coś nadzwyczajnego! Szli z sobą pod rękę, czego dotąd ani razu jeszcze nie widziałam. Janka zarumieniona, jak najpiękniejsza zorza, a on, wpatrzony w nią jak w niebo. Nic i nikogo dokoła siebie nie widzieli; przeszłam o parę kroków od nich i nie spostrzegli mnie; Jurek uczepił się sukni Janki, a ona machinalnie odsunęła go od siebie. Oboje tacy uroczyści jacyś i coś takiego bije od nich, jakby znajdowali się na innym świecie. Myślę, że…

– Że już rozmówili się z sobą jasno i stanowczo.

– Pewną tego jestem.

– Nakoniec! Jakaż to dla mnie radość!

– Spójrz, Jurku, spójrz!

Ukazywała mężowi okno, przez które widzieć można było ganek, w znacznej już części ogołocony z oplatającej go latem gęstwiny kwiatów i liści.

Na ganku Janina i Czesław siedzieli tuż przy sobie. On cały w oczach obejmował wzrokiem jej twarz zarumienioną i słuchał tego, co mu opowiadała z ładnymi gestami białych rąk i mnóstwem uśmiechów na zaróżowionych ustach. Oboje mieli postawy istot, przed któremi szczęście cały świat zasłoniło, a one poddają się mu bez pamięci, z zapomnieniem o wszystkiem, bo nic dla nich w tej chwili nie istnieje na świecie, oprócz ich dwojga.

W tej chwili opowiadali sobie wszystkie drogi i ścieżki, któremi wkradało się zrazu, a potem wtargnęło w nich to kochanie wzajemne i nakoniec wyznane wzajemnie tam, na mchach siwych, wśród szemrzących paproci, pod konarami wysokich drzew.

Opowiadali też sobie i dawne dzieje kochania tego: to, co czuł on, i to, co czuła ona przed odjazdem jego w strony dalekie. Wyznanie otrzymane i dotknięcie ustami pierwszej w jej życiu pieszczoty miłosnej, wzbudziło w Janinie ufność nieskończoną do człowieka, w którego miłości ujrzała równe jej w mierze uszanowanie i uwielbienie. Bez wahania więc, owszem, z rozkoszą wyznawała, że pomimo rozłączenia i pomimo jego milczenia, nie zapomniała o nim nigdy; że nikt nigdy serca jej posiąść nie mógł, bo pomiędzy nią i ludźmi, którzy do niej zbliżać się pragnęli, stawał zawsze jego obraz. Ilekroć w samotnych dumaniach, zdarzających się wśród godzin pracy, z tęsknotą roiła o tem, o czem każdy człowiek samotny roić musi: więc o tej miłości, która jest przyjaźnią i o tej przyjaźni, która jest miłością, o wspólnej podróży we dwoje po różnych dziedzinach losu, wiedzy, dobra i piękna, o możności złożenia głowy często zmęczonej na kochającem ramieniu, o możności obdarzania kogoś drogiego klejnotami tych uczuć, które odkupują wszystkie smutki i wszystkie troski życia, zawsze przed zasmuconemi jej oczyma stawał on, stracony, jak o tem myślała, na zawsze. Czas długi i myśl: na zawsze! sprawiły, że to nie było już bólem ani nieszczęściem każdego dnia, lecz było zawsze tkwiącą w niej kroplą żalu i przyczyną, dla której nie przyjęła dotąd od życia tego, co jest mu potrzebnem na słodycz i siłę.

Mówiła o tem wszystkiem, bo z natury była otwartą, bo zmęczyło ją długie skrywanie tkwiącej w niej chmury i rany, bo czuła się w tej chwili prawie jedną z nim istotą, bo powstała w niej dla niego ufność bez granic.

Wprawdzie istniały jeszcze pomiędzy nimi rzeczy niedopowiedziane, lecz wkrótce i najpewniej dopowiedzą je drogie jego usta. Wprawdzie, spoczywało na barkach jego brzemię jakiegoś nieszczęścia, o którego naturze nic jeszcze nie wiedziała, lecz dowie się niezawodnie i wkrótce. A naówczas, jeżeli to błąd, przebaczy i naprawić dopomoże, jeżeli bieda natury materyalnej, stanie z nią oko w oko ze swoją pracą i ze swoją poniewierką dla błyszczących zbytków życia; jeżeli to niebezpieczeństwo, jedno z tych, których teraz na świecie tak wiele, pójdzie w ogień, w wodę, w śniegi wieczne, w bezludzia pełne orłów, z nim, z orłem swoim!

Przez warstwę nabytej wiedzy męskiej, przez warstwę pracy męskiej, przez warstwę doświadczeń i spostrzeżeń zgromadzonych wzrokiem, który męska wiedza i praca wyostrzyła, przedzierał się ze spodów jej natury głos kobiecy, z rozkoszą bez granic wołający: kocham i ufam!

Więc nic dziwnego, że delikatny owal jej twarzy jaśniał rumieńcem najpiękniejszej zorzy, że usta jej były różowe, a oczy rzucały blaski szafirowych gwiazd. Więc nic dziwnego, że Czesław również, w widoku tej metamorfozy, której był sprawcą, w dźwiękach tej pieśni, której był motywem, w dosycie serca, które przez dni wiele stało w ogniu walki siły jego prawie przechodzącej, zapomniał o wszystkiem co było i będzie, co stało się i stać mogło. Upoił go najmocniejszy z trunków życia. Z upojeniem na nią patrzał, z upojeniem jej słuchał, mówiąc, upajał się słowami własnemi. A jeżeli kiedy, na mgnienie oka, przemknęła mu przez głowę myśl, że takich dni jeszcze trochę, a potem… to razem z tą myślą przesuwał się mu przed oczyma przedmiot, pobłyskujący stalą.. Jest brama do wyjścia z gmachu udręczeń niepodobnych do zniesienia i w ręku jego jest klucz do tej bramy… Lecz dopóki nie zatrzasną się wrzeciądze… Powracał do niej oczyma i natychmiast stawały się one znowu pełnemi bezpamiętnego szczęścia.

Carpe diem! Spełniał to zalecenie własnej swej rozpaczy, przebranej w szaty weselenia się bezpamiętnego; chwytał dzień.

Niewiedzieć czemu, gdy wszyscy domowi na ganek wyszli, Czesław rzucił się bratu na szyję, tak jak to czynił za czasów dzieciństwa i najpierwszej młodości ich obydwóch. Potem z wesołą swobodą, która w chwilach dobrych była jedną z ponęt męskiej urody jego, po wiele razy ucałował obie ręce bratowej i chciał może uścisnąć, albo i ucałować starą Dębsię, ale niosła ona półmisek z wieczerzą, więc z większą jeszcze niż zwykle majestatycznością postawy i poruszeń, usunęła go od siebie. Wtedy, rozkrzyżował ramiona i do ziemi, do nieba, do lasu, do ludzi zawołał:

– Jak mi tu z wami dobrze! Jak ja was wszystkich kocham, ogromnie kocham!

Janina z cichym uśmiechem na ustach zbliżyła się do siostry, objęła ją ramieniem i poprowadziła na brzeg ganku.

– Popatrz, jak pięknie słońce za las zachodzi!

Patrzały przez chwilę na tarczę słoneczną, wyraźnie obrysowaną wśród bladego błękitu, nad wierzchołkami lasu, zapalającymi się u jej ognistego rębu. Potem, obróciły ku sobie twarze i uśmiechając się popatrzyły sobie w oczy, które zaszły łzami. Ale były to krótkotrwałe łzy radości.

Usiedli wszyscy dokoła stołu, weseli i mówni, Janina wbiegła do wnętrza domu i po kilku minutach wróciła, mówiąc, że Matusia czuje się bardzo dobrze, kilka godzin przesiedziała dziś na słońcu, pochwaliła ją za długą przechadzkę i dobre wyglądanie, pije teraz herbatę i prosi, aby pan Czesław po herbacie ją odwiedził. Przy ostatnich słowach spojrzeli na siebie oczyma, z których strzeliły gorące błyski i nie wiedzieć czemu zaśmieli się do siebie. Ale Czesław zaraz zwrócił znowu twarz ku bratu, który opowiadał o jakiejś tylko co ukończonej pracy swojej, a Krysia wzięła Jurka na kolana i śmiejąc się, rumiany policzek dziecka przysunęła do samych ust mężowskiego brata, gdy zaś on z roztargnieniem go pocałował, uczuł jakiś mały ciężar na ramieniu. Były to dwie czerwone łapki Ewci, która do ucha mu szeptała:

– Niech stryjek i Ewcię także trochę kocha!

Gwarnie uczyniło się na ganku o cichem przedwieczerzu, w które jesienne przeźrocza drzew liściastych rzucały złote i bronzowe plamy. Połowa tarczy słonecznej stała jeszcze nad lasem, a druga, już niewidzialna, pozłociła podszewki liści i podnóża sosen. U słupów ganku kwitło jeszcze trochę ognistych nasturcyi, w przeźroczach lasu majaczyły liliowe wrzosy. Powietrze było pełne ciepłych wspomnień lata i rozlewnej tęskności rzeczy obumierających i pobladłych.

Na tle jesiennem, tak jak przedtem na letniem, dom leśny, z gwarzącą na jego ganku gromadką ludzi, wydawał się obrazem sielanki, pełnej wdzięku. Jakby aniołowie niewidzialni rozpinają na nim skrzydła cichych radości i dobrych nadziei.

Wtem, w dalekiej dali leśnej coś jęknęło, umilkło i zajęczało znowu ostro, przeciągle, raz, drugi, trzeci.

Nikt tego zrazu nie usłyszał; Jerzy kończył rozpoczęte przedtem opowiadanie, a gdy skończył i umilkł, nikt przez chwilę nie mówił nic, tylko Czesław i Janina, pochyleni ku sobie, z oczyma w oczach, zamieniali się kilku cichemi słowy.

Wtedy właśnie to coś, które przybywało z dalekiej dali, zaczęło stawać się coraz bliższem, nieustannem: jęczało żałośnie, wydawało dźwięki metaliczne, przewlekłe, to krótkie, zdawało się wyrzekać, płakać, przywoływać.

Coś z dalekiej przestrzeni przybywało, coś coraz prędzej drogą leśną biegło ku sielance, zatopionej w jesiennych przeźroczach drzew, w nadziejach dobrych, w cichej radości.

Jerzy przysłuchiwał się chwilę, a potem rzekł:

– To dzwonek pocztowy!

VIII

Wszyscy obrócili twarze w stronę, z której nadbiegały coraz bliższe dźwięki pocztowego dzwonka i Janina również w tę stronę patrzała, lecz gdy spojrzenie jej upadło na Czesława, odmalowały się w niem natychmiast zdumienie i przestrach.

Kiedy nadjeżdżający powóz stał się widzialnym i można było dostrzedz jego wnętrze, Czesław, ruchem człowieka, spostrzegającego widmo przeraźliwe, sztywnym ruchem podniósł się z siedzenia i oczyma osłupiałemi przez chwilę patrzał. Potem, jak przed widmem przeraźliwem od stóp do głowy zesztywniały, a na twarzy biały jak ściana, począł cofać się ku drzwiom, do wnętrza domu prowadzącym, i we wnętrzu domu zniknął. Janina usłyszała jeszcze szybkie kroki jego, głośne otworzenie się drzwi pokoju, w którym mieszkał, i nic więcej… Samej siebie nawet zapytać, co to wszystko znaczyć mogło, nie miała czasu, bo przed gankiem domu stanął powóz czterokonny, trochą pakunków podróżnych obarczony. Pakunki te ze skóry drogocennej i stalą pobłyskujące miały pozór wytwornych cacek.

Z powozu, z ruchami wspaniałymi i ciężkimi, wysiadła kobieta młoda, dość wysoka, w ubraniu bogatem i jaskrawem. Jedwab, aksamit, błyszczące dżety, dwa różne kolory, obfita biżuterya u pasa, rąk i szyi. Wśród strusich piór, okrywających kapelusz, bogactwem swem i pięknością uderzały włosy koloru ognistego, a w twarzy nieco płaskiej, o rysach pospolitych, lecz cerze bardzo świeżej, płonęły ciemne, ogniste oczy i krwią purpurową czerwieniły się pełne, wypukłe wargi. Kibić miała zepsutą przez zawczesną otyłość i ruchy powolne, nie pozbawione jednak pewnego ociężałego wdzięku, a od głowy, w tył odrzuconej, wyniosłe. Powoli, ze zmieszanym nieco uśmiechem na czerwonych ustach, wstępować zaczęła na schody ganku. Jerzy postąpił na jej spotkanie i powitał ją ukłonem grzecznym, ale w którym mieściło się milczące zapytanie. Ona na ukłon odpowiedziała krótkim rzutem w dół głowy i na zapytanie odpowiedziała zapytaniem, wymówionem w języku obcym. Zapytała o Czesława i czy on znajduje się w tym domu?

Jerzy, obejrzawszy się po ganku, odpowiedział, że brat jego odszedł na chwilę zapewne, zaraz powróci i skoro ona ma do niego interes…

Miał już zarysować ramieniem gest zapraszający, gdy ona z nagłym i wesołym śmiechem mowę mu przerwała:

– Więc bratem Czesława jesteście! Bardzo rada z poznania… dawno już chciałam poznać… a mój interes do niego… Cha, cha, cha, cha!

Śmiech jej był dźwięczny, głośny, bardzo swobodny.

– Cha, cha, cha, cha! Jestem żoną waszego brata!

Nagle, do gamy perłowej i swawolnej podobny, urwał się śmiech młodej kobiety, bo spostrzedz musiała, że Jerzy zbladł bardzo i że w oczach jego odmalowało się niedowierzanie.

– Nie wierzycie? Widzę, że nie wierzycie! No, nic dziwnego. Pierwszy raz w życiu kogoś widząc, można Bóg wie co o nim pomyśleć i najpoczciwszego Bóg wie za kogo wziąć… Ale prawdziwie… jestem waszą belle soeur i dziwię się, że Czesław nie opowiedział wam, jak wyglądam… A może on tu kawalera udawał, aby weselej bawić się… Po was mężczyznach wszystkiego spodziewać się można. Cha, cha, cha!

I znowu wesołość jej dobroduszna i swobodna zgasła, jak zdmuchnięta świeca. Spostrzegła, że stoi przed progiem tego domu, że dwie młode kobiety stoją na ganku w postawach zesztywniałych i z twarzami jak biały marmur, że w oczach Jerzego maluje się prawie obłęd nieprzytomny. Więc głowę ciężką od piór strusich i włosów ognistych z dumą podniosła, marszcząc bujną brew nad pałającemi oczyma.

– Ja, dygnitarska córka! Mogłam Bóg wie ile razy i Bóg wie za kogo wyjść, ale za brata waszego wyszłam dlatego, że się w nim zakochałam. I on był zakochany we mnie… ale potem do was zatęsknił… źle mu się ze mną zrobiło… to taki charakter niespokojny… już dawno pomiędzy nami nie bardzo dobrze… On może ukrywał przed wami, że żonaty… Już mię to zastanawiało, że listy do mnie pod adresem brata mego przysyłał… Ale pomyślałam sobie: kaprys. Niech adresuje do kogo chce, byle pisał… Aż tu zaczyna coraz rzadziej pisać i… ot, miesiąc już, jak nie napisał ani słóweczka. Strach mię ogarnął… Może chory, może rozkochał się w innej… ach, gdybyście wiedzieli, co ja przez ten miesiąc wycierpiałam… Telegrafować nie śmiałam, bo on tego nie lubi, rozgniewałby się, a i bez tego niema już pomiędzy nami prawdziwego dobra… Więc pomyślałam sobie: pojadę! My teraz bliżej, niż byli wprzódy… droga łatwa… Pomyślałam sobie: jego zobaczę i krewnych jego poznam, może oni mię polubią, może i ja ich polubię, wesoło nam wszystkim będzie. Więc zostawiłam synka naszego przy swojej mamie i pojechałam… Synka mamy maleńkiego, trzy latka mu się kończy…

Nagle umilkła. Przerwał jej głos drżący, ale donośny, który w głębi ganku, gdy mówiła o synku, powoli mówić zaczął:

– W imię Ojca, i Syna, i Ducha świętego, Amen.

Była to Dębsia, która w głębi ganku, w zwykłej sobie majestatycznej postawie stojąc, jedną ręką przyciskała do piersi zdjęty ze stołu talerz, a drugą zakreślała krzyż na swej szerokiej piersi. Może z powodu brzmienia głosu przeżegnanie się to rozebrzmiało posępnie i trwożnie.

Płomienne oczy przybyłej zapłynęły łzami.

– Co to jest? Ciszej, niż przedtem mówić zaczęła. – Tu jest coś złego, ja to czuję! Jakiś tu jest strach. Wyglądacie wszyscy jak umarli. Może z nim stało się co złego? A może to… Ach! prawda! Słyszałam, słyszałam, ale nie mieszałam się do tego nigdy… Co mię tam te wszystkie kłótnie obchodzą! Pokochałam i wyszłam za tego, kogo kochałam… gotowa byłam i jego krewnych pokochać… Ale widzę, że mnie nie chcecie i nie będę się wam narzucała. Ja, dygnitarska córka… narzucać się nikomu nie przywykłam… tylko z mężem pozwólcie mi się zobaczyć… Gdzie on jest? Zawołajcie tu jego… Zobaczę go, pomówię z nim i pojadę… nawet bez gniewu… choć nie spodziewałam się być tak przyjętą… ja, dygnitarska córka i prawa żona waszego brata…

Jerzy obrócił się do stojących na ganku kobiet i zawołał:

– Poszukajcie Czesława!

Głos miał ochrypły i drżącą dłonią ocierał pot, zraszający mu czoło.

W tej samej chwili Janina poczęła iść ku przybyłej, powoli, z postawą sztywną i twarzą zaklętą w biały marmur, w którym stwardniały jej nieruchome rysy. Jednak ruchem łagodnym ujęła rękę przybyłej i położyła ją na swem ramieniu.

– Pani odpocząć potrzebuje… Zaprowadzę panią do pokoju, w którym pani odpocznie… i zaczeka na powrót…

Cichy szept jej ustał; prowadziła przybyłą przez ganek do pokoju siostry, którą spotkała szukającą zginionego i nie mogącą znaleźć go nigdzie.

– Zaczekaj, Krysiu! Posłuchaj!

Krystyna stanęła i z twarzą zalaną łzami słuchała.

– Zaprowadź ją do swego pokoju… i bądź dla niej uprzejmą… bądź dla niej dobrą… pod dachem twoim jest… w położeniu… bolesnem…

Krystyna z za łez popatrzała na siostrę, zrozumiała i usłuchała.

A Janina wyszła z domu przez drzwi prowadzące na gospodarskie obejście i po kilku minutach była już za wrotami, w tej części lasu, w której znajdowała się łąka, nazwana przez nią samą królestwem szczęścia.

Szła dość długo pomiędzy rzadko rosnącemi sosnami i nie trzymając się żadnej drogi, ani ścieżki, weszła wkrótce w las gęsty, stawiający przed nią zapory iglaste i liściaste, których nie omijała, lecz przez które przedzierała się, idąc przed siebie ciągle, krokiem prędkim i równym, czasem tylko nieco chwiejnym.

Kibić jej była sztywną i rysy posiadały wciąż twardość i nieruchomość wyrzeźbionego marmuru. Szła i szła, gnana instynktem tym samym, który zwierzę ranione pcha do biegu w pola puste, w lasy gęste, dokądkolwiek, byle uciec od śmiertelnego bolu.

Po sposobie, w jaki szła, znać było, że nie wie wcale o tem, dokąd idzie, ani nawet o tem, że idzie. Jeżeli były w głowie jej myśli jakiekolwiek, to chyba w postaci mgły skłębionej, zasłaniającej światło rozumu. Była cała jasno uświadomionem i przenikającem do szpiku kości uczuciem nieszczęścia ostatecznego. Nieszczęście, jak wielki kamień, spadło na nią wtedy, gdy nurzała się w kąpieli szczęścia, i zdruzgotawszy w niej wszystko, wznieciło samo jedno płomię bolu tak szumiące, że zagłuszało wszelką przytomną myśl.

Krwawiły ją kolczaste zapory, które krokom jej stawił las. Poślizgnęła się na świeżo spadłem igliwiu i w dłoni ścisnęła gałąź jałowcu z taką siłą, że igły jego zanurzyły się w jej dłoni i tam pozostały. Innym razem gałąź sosnowa z taką mocą uderzyła ją w czoło, że pozostawiła na niem czerwoną szramę. Gdy weszła na grunta nizkie, czepiać się poczęły jej sukni mokre wikliny, znacząc ją plamami wilgoci i oderwanych od łodyg liści uschłych.

Kilka razy, pochwycona zapewne fizycznym bólem, rękę podnosiła do piersi lub do gardła; oddech jej stawał się coraz krótszym, cięższym, aż dławiąc się, gestem porywczym rozerwała górne zapięcie stanika i, obnażywszy szyję, szła dalej.

Sztywna jej postać w ciemnej sukni, operlonej rosą i uschłymi liśćmi i twarz biała z suchemi oczyma pod czołem, przerżniętem czerwoną szramą, przesuwała się na jesiennem tle lasu coraz dalej i dalej, aż z gęstwin wynurzyła się na przestrzeń swobodną i obszerną.

Stanęła na skraju łąki leśnej, otoczonej kołem olbrzymów, ubranych teraz w złoto, bronz i purpurę.

Stanęła w gaiku brzozowym, filigranowo wyrzeźbionym ze złota, niedaleko dwóch drzew, w odosobnieniu do siebie przytulonych. Osika dostała od jesieni suknię różową i drżące jej przeźrocza zarzucała na wiecznie silne i ciemne konary świerku.

Stanęła i z wyciągniętą naprzód szyją wpatrzyła się w postać, stojącą w cieniu konarów świerkowych.

Był to człowiek, którego kształty rosłe i zgrabne mętnie rysowały się w zasłonach ciemnych gałęzi.

Czy poznała go? Czy on zobaczył ją, wynurzającą się z lasu i stającą wśród złotych filigranów brzóz, w sukni operlonej uschłymi liśćmi, z czerwoną szramą na marmurowem czole? Nikt nigdy dowiedzieć się o tem nie miał.

Pod konarami świerku błysnął stalowo jakiś przedmiot i rozległ się krótki huk wystrzału. Trochę sinego dymu wzbiło się ku górze i zawisło jak mały obłok w powietrzu nieruchomem.

Bez krzyku, bez słowa, cicho i sztywnie Janina biedz poczęła po zrudziałych trawach w kierunku sinego obłoczka, lecz wkrótce zachwiała się, obie ręce podniosła ku gardłu i upadła pod stopy osiki, która trochę swych liści różowych rzuciła jej na twarz, jak zasłonę przeźroczystą…

 
.. .. .. .. .. ..
…Niech się skarży zielona wierzbina
Niechaj płacze tam w polu kalina
I wiatr niech zapłacze!
Niech się skarżą ptaki tułacze…
.. .. .. .. .. ..
Niech się skarżą spracowane barki,
Niech płaczą tam w polu fujarki,
I – pieśń niech zapłacze!«
 
Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
01 июля 2020
Объем:
110 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают