Читать книгу: «Odnaleziona », страница 3

Шрифт:

ROZDZIAŁ PIĄTY

Scarlet stała wraz z Ruth na końcu ślepej uliczki, odwrócona tyłem do muru i obserwowała ze strachem grupkę łobuzów, którzy szczuli na nią swego psa. Chwilę później ogromny, dziki pies rzucił się na nią, chcąc zatopić kły w jej szyi. Wszystko działo się tak szybko, że Scarlet nie miała pojęcia, co robić.

Zanim zdążyła zareagować, Ruth nagle warknęła i zaatakowała psa. Skoczyła w powietrze i starła się z nim w pół lotu, zatapiając mu kły w krtani. Wylądowała na nim, przyszpilając do ziemi. Pies musiał być dwukrotnie większy od niej, a jednak Ruth zdołała przygwoździć go bez trudu i nie pozwoliła mu się podnieść. Zaciskała kły z całych sił, aż w końcu pies przestał walczyć i padł.

– Ty mała suko! – krzyknął stojący na czele grupy chłopak. Był wściekły.

Wyskoczył przed resztę i rzucił się na Ruth. Podniósł naostrzony na jednym końcu, niczym włócznia, kij i pchnął w odsłonięty kark Ruth.

Zadziałał refleks i Scarlet ruszyła z miejsca. Nie namyślając się nawet, pognała w kierunku chłopca, wyciągnęła rękę i chwyciła kij w powietrzu, tuż zanim uderzył Ruth. Potem pociągnęła chłopaka do siebie, odchyliła się i kopnęła mocno w żebra.

Zasłabł, a ona kopnęła go ponownie, tym razem w twarz z półobrotu. Obrócił się i wylądował twarzą na kamieniach.

Ruth odwróciła się i natarła na grupkę chłopców. Skoczyła w powietrzu i zatopiła kły w szyi jednego z nich, przygniatając go do ziemi. Pozostało już tylko trzech.

Scarlet stała i obserwowała ich, kiedy nagle owładnęło nią jakieś nowe uczucie. Nie bała się już; nie chciała uciekać przed tymi chłopakami; nie musiała już tchórzyć i szukać kryjówki; nie potrzebowała ochrony swoich rodziców.

Coś w niej pękło, przekroczyła niewidzialną granicę, pokonała punkt zwrotny. Pierwszy raz w życiu poczuła, że nikt nie był jej potrzebny. Wystarczyła ona sama. I zamiast obawiać się nieznanego, napawała się swą mocą.

Czuła przepełniający ją gniew, jak wzrastał od palców u nóg przez całe ciało aż po skórę głowy. Był niczym energetyzujące uczucie, którego nie rozumiała, którego nigdy dotąd jeszcze nie doświadczyła. Nie chciała już uciekać przed tymi chłopakami. Nie zamierzała również pozwolić, by im się upiekło.

W tej chwili pragnęła jednego, zemsty.

Pozostała trójka chłopców patrzyła na nią w szoku, kiedy nagle na nich natarła. Wszystko stało się szybko, ledwie zdążyła to pojąć. Jej refleks był znacznie szybszy od ich poczynań. Miała wrażenie, że poruszali się w zwolnionym tempie.

Skoczyła w powietrze, wyżej niż kiedykolwiek i kopnęła chłopaka w środku, lądując dwoma stopami na jego torsie. Odleciał w tył przez uliczkę niczym kula armatnia, wyrżnął w kamienny mur i padł na ziemię.

Zanim pozostała dwójka zdążyła zareagować, odwróciła się i uderzyła jednego łokciem w twarz, po czym okręciła się i kopnęła drugiego w splot słoneczny. Obaj upadli na ziemię, pozbawieni przytomności.

Scarlet stała przy nich razem z Ruth i ciężko oddychała. Rozejrzała się wokół i zobaczyła wszystkich chłopców leżących bez ruchu i bezładnie na ziemi. I wówczas uprzytomniła sobie, że to ona była zwycięzcą.

Nie była już tą samą Scarlet, co wcześniej.

*

Włóczyła się wraz z Ruth po uliczkach już od kilku godzin, z każdą chwilą zwiększając odległość między nimi a tamtymi chłopakami. Skręcała w uliczki w upale, zatracając poczucie orientacji w istnym labiryncie bocznych uliczek starego Jeruzalem. Południowe słońce prażyło i sprawiało, że zaczynała majaczyć, również z powodu braku pożywienia i wody. Widziała, że Ruth dyszała ciężko, kiedy lawirowały przez tłumy; widziała, że Ruth również cierpiała.

Jakieś dziecko wyminęło Ruth, chwyciło jej ogon i szarpnęło żartobliwie, jednak nieco za mocno. Ruth odwróciła się i kłapnęła zębami, warcząc i obnażając kły. Dziecko krzyknęło, rozpłakało się i uciekło. Zachowanie Ruth było do niej niepodobne; zazwyczaj była bardziej tolerancyjna. Wydawało się, że to upał i głód dawały się jej we znaki. W jakiś sposób przemawiał też przez nią gniew i frustracja Scarlet.

Bez względu na to, jak bardzo się starała, nie potrafiła pozbyć się resztek gniewu. Jakby coś zostało w niej uwolnione i nie umiała nad tym zapanować. Czuła, jak w jej żyłach tętniła krew, jak pulsował gniew i kiedy mijała poszczególnych sprzedawców oferujących różnego rodzaju żywność, wiedziała, że nie było ją na nic stać i jej gniew rósł jeszcze bardziej. Zaczynała również zdawać sobie sprawę, że to, czego doświadczała, intensywne uczucie głodu, nie było takim zwykłym głodem. Było w tym coś jeszcze. Coś głębszego, bardziej pierwotnego. Nie pragnęła jedynie pożywienia. Łaknęła krwi. Musiała się pożywić.

Nie rozumiała, co się z nią działo i nie wiedziała, jak sobie z tym poradzić. Wyczuła węchem mięso i przecisnęła się przez tłum w tym kierunku. Ruth prześliznęła się tuż za nią.

Scarlet przepchała się łokciami do przodu i w tej samej chwili jakiś niemiły mężczyzna popchnął ją do tyłu.

– Hej, dziewczyno, uważaj, gdzie idziesz! – burknął.

Nie myśląc nawet, Scarlet odwróciła się i popchnęła go również. Był dwukrotnie od niej większy, ale odleciał w tył, wywracając kilka stoisk z owocami.

Zerwał się na nogi. Był zszokowany i wpatrywał się w Scarlet, próbując zrozumieć, jak taka dziewczynka mogła w ten sposób go obezwładnić. Potem, ze strachem wymalowanym na twarzy, rozsądnie odwrócił się i odszedł pospiesznie.

Sprzedawca spojrzał na Scarlet gniewnie, wyczuwając kłopoty.

– Chcesz mięsa? – warknął. – Masz pieniądze, by za nie zapłacić?

Ruth nie zdołała się jednak opanować. Rzuciła się przed siebie i zatopiła kły w ogromnym kawale mięsa, oderwała porcję i połknęła. Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, rzuciła się jeszcze raz, zamierzając oderwać kolejny kawałek.

Tym razem handlarz opuścił dłoń, zamierzając z całej siły uderzyć Ruth w nos.

Scarlet wyczuła jednak nadchodzący cios. Coś dziwnego działo się z jej poczuciem szybkości i mijającego czasu. Kiedy dłoń handlarza zaczęła opadać, Scarlet zauważyła, jak jej własna dłoń wystrzeliła, niemal bez jej udziału, i chwyciła nadgarstek mężczyzny zanim zdążył uderzyć Ruth.

Sprzedawca spojrzał na Scarlet z wybałuszonymi oczyma, zszokowany, że tak niewielka dziewczynka mogła posiadać tak silny chwyt. Scarlet ścisnęła mu nadgarstek i wzmocniła swój chwyt tak bardzo, że jego cała ręka zaczęła się trząść. Uświadomiła sobie, ze patrzyła na mężczyznę gniewnie, nie będąc w stanie zapanować nad swą wściekłością.

– Nie waż się dotykać mojego wilka – warknęła.

– Prze… praszam – powiedział mężczyzna z trzęsącą się z bólu ręką i szeroko otwartymi ze strachu oczami.

W końcu Scarlet puściła go i pospiesznie odeszła od jego stoiska z Ruth u boku. Kiedy umykała, oby jak najdalej od mężczyzny, usłyszała za sobą gwizd, a potem szaleńcze okrzyki wzywające straże.

– Chodźmy, Ruth! – powiedziała Scarlet i obie skierowały się uliczką przed siebie, ginąc w tłumie. Przynajmniej Ruth już coś zjadła.

Jednakże głód Scarlet był przytłaczający i nie miała pojęcia, jak długo mogła go jeszcze znosić. Nie rozumiała tego, co się z nią działo, ale kiedy szły kolejnymi uliczkami, zdała sobie sprawę, że przyglądała się ludzkim szyjom. Skupiała wzrok na ich żyłach, widziała, pulsującą w nich krew. Zaczęła oblizywać wargi, chcąc – pragnąc – zatopić w nich swoje zęby. Rozmarzyła się, kiedy przyszedł jej do głowy obraz, jak piła ich krew. Zaczęła wyobrażać sobie, jakie to uczucie, kiedy krew spływa jej do gardła. Nie rozumiała tego. Czy była jeszcze człowiekiem? Czy raczej stawała się dzikim zwierzęciem?

Scarlet nie chciała nikogo skrzywdzić. Starała się racjonalnie powstrzymać od tego, czego nie rozumiała.

Ale fizycznie, coś przejmowało nad nią kontrolę. Wzrastało od stóp, przez nogi, tułów, aż po czubek głowy i koniuszki palców. Pożądanie. Niepowstrzymane, niezaspokojone pragnienie. Przytłaczało jej myśli, mówiło, co ma myśleć, jak reagować.

Nagle Scarlet coś zauważyła: w oddali, za nią, pojawiła się grupka rzymskich żołnierzy, którzy chcieli ją dogonić. Jej nowy, super czuły słuch ostrzegł ją, pozwalając jej usłyszeć odgłos ich sandałów uderzających o skaliste podłoże.

Dźwięk ich sandałów uderzających o ziemię zirytował ją tylko jeszcze bardziej; stopił się w jej głowie z krzykami handlarzy, śmiechem dzieci, szczekaniem psów… Zaczynała mieć tego wszystkiego dość. Jej słuch stał się zbyt wyostrzony i ta cała kakofonia rozdrażniła ją. Słońce również jakby mocniej przypiekało, jakby skupiło swe promienie wyłącznie na niej. Zbyt wiele było tego wszystkiego naraz. Miała wrażenie, że znalazła się pod mikroskopem świata i miała za chwilę wybuchnąć.

Nagle odchyliła się, przepełniona furią, i poczuła w zębach nieznane sobie doznanie. Poczuła, jak jej siekacze wydłużyły się, poczuła długie ostre kły wyrastające spośród nich. Nie znała tego uczucia, lecz wiedziała, że ulegała przemianie w coś, czego nie rozpoznawała, ani nie kontrolowała. Nagle zauważyła wielkiego, otyłego, pijanego mężczyznę, który szedł uliczką, potykając się co chwilę. Scarlet przeczuwała, że albo się pożywi, albo umrze tu na miejscu. A coś w niej chciało przetrwać mimo wszystko.

Usłyszała swój warkot i doznała szoku. Dźwięk ten, tak pierwotny, zdumiał ją. Poczuła się, jakby była poza swym ciałem, kiedy odbiła się od ziemi i skoczyła na mężczyznę. Widziała w zwolnionym tempie, jak odwrócił się do niej z otwartymi szeroko ze strachu oczyma. Poczuła, jak jej kły wbiły się w jego ciało, w żyły w jego szyi. Chwilę później poczuła jego gorącą krew spływającą jej do gardła, napełniającą jej ciało.

Chciała przerwać, pozwolić temu mężczyźnie odejść. Ale nie potrafiła. Potrzebowała tego. Musiała przetrwać.

Musiała się pożywić.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Sam pędził ulicami Jerozolimy, warcząc, cały czerwony z wściekłości. Chciał niszczyć, rozedrzeć wszystko w zasięgu wzroku na strzępy. Kiedy przebiegł obok rzędu stoisk handlarzy, wystawił rękę i zmiótł ich budki, przewracając je niczym klocki domina. Rozmyślnie zderzał się z ludźmi, uderzając ich z całych sił i wyrzucając w powietrze jak popadnie. Był niczym kula niosąca zniszczenie, nad którą nikt nie panował, która toczyła się ulicą, wywracając wszystko na swojej drodze.

Zapanował chaos; rozległy się krzyki. Ludzie zaczęli zwracać na niego uwagę i natychmiast uciekać, uskakiwać mu z drogi. Był niczym taran niosący zniszczenie.

Słońce doprowadzało go do szału. Lało żarem na głowę, dopiekając do żywego, przepełniając go coraz większym szałem. Nie wiedział, czym był prawdziwy gniew, aż do tej chwili. Zdawać by się mogło, że nic nie było w stanie go zaspokoić.

Zobaczył wysokiego, szczupłego mężczyznę i rzucił się na niego, zatapiając mu kły w szyi. Zrobił to w ułamku sekundy. Wyssał krew, po czym ruszył pospiesznie dalej i zatopił kły w szyi kolejnej ofiary. Szedł od jednej osoby do drugiej, zatapiając kły i wysysając z nich krew. Poruszał się tak szybko, że nikt nie miał czasu na reakcję. Wszyscy osuwali się na ziemię, pozostawiając za Samem usłany ciałami szlak. Wpadł w głodowy szał i czuł, jak jego krew pęczniała, zmieszana z ich krwią. A mimo to, wciąż było mu mało.

Słońce doprowadzało go na skraj obłędu. Musiał schronić się w cieniu i to szybko. Zauważył w oddali wielki budynek, elegancki pałac zbudowany z wapienia, z filarami i ogromnymi sklepionymi drzwiami. Nie namyślając się, przeszedł plac i wpadł do środka, wyważywszy drzwi kopniakiem.

Wewnątrz było chłodniej i Sam w końcu mógł z powrotem oddychać. Wystarczyło pozbyć się słońca znad głowy, by poczuć wielką różnicę. Mógł otworzyć oczy, które powoli przystosowały się do panujących tu warunków.

Wpatrywały się w niego ze strachem dziesiątki zaskoczonych ludzi. Większość siedziała w niewielkich basenach, pojedynczych baliach, inni zaś przechadzali się wokół boso po kamiennej posadzce. Wszyscy byli nago. Wówczas Sam zdał sobie z tego sprawę: trafił do łaźni. Rzymskiej łaźni.

Sklepiony strop znajdował się wysoko i wpuszczał do środka światło, a wokoło stały wielkie kolumny. Na podłodze leżał lśniący marmur, a całą powierzchnię sali wypełniały niewielkie baseniki. Ludzie wylegiwali się w nich, najwyraźniej oddając się relaksowi.

A przynajmniej do chwili, kiedy zobaczyli Sama. Natychmiast usiedli wyprostowani, a na ich twarzach zagościł strach.

Sam nienawidził tych ludzi – leniwych bogaczy obijających się tu, jakby nie dotyczyło ich żadne zmartwienie tego świata. Zamierzał sprawić, by za to zapłacili. Odrzucił głowę do tyłu i zaryczał.

Większość miała na tyle rozsądku, by czmychnąć przed nim; porwali swe ręczniki i szaty i starali się wydostać stąd jak najszybciej.

Ale nie mieli szans. Sam runął do przodu, rzucił się na pierwszą kobietę z brzegu i zatopił zęby w jej szyi. Wyssał krew, a ona upadła na ziemię i potoczyła do basenu, zabarwiając wodę na czerwono.

Sam ponawiał swój atak, skacząc od jednej ofiary do drugiej, nie zważając na płeć. Wkrótce łaźnię wypełniły zwłoki i ciała unoszące się na zabarwionej na czerwono wodzie.

Nagle rozległo się uderzenie w drzwi i Sam odwrócił się na pięcie, by zobaczyć, kto to.

Drzwi wypełniały tuziny rzymskich żołnierzy. Nosili oficjalny ubiór – krótkie tuniki, sandały, hełmy z piórami – a w dłoniach dzierżyli tarcze i krótkie miecze. Niektórzy mieli też łuki i strzały. Naciągnęli cięciwy i wycelowali w Sama.

– Zostań na miejscu! – wrzasnął ich dowódca.

Sam zawarczał, odwrócił się i podniósł, ukazując się im w całej okazałości, po czym ruszył na nich.

Żołnierze zaatakowali. Nadleciały tuziny strzał wycelowanych w niego. Sam widział je w zwolnionym tempie, jak lśniły srebrne groty zmierzające wprost ku niemu.

Ale on był szybszy nawet od tych strzał. Zanim do niego dotarły, był już wysoko w powietrzu, skacząc i wywijając nad nimi salto. Z łatwością pokonał odległość całej sali – czterdzieści stóp – zanim jeszcze łucznicy puścili cięciwy.

Sam runął na nich z góry wyprostowanymi nogami, uderzając stojącego na środku żołnierza z taką siłą, że powalił ze sobą cały tłum, niczym klocki domina. Tuzin żołnierzy znalazł się nagle na ziemi.

Zanim pozostali zdołali zareagować, Sam wyrwał dwa miecze z rąk dwóch żołnierzy. Zaczął obracać się i siec wszystkich wkoło.

Uderzał z zatrważającym skutkiem. Odrąbywał głowy jedna po drugiej, po czym odwrócił się i tych, którzy przeżyli, dźgał mieczem prosto w serce. Przedzierał się przez tłum niczym nóź przez masło. W kilka sekund żołnierze zwalili się na ziemię bez życia.

Sam opadł na kolana i bez opamiętania spijał krew z ich serc. Utrzymywał się na rękach i kolanach, i zgarbiony niczym jakaś bestia, pławił się w ich krwi, cały czas próbując nasycić swój gniew, swój niepohamowany szał.

Skończył, ale wciąż nie czuł zaspokojenia. Miał wrażenie, że musiał pobić całe armie, wybić masy ludzi. Chciał ucztować tygodniami, a nawet wówczas, nie miałby dość.

– SAMSONIE! – wrzasnął dziwny kobiecy głos.

Sam zatrzymał się, niczym wrośnięty w ziemię. Był to głos, którego od wieków nie słyszał, którego niemal zapomniał, którego już nigdy nie spodziewał się usłyszeć.

Tylko jedna osoba na tym świecie nazywała go w ten sposób: Samson.

Był to głos jego stwórcy.

Oto stała nad nim i spoglądała na niego z góry z uśmiechem na zachwycającej twarzy − jego pierwsza prawdziwa miłość.

Oto była − Samantha.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Caitlin i Caleb lecieli razem po czystym, niebieskim, pustynnym niebie, kierując się na północ ponad ziemiami Izraela, w stronę morza. Poniżej rozpościerały się ziemie i zmieniający się krajobraz, który Caitlin obserwowała w trakcie lotu. Rozległe połacie pustyni pokrywał spieczony słońcem piach poprzetykany skałami, głazami, wzniesieniami i jaskiniami. Nie było prawie żadnych ludzi, nie licząc sporadycznych pasterzy ubranych od stóp do głów na biało, z kapturem zasłaniającym głowę przed słońcem i stadem w odwodzie.

Kiedy dotarli wystarczająco daleko, teren zaczął się zmieniać. Pustynia ustąpiła miejsca rozległym wzgórzom, a i kolorystyka również się zmieniła − z brudnego brązowego na żywy zielony. Krajobraz wzbogacały położone tu i ówdzie oliwne gaje i winnice. Mimo to, wciąż nie było tu zbyt wielu ludzi.

Caitlin wróciła myślami do swego znaleziska w Nazaret. Wewnątrz studni. Ze zdziwieniem odkryła pojedynczy, drogocenny przedmiot, który trzymała teraz w dłoni: złotą gwiazdę Dawida, rozmiarem dorównującą jej dłoni. W poprzek gwiazdy wyryto niewielkim, starodawnym pismem jedno słowo: Kafarnaum.

Dla nich obydwu jasne było, że to wiadomość, która mówiła im, gdzie powinni się dalej udać. Ale dlaczego Kafarnaum? zastanawiała się Caitlin.

Wiedziała dzięki Calebowi, że Jezus spędził tam jakiś czas. Czy to miało znaczyć, że czekał tam teraz na nich? I czy jej Tata również tam był? I, odważyła się łudzić taką nadzieją, że Scarlet również?

Przeczesała wzrokiem okolicę poniżej. Była zdumiona, jak słabo zaludniony był w tych czasach Izrael. Była zaskoczona, kiedy przyszło jej przelecieć nad jakimś domostwem, zważywszy, że tak niewiele ich się tu znajdowało. To wciąż były rolnicze, opustoszałe tereny. Jedyne miasta, jakie tu widziała, przypominały raczej miejskie osady, a i te były prymitywne, zabudowane jedno, góra dwukondygnacyjnymi budynkami, w większości kamiennymi. Co tu dopiero mówić o brukowanych ulicach, których również tutaj jeszcze nie widziała.

Caleb sfrunął obok niej i chwycił jej dłoń. Dobrze było poczuć jego dotyk. Mimowolnie zaczęła się zastanawiać, po raz nie wiadomo który, dlaczego trafili do tych czasów i tego miejsca. Tak daleko w przeszłość. Takie odległe miejsce. Tak odmienne od Szkocji, od wszystkiego, co znała.

Głęboko w sercu czuła, że był to już ostatni przystanek w jej podróży. Tu. W Izraelu. Miejsce to, jak i ten okres, pałało wielką mocą. Wyczuwała energię emanującą tu niemal ze wszystkiego. Wszystko wydawało jej się natchnięte duchem, jakby chodziła, żyła i oddychała wewnątrz potężnego energetycznego pola. Wiedziała, że czekało ją coś doniosłego, ale nie wiedziała, co. Czy jej ojciec rzeczywiście tu był? Czy kiedykolwiek miała go odnaleźć? To było takie frustrujące. Miała wszystkie cztery klucze. Powinien tu być, pomyślała, powinien tu na nią czekać. Dlaczego musiała nadal go szukać w ten sposób?

Jednak jeszcze bardziej dokuczały jej myśli o Scarlet. Zaglądała w każde mijane po drodze miejsce, szukając jakichkolwiek śladów obecności jej, czy też Ruth. Przez chwilę przyszło jej nawet na myśl, że Scarlet nie przeżyła podróży – ale szybko odepchnęła tę myśl, zmuszając się, by porzucić tak mroczny scenariusz. Nie mogła znieść myśli o życiu, w którym nie byłoby Scarlet. Gdyby dowiedziała się, że Scarlet rzeczywiście odeszła, nie wiedziała, czy dałaby radę dalej żyć.

Caitlin poczuła gorejącą w dłoni Gwiazdę Dawida i ponownie pomyślała o tym, dokąd zmierzali. Żałowała, że nie wiedziała nic więcej o życiu Jezusa. Żałowała, że nie czytała Biblii uważniej w czasie dorastania. Starała się przypomnieć coś sobie, ale były to jedynie podstawowe informacje: Jezus spędzał czas w czterech miejscowościach: Betlejem, Nazarecie, Kafarnaum i Jerozolimie. Właśnie opuścili Nazaret i byli w drodze do Kafarnaum.

Podświadomie zaczęła się zastanawiać, czy nie poszukiwali jakiegoś skarbu, podążając jego tropem; może miał jakąś wskazówkę − on, albo jeden z jego wyznawców; gdzie był jej Tato i gdzie była tarcza. Ponownie przyszło jej do głowy pytanie: w jaki sposób mogli być ze sobą związani? Pomyślała o tych wszystkich kościołach i klasztorach, które odwiedziła w ciągu stuleci i poczuła, że istotnie był jakiś związek. Nie była tylko pewna, jaki.

Jedyną rzeczą, którą wiedziała na temat Kafarnaum było to, że ponoć była to niewielka, zwykła, rybacka wioska w Galilei, położona na północnozachodnich obrzeżach Izraela. Nie minęli jednak po drodze żadnych miast od wielu godzin – w gruncie rzeczy nie zauważyli ani jednej żywej duszy – i nie widziała też żadnych oznak wody – a tym bardziej morza.

Potem, właśnie kiedy o tym myślała, przelecieli nad szczytem wzniesienia, a kiedy minęli wierzchołek, jej oczom ukazała się druga strona doliny. I aż dech jej w piersiach zaparło. Przed nimi rozpościerało się bezkresne, lśniące morze. Miało ciemny, ciemniejszy niż Caitlin kiedykolwiek widziała, błękitny odcień i wręcz błyszczało w słonecznym świetle, niczym skrzynia ze skarbami. Otaczał je cudowny brzeg usypany z białego piasku, o który rozbijały się morskie fale jak okiem sięgnąć.

Caitlin poczuła podekscytowanie. Lecieli w dobrym kierunku; jeśli będą trzymać się linii brzegu, to z pewnością trafią do Kafarnaum.

– Tam – odezwał się Caleb.

Podążyła wzrokiem za jego palcem, mrużąc oczy przed słońcem i spoglądając na horyzont. Ledwie to zauważyła: w oddali leżała niewielka wioska. Nie przypominała miasta, ani nawet miejskiej osady. Znajdowały się tam ze dwa tuziny domostw i duża budowla położona wzdłuż brzegowej linii. Kiedy zbliżyli się nieco, Caitlin przymrużyła oczy i przyjrzała się lepiej, lecz nie zauważyła niemal nikogo: na ulicach było niewielu przechodniów. Zastanawiała się, czy powodem tego była południowa pora, czy też wieś była niezamieszkała.

Szukała wzrokiem jakichkolwiek oznak obecności Jezusa, lecz niczego nie zauważyła. Co ważniejsze, nie wyczuła go. Jeśli to, co powiedział jej Caleb było prawdą, to wyczułaby jego energię z daleka. A nie wyczuwała żadnej niezwykłej energii. I ponownie zaczęła się zastanawiać, czy byli we właściwym miejscu i czasie. Może tamten mężczyzna się mylił: może Jezus umarł już lata temu, albo wcale się jeszcze nie narodził.

Caleb nagle zanurkował w kierunku miasta i Caitlin poleciała za nim. Znaleźli jakieś nierzucające się w oczy miejsce do wylądowania, poza murami wioski, w oliwnym gaju. Potem weszli przez bramę.

Szli niewielkimi, zakurzonymi, wiejskimi uliczkami. Było gorąco. Wszystko prażyło się w słońcu. Nieliczni wieśniacy, którzy przechadzali się wolnym krokiem, ledwie zwracali na nich uwagę; zdawali się jedynie zainteresowani znalezieniem jakiegoś cienia, wachlowaniem dla ochłody. Jakaś stara kobiecina podeszła do miejscowej studni, uniosła wielką łyżkę do ust i zaczęła pić. Później podniosła rękę i starła pot z czoła.

W miarę jak przemierzali kolejne uliczki, miejsce to coraz bardziej zdawało się opuszczone. Caitlin przyglądała się bacznie, szukając jakiegoś znaku, czegokolwiek, co mogłoby wskazać do niego drogę, jakiegokolwiek znaku obecności Jezusa, lub jej ojca, czy tarczy, albo Scarlet – ale nczego nie znalazła.

Odwróciła się do Caleba.

– I co teraz? – spytała.

Caleb spojrzał na nią nieobecnym wzrokiem. Wydawał się na równi z nią zagubiony.

Caitlin odwróciła się i kiedy objęła całą wieś wzrokiem, lustrując jej mury i ubogą architekturę, zauważyła wąską, dobrze wydeptaną ścieżkę prowadzącą nad morze.

Trąciła Caleba, który również ją zauważył i ruszył za Caitlin w tamtym kierunku, pozostawiając wioskę za sobą.

Kiedy zbliżyli się do linii brzegowej, Caitlin zobaczyła trzy niewielkie, jaskrawo pomalowane łodzie rybackie – podniszczone, w połowie wyciągnięte na piaszczysty brzeg i podskakujące po drugiej stronie na wodzie. W jednej siedział rybak, a przy pozostałych dwóch stali zanurzeni po kostki w wodzie inni dwaj rybacy. Byli to starsi mężczyźni o siwych włosach i pasującymi do nich brodami, twarzami równie zniszczonymi co ich łodzie, z opaloną skórą porytą licznymi zmarszczkami. Mieli na sobie białe odzienie i białe kaptury chroniące ich przed słońcem.

Na oczach Caitlin dźwignęli rybackie sieci i zaczęli ciągnąc je powoli. Zaparli się, walcząc z falami, gdy z jednej łodzi wyskoczył mały chłopiec i podbiegł do sieci, by pomóc je wciągnąć. Kiedy dotarły na brzeg, Caitlin zauważyła w nich wiele ryb. Chłopiec zapiszczał z zachwytu, jednak wiekowi rybacy popatrzyli na sieci z ponurą miną.

Caitlin i Caleb podkradli się do nich po cichu – a do tego przy akompaniamencie rozbijających się o brzeg fal – tak, że rybacy nadal nie byli świadomi ich obecności. Caitlin odchrząknęła, nie chcąc ich wystraszyć.

Odwrócili się gwałtownie i spojrzeli w jej stronę z widocznym zaskoczeniem w oczach. Nie miała im tego za złe: razem z Calebem musieli przedstawiać szokujący obraz – oboje ubrani od stóp do głów w czarne, nie na czasie, skórzane bitewne stroje. Musieli wyglądać, jakby spadli prosto z nieba.

– Wybaczcie, że was niepokoimy – zaczęła Caitlin – ale czy to jest Kafarnaum? – spytała najbliżej stojącego człowieka.

Rybak przeniósł wzrok na Caleba i z powrotem na nią, po czym powoli skinął głową.

– Szukamy kogoś – kontynuowała Caitlin.

– A kogóż to, jeśli można? – spytał drugi rybak.

Caitlin miała już powiedzieć – mojego Taty – ale powstrzymała się, zdając sobie sprawę, że nic by to nie dało. Jak miałaby go poza tym opisać? Nie wiedziała nawet, kim był, ani jak wyglądał.

Zamiast tego więc wspomniała o jedynej osobie, która przyszła jej na myśl, jedynej, którą mogli znać – Jezusa.

Spodziewała się niemal, że ją wyśmieją, spojrzą na nią, jakby była szalona – albo nie będą mieli pojęcia, kim był Jezus.

Lecz ku jej zaskoczeniu, nie zdawali się zdziwieni pytaniem; potraktowali je poważnie.

– Odszedł stąd dwa tygodnie temu – powiedział któryś z mężczyzn.

Serce Caitlin zabiło mocniej. A więc jednak. To była prawda. Naprawdę żył. Naprawdę trafili w jego czasy. I naprawdę tu był, w tej wiosce.

– Razem ze wszystkimi swoimi wyznawcami − powiedział drugi rybak. – Tylko starcy, jak my i dzieci pozostały na miejscu.

– A więc jest prawdziwy? – zapytała zszokowana Caitlin. Nadal nie mogła w to uwierzyć; za dużo tego było, by zdołała pojąć.

Nagle podszedł do Caitlin chłopiec i stanął blisko niej.

– Naprawił rękę dziadkowi – powiedział. – Spójrzcie na nią. Był trędowaty, a teraz jest uleczony. Pokaż jej, dziadku – dodał.

Stary rybak odwrócił się powoli i podciągnął rękaw do góry. Jego ręka wyglądała całkiem normalnie. W gruncie rzeczy, kiedy Caitlin przyjrzała się jej uważnie, zauważyła, że wyglądała młodziej od jego drugiej ręki. To było niesamowite. Miał rękę osiemnastolatka. Różową i zdrową – jakby otrzymał zupełnie nową.

Caitlin nie mogła w to uwierzyć. Jezus istniał naprawdę, naprawdę uleczał ludzi.

Na widok ręki tego mężczyzny, człowieka, który był kiedyś trędowaty, całkowicie uleczonej, poczuła dreszcze na plecach. Wszystko było jasne. Po raz pierwszy poczuła nadzieję, że mogła rzeczywiście go znaleźć, rzeczywiście odszukać ojca i tarczę. I że mogli pomóc jej dotrzeć do Scarlet.

– Wiecie, gdzie poszedł? – spytał Caleb.

– Z tego, co słyszałem to do Jerozolimy – zawołał ponad hukiem załamujących się fal jeden z pozostałych mężczyzn.

Jerozolima, pomyślała Caitlin. Miała wrażenie, że to tak daleko. Przelecieli całą drogę tutaj, do Kafarnaum. I teraz przypominało to szukanie wiatru w polu. Po tym wszystkim musieli zawrócić i odejść z pustymi rękoma.

Lecz wciąż czuła palącą ją Gwiazdę Dawida w dłoni i była pewna, że musiał być jakiś powód, dlaczego zostali wysłani do Kafarnaum. Czuła, że było tu coś jeszcze, coś, co musieli odszukać.

– Jest tu jeszcze jeden z jego uczniów – powiedział rybak. – Paweł. Możecie go zapytać. On może wiedzieć, gdzie dokładnie zamierzają pójść.

– Gdzie on jest? – spytała Caitlin.

– Tam, gdzie oni wszyscy spędzają czas. W starej synagodze – powiedział mężczyzna. Odwrócił się i wskazał kciukiem za siebie ponad ramieniem. Caitlin odwróciła się, spojrzała i zauważyła spoczywającą na wzgórzu, z widokiem na morze, piękną, niewielką, wapienną świątynię. Wyglądała staro, nawet jak na te czasy. Przyozdobiona misternie wykutymi kolumnami, wychodziła na morze, mając bezpośredni widok na załamujące się fale. Caitlin wyczuła, pomimo dzielącej ją od budowli odległości, że było to święte miejsce.

– Była synagoga Jezusa – powiedział jeden z rybaków. – To tam spędzał cały czas.

– Dziękuję – powiedziała Caitlin i ruszyła w stronę świątyni. Mężczyzna podniósł rękę i chwycił jej ramię swą odrodzoną, zdrową dłonią. Caitlin zatrzymała się i popatrzyła na niego. Wyczuwała energię pulsującą w jego dłoni i przechodzącą na nią. Niczego takiego nigdy jeszcze nie czuła. Była to uzdrawiająca, poprawiająca samopoczucie energia.

– Nie jesteś stąd, prawda? – spytał mężczyzna.

Caitlin poczuła, jak zajrzał jej w oczy i wiedziała, że coś wyczuwał. Zdała sobie sprawę, że nie miało sensu okłamywanie go.

Powoli potrząsnęła głową.

– Nie, nie jestem.

Wpatrywał się w nią przez dłuższą chwilę, po czym skinął powoli głową, jakby zadowolony.

– Znajdziesz go – powiedział. – Czuję to.

*

Caitlin i Caleb ruszyli wzdłuż wybrzeża, tuż przy załamujących się falach, w powietrzu przesiąkniętym morską solą. Chłodna bryza przynosiła ukojenie, zwłaszcza po tak długim pobycie w pustynnym skwarze. Skręcili i weszli na niewielkie wzgórze, na którego szczycie leżała starożytna synagoga.

Caitlin podniosła wzrok i przyjrzała się zbudowanej z wytartego wapienia świątyni, która sprawiała wrażenie, jakby stała w tym miejscu od setek lat. Wyczuwała płynącą z niej energię; było to prawdziwie święte miejsce i było to już dla niej oczywiste. Jej wielkie, sklepione drzwi były uchylone i kiedy poruszał nimi wiatr, skrzypiały.

Kiedy wspinali się na wzgórze, mijali kępy dzikich kwiatów wyrastających zdawałoby się wprost ze skały i mieniących się różnymi odcieniami jasnych barw pustyni. Były przepiękne i takie niespodziewane, tak niezwykłe na tle tego opustoszałego miejsca.

Dotarli na szczyt i podeszli do wejścia. Caitlin czuła, jak Dawidowa Gwiazda płonęła w kieszeni i dzięki temu była pewna, że właśnie o to chodziło.

Podniosła wzrok i zauważyła nad drzwiami ogromną, złotą gwiazdę Dawida wmurowaną w skalny budulec, a dokoła niej hebrajskie litery. Odnosiła niesamowite wrażenie na myśl o tym, że miała za chwilę stanąć w miejscu, w którym Jezus spędził tak dużo czasu. W jakiś sposób miała wrażenie, że wchodziła do kościoła – ale oczywiście, kiedy ta myśl przyszła jej do głowy, zdała sobie sprawę, że to nie miało sensu, jako że kościoły zaczęto budować dopiero po jego śmierci. Dziwnie się poczuła, myśląc o Jezusie w synagodze – lecz przecież wiedziała, że Jezus był Żydem, Rabbim, więc wszystko to miało jednak sens.

Ale jaki związek miało to wszystko z poszukiwaniami jej ojca? Czy też tarczy? Miała coraz silniejsze przeczucie, że wszystko to wiązało się ze sobą, wszystkie te stulecia, daty i miejsca – wszystkie poszukiwania w klasztorach i kościołach, wszystkie klucze, wszystkie krzyże. Czuła, że splatała je wspólna nić tuż pod jej nosem. A mimo to wciąż nie wiedziała, o co w tym chodziło.

Бесплатный фрагмент закончился.

399 ₽
Возрастное ограничение:
16+
Дата выхода на Литрес:
10 сентября 2019
Объем:
254 стр. 7 иллюстраций
ISBN:
9781632915078
Правообладатель:
Lukeman Literary Management Ltd
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают