Читать книгу: «Podróże Beniamina Trzeciego», страница 6

Шрифт:

– Wiecie wy co? – odezwali się wreszcie Żydzi z furmanki. – Nasze miasto również zasłużyło na to, aby gościć w swoich murach takich wspaniałych jegomościów, jak wy. Zróbcie nam honor i wsiądźcie do naszego wozu. Bardzo was o to prosimy. Wybaczcie nam śmiałość, ale wsiadajcie szybko. Bez zbędnych ceregieli. Ludzie w naszym mieście przyjmą was z otwartymi ramionami. Jesteśmy tego pewni. Nie poskąpią wam jedzenia. Nie pożałują picia. Dadzą wam wszystko, czym chata tylko bogata.

– Wierzcie mi, że chętnie spełnilibyśmy waszą prośbę – odpowiedział Beniamin – ale postanowiliśmy nieodwołalnie jutro wyruszyć w dalszą podróż rzeką.

– Nie miejcie nam za złe – oponowali Żydzi – jeśli powiemy, że pleciecie bzdury. Istne banialuki. Cóż to za rzeka, ta Piatigniłówka. Toż to, za przeproszeniem, dołek kloaczny. Prawdziwe paskudztwo. Bagno śmierdzące. U nas płynie Dniepr. Płynie prosto do morza. Od nas, jeśli Bóg da, potraficie szybko i niezawodnie dotrzeć do miejsca, w którym zaznawać będziecie pokoju. Nie upierajcie się. Na Boga, wsiadajcie i jazda.

– Co ty na to, Senderl? Może uczynić zadość prośbie tych Żydów i pojechać z nimi?

– Też mi zmartwienie. Skoro chcesz jechać, Beniaminie, to jedziemy.

Nie namyślając się już dłużej wsiedli na furę. Byli usatysfakcjonowani, bo nie lada zaszczyt ich spotkał. Byli zaproszeni w gości. Wyobraźnia podsuwała im obrazy sukcesów, jakie wkrótce odniosą. W wesołym nastroju mijał czas. Żydzi okazywali im troskę. Pilnowali jak źrenicy oka. O czymś podobnym nie mogli nawet marzyć.

Następnego dnia wieczorem przybyli do Dnieprowca. Zajechali na stancję, gdzie Żydzi z wozu zamówili dla nich kolację.

– Na dziś starczy – powiedzieli. – Jesteście zmęczeni. Z pewnością chcecie spać. Dlatego słuszne będzie, jeśli pójdziecie wcześniej do łóżka. Jutro, jeśli Bóg da, będziecie rześcy, zdrowi i silni. Wtedy zaprowadzimy was do kilku poważnych i szacownych ludzi. Wstawimy się za wami dobrym słowem. Jeśli zgodzą się przyjąć was, to wszystko pójdzie gładko. Wszystkie wasze pragnienia i potrzeby zostaną zaspokojone. Będziecie mogli od razu wyruszyć w dalszą drogę. Dobranoc!

– Dobrej nocy! Dobrego roku! – odpowiedzieli nasi bohaterowie. Odmówili wieczorną modlitwę, pogłaskali się po brzuchach, ziewnęli, poczochrali jak należy i w znakomitym nastroju poszli spać.

Rozdział dwunasty. Jak naszych bohaterów zaprowadzono do łaźni

– Gwałtu! Trzeba się spowiadać! Trzeba odmówić modlitwę przedśmiertną! – strasznym głosem krzyczał Senderl. Wrzask obudził Beniamina. Na pół żywy zerwał się z posłania. Szybko umył ręce i podbiegł do Senderla. Na dworze wstawał tymczasem szary świt. Dookoła panowała cisza, w całym domu rozlegało się jedynie chrapanie śpiących. A każdy chrapał inaczej, po swojemu. Jeden głosem bandury84, drugi melodią trąbki. Jeden chrapał cichuteńko, krótkimi, przerywanymi dźwiękami. Inny znów w tonacji wysokiej, rozciągliwie. Sięgnąwszy trzeciej oktawy, kończył ją nagłym i gniewnym zakrętasem, jak człowiek, który po dłuższym wywodzie nagle stawia bardzo trudne pytania. Policzki nadymały się, raz po raz nabierały i wypuszczały powietrze. W tym koncercie nosy pracowały na potęgę. Przygrywały i wtórowały z niezwykłym zapałem pluskwom dnieprowieckim, które w tym czasie niemiłosiernie cięły śpiących. Gryzły i piły z nich krew. Żydowską krew. Przez długi okres Dnieprowiec wypasał swoje pluskwy, swoich krwiopijców w pewnym okropnym, samotnie stojącym, osławionym domu zajezdnym. Ze wszystkich zakątków miasta ciągnęły do tego zajazdu pluskwy. Przybywały, aby nałykać się, napić się żydowskiej krwi. Każdy Żyd przybywający do Dnieprowca z góry był przygotowany na to, że przyjdzie mu złożyć daninę krwi. Bez tego nie mogło się obejść. To był przewidywany i wkalkulowany do rachunku napiwek.

– A więc gryź, ugryź wreszcie, pluskwo! A smrodź sobie! A pij, a wypij w końcu moją krew. Wypisz te twoje krwawe znaki i odczep się, wynoś do wszystkich diabłów!

– Czego tak ryczysz, Senderl? – zapytał Beniamin, podchodząc do łóżka przyjaciela. – Z pewnością ugryzła cię pluskwa. Strach, ile ich się tu namnożyło. Dopiero com zasnął.

– Uciekajmy stąd i to szybko! – krzyczał Senderl. Był prawie nieprzytomny.

– Bój się Boga, Senderl! Co ty wygadujesz? Co to za problem? Po co ten gwałt? Że pluskwa cię ugryzła? Na to ona i pluskwa85. Ty zaś przecież człowiek.

Przez kilka chwil Senderl patrzył na Beniamina wzrokiem pełnym przerażenia. Wreszcie przetarł oczy, westchnął i rzekł:

– Miałem straszny sen. Oby się na tym tylko skończyło.

– Co też pleciesz! Mało może się człowiekowi przyśnić? Mnie na przykład śniło się dziś, że nawiedził mnie smok. Podchodzi ci ta bestia do mnie, patrzy na mnie, przeszywa wzrokiem i powiada: „Czy pan jest owym reb Beniaminem z Tuniejadówki? Proszę bardzo, pan pozwoli ze mną. Pójdziemy tam, gdzie Aleksander Macedoński przebywa ze swoim wojskiem. Pragnie on cię poznać. Usycha po prostu z tęsknoty”. No i ruszamy. Smok pędzi z przodu. Ja za nim. „Leci pan, bez uroku, jak strzała z łuku. Nie mogę pana dogonić”. Głos ten rozlega się za moimi plecami. Odwracam się i kogo widzę? Aleksandra Macedońskiego. Łapię go za rękę. Krzyczę: „Królu mój! Panie mój!”. Ściskam jego dłoń, ściskam i nie puszczam. Wtem straszliwy odór uderza mnie w nos. Czuję, że za chwilę zapadnę w omdlenie. Zrywam się ze snu. Patrzę, a tu w ręku trzymam zgniecioną pluskwę. Tfu! Spluń więc, kochany mój Senderl, trzy razy i zapomnij o swoim śnie. Ale właśnie, co ci się właściwie śniło?

– Tfu! Tfu, tfu! – w swojej naiwności Senderl trzy razy splunął. – Miałem taki sen: idę sobie po ulicy. Tak sobie, bez celu. Idę i idę i już jestem bardzo daleko. Nagle ktoś napada na mnie z tyłu. Łapie mnie i pakuje do worka. Nosi mnie w tym worku i nosi, wreszcie gdzieś zaniósł. Czuję, że ktoś zaczyna rozwiązywać worek. Raptem dostaję po twarzy. Ale jak! Policzek był tęgi. Tak tęgi, że dwa zęby z miejsca mi wyleciały. „To na razie, zadatek – słyszę. – Resztę otrzymasz później”. Jeden rzut oka i wystarczy: przede mną stoi moja żona. Ubrana w spodnie. Rozsadza ją złość. Oczy jej płoną. Z ust płynie piana. „Poczekaj chwileczkę, ty gagatku mój. Zaraz wezmę – powiada ze złośliwym uśmiechem – pogrzebacz i pokażę ci, gdzie raki zimują”. Sięga po pogrzebacz, a ja w tym momencie biorę nogi za pas i zmykam. Uciekam co koń wyskoczy. Pędzę i pędzę, wreszcie dopadam do jakiejś karczmy. W karczmie jest ciemno i zimno. Nie ma żywej duszy. Kładę się w kącie, zamykam oczy i natychmiast zasypiam. Ledwom usnął, a tu zjawia się mój dziadek, oby dusza jego w raju była, reb Senderl. Jest smutny. Oczy ma pełne łez. Powiada do mnie: „Senderl, dziecko moje, nie śpij. Jak ci Bóg miły, nie śpij. Wstań, Senderl, i uciekaj stąd. Uciekaj, gdzie cię tylko oczy poniosą. Jesteś w wielkim niebezpieczeństwie”.

Chcę wstać, ale nie mogę się ruszyć z miejsca. Jakby mnie przykleiło. Łapię się za głowę i natrafiam na czepek niewieści. A to ci heca! Wcale nie jestem Senderlem. Jestem, za przeproszeniem, kobietą. Ani śladu brody. Noszę coś w rodzaju spódnicy. A brzuch, o rety, mój brzuch, oby Żydzi tego nie zaznali, piekielnie mnie boli. Słyszę, jak ktoś mówi, że nic nie szkodzi. Przy pierwszym porodzie zwykle tak bywa. Ciężko, boleśnie. „Oj człowieku, człowieku – krzyczę jednym tchem. – To jest ponad moje siły. Nie mogę. Zaraz zemdleję!”. „Dać mu pięścią w potylicę. To świetne lekarstwo. To go ocuci” – powiada ktoś i natychmiast wymierza mi parę ciosów. „Masz – powiada – za wczoraj, za dziś i za jutro”. Zrobił swoje i znika. Ja zaś dalej leżę w bólach. Leżę i leżę, aż nagle zrywam się na nogi. Podbiegam do drzwi, a te są zamknięte. Stukam raz, stukam dwa, trzy razy. Nic z tego. Wtem drzwi same się otwierają. Wchodzę, a tu ci łapie mnie jakiś zbój i uprowadza do swojej jaskini, pełnej innych zbójów. Widzę, jak wyciągają nóż rzeźniczy. Chcą mnie zarżnąć. Czuję już ostrze na gardle i zaczynam krzyczeć. „Gwałtu! Rety! Pozwólcie mi przynajmniej odmówić modlitwę przedśmiertną”. Oto, Beniaminie, cały mój sen. Oby tylko na dobre się obrócił.

– Spluń jeszcze trzy razy – powiedział Beniamin. – Wybij go sobie z głowy. Zresztą jest już dzień. Wstań i odmów kilka psalmów.

Senderl westchnął. Szybko zerwał się z łóżka, umył ręce, wdział chałat i wyjął Psałterz w tłumaczeniu na język żydowski. Otworzył go na stronicy z dziesiątym rozdziałem Psalmów. W tym miejscu przerwał uprzednio. Smutnym przyśpiewem zaczął nucić:

 
Czemu, o Panie, stoisz z daleka,
Ukrywasz się w czasach niedoli?
 

Jego śpiew stawał się coraz bardziej smutny i coraz bardziej wzruszający przy następnych wersetach:

 
Czatuje za węgłem zagród,
Skrycie zabija niewinnego,
Oczy jego wypatrują nieszczęśnika,
Czyha w kryjówce, jak lew w gęstwinie
Czyha, aby porwać ubogiego;
Porywa ubogiego, zarzucając sieć swą.
 

Gdy Senderl skończył, dzień już był w pełni. Wszyscy już wstali. W izbie na stole stał duży, ogromniasty samowar. Kłęby pary z niego buchały. Ludzie pili herbatę. Również Beniamin i Senderl otrzymali po szklance. Izba, która w nocy była sypialnią, potem herbaciarnią, obecnie zamieniła się w bożniczkę. Ludzie odsłonili nagie żydowskie ramiona. Cała parada ramion. Ogorzałe, gładkie, chude, tłuste. Czarne, białe, ciemne. Ręce wszelkich barw i kształtów. Żydzi owinęli się w tałesy, przywiązali tefilin. Zaintonowali modlitwę. Nasi znajomi, niedawno poznani Żydzi, modlili się szczególnie żarliwie. Tak, jak przystało na ludzi, którzy cierpią. Na ludzi, których ciężko doświadczył los. Ostro spierali się Panem Bogiem. Otwierali przed nim swoje serca. W uniesieniu wołali: – Ojczulku! Tato! – A ile było przy tym wygibasów, jakie ceregiele odstawiali! Nikt się do nich nie umywał. Po modlitwie wypili po kieliszku wódki. Najpierw mały łyczek tytułem próby. Na twarzach pojawiły się niewielkie błyszczące czerwone wypieki, podobne do czerwonych porzeczek. Następnie zawołali: – Lechaim86! Zaraz też dodali: – Oby Bóg zachował litość dla wszystkich Żydów – mówiąc to, wytrzeszczyli oczy, westchnęli cicho i wleli w gardło pozostałą zawartość kieliszka. Od razu poznać, że niezwyczajni to byli Żydzi. Wszystko wskazywało na to, że to byli Żydzi pobożni, uczciwi, godni szacunku.

Tymczasem jeden z nich wybrał się do miasta. Bawił tam kilka godzin. Po jego powrocie inny przez dłuższą chwilę starał się coś wyczytać z wyrazu twarzy wysłannika. Wszystko widać przebiegło pomyślnie. Lica promieniały. Obaj byli szczęśliwi. Polecili podać do stołu. Przedtem poszli obmyć się. Zanim wzięli do rąk kwartę wody, jak przystało na pobożnych Żydów, obejrzeli ją i sprawdzili. Zaprosili też naszych bohaterów do stołu na małą przekąskę. Nie kryli swego zadowolenia. Pochwalili gospodynię za przysmaki, prawili jej komplementy. Wdali się potem w dłuższe rozważanie na temat narodu żydowskiego. Doszli do wniosku, że najwyższy już czas, aby lud Izraela zaznał wolności. Dlaczego taki naród, wspaniały naród, ma dalej znosić niewolę? Licytowali się w pochwałach żydowskiego społeczeństwa. Wynosili pod niebiosa jego mądrość i talenty. Czego to Żydzi nie potrafią. Wszystkie wynalazki świata, w tym telegraf, kolej żelazna i wiele innych odkryć, są dziełem żydowskich umysłów. Ale to jeszcze nic w porównaniu z iskrą żydowską! Iskra żydowska, ten ogień wewnętrzny stanowiący esencję żydowskiej duszy, jest najważniejszym darem narodu. Wsiedli potem na bezbożników i na tych współczesnych, jakby to powiedzieć, uczonych. Rzucali klątwy na ich prochy i potomstwo. Nie zostawili na nich suchej nitki. Potępili szkoły, w których uczą zakazanych ze względów religijnych przedmiotów, i to bez nakrycia głowy. Wkrótce dojdzie do tego, twierdzili, że za nauczanie jednego rozdziału Miszny87 trzeba będzie płacić rubla, zaś za napisanie głupiego podania nawet czerwońca. Taki to świat mamy dzisiaj. Można sobie powinszować. Pięknych dożyliśmy czasów!

Tak sobie rozprawiali, aż zeszli na temat podróży naszych bohaterów.

– Winszujemy wam, aby Ten, którego Imię codziennie błogosławimy, okazał wam łaskę i spełnił to wszystko, czego my wam życzymy.

Beniamin był w siódmym niebie. Gratulacje sprawiły mu radość. Co gorsza, to wyraźne podlizywanie się dogadzało mu.

– Wiecie wy co, reb Beniaminie i wy, reb Senderl? – rzekli miejscowi Żydzi, gdy już wstawali od stołu. Mówili teraz bardzo wolno, sylabizując każdą literę. – Zrobimy tak, jak w takich wypadkach czynili nasi rodzice. Po prostu chodźmy wszyscy razem do łaźni. Po takiej podróży należy się wykąpać. Obolałym gnatom przyda się trochę pary. Można się ostrzyc, ogolić. Natychmiast poczujecie się lepiej. Tak, wierzcie mi, będzie najprościej. Możliwe, że łaźnia to nie jest ostatni krzyk mody. Wiemy, że u bezbożników łaźnia nie cieszy się dobrą sławą, ale przecież my ludzie nieuczeni. Postępujemy tak, jak nasi dziadowie. Porządny Żyd nigdy się łaźni nie wyrzeknie. Czym karczma dla chłopa, czym rzeczka dla kaczek, tym, i to w znaczniejszej jeszcze mierze, jest łaźnia dla Żydów. Żaden naród nie jest w stanie odczuć smaku łaźni, jedynie Żydzi. Tego smaku nie wyrazisz słowami. Łaźnia żydowska ma coś z religii, z misterium. Żyd jest zespolony z łaźnią więzami uczuciowymi. Łaźnia odgrywa w jego życiu niesłychanie ważną rolę. Dusza żydowska nie ruszy się z nieba, aby wejść w ciało człowieka, zanim nie przejdzie przez łaźnię. W inny sposób nie można jej w ogóle posiąść. Na nic tu się zdadzą najwymyślniejsze sposoby. Łaźnia to kwatera główna, sztab generalny pomiędzy niebem a ziemią. Zanim Żyd przyjdzie na świat, nim w jego ciele pocznie się coś ruszać, już wszystko o nim wiedzą łaziebny i łaziebna. Łaziebna w mykwie, zanurzająca kobiety żydowskie w wodzie, posiada już wcześniej wszystkie informacje. Wiemy, że Żyd na sobotę i na święto otrzymuje w darze nową duszę. Żyd, który nie wykąpie się przedtem w łaźni, nie odczuje wszak jej obecności w sobie. A bez tego jest jakoś mniej żywy. Po prostu zwiędły, nieświeży, przygasły. Czy widzieliście Żyda powracającego w piątek z łaźni? Po prostu kwitnie. Jest o całe lata młodszy. Owa odwieczna iskra żydowska rozżarza się w nim. Jego oczy jaśnieją pełnym blaskiem. Zapach faszerowanej ryby, aromat przepysznego cymesu łechce jego podniebienie niczym wonne kadzidło. Nos wciąga z przyjemnością te zapachy. Delektuje się nimi, rozkoszuje. A w sercu gra muzyka. Tylko by chciał śpiewać, tylko koncertować. Treluje jak słowik. Śpiewa pieśni nad pieśniami. Jest wtedy podobny do rozpieszczonego dziecka. Rozpala się, rozpłomienia. Prawie znajduje się na tamtym, lepszym świecie. Do łaźni Żyd powraca jak do ojczyzny. Do wolnego kraju, w którym wszyscy mają równe prawa i jednakowy głos. Tam, na równi z innymi, może osiągnąć najwyższe stanowisko. Może się wspiąć na najwyższy szczebel, na najwyższą ławkę. Tam może swoją biedną duszę odświeżyć, choćby na krótki czas. Może rozprostować swoje gnaty. Może zrzucić z siebie swój codzienny worek trosk i zmartwień. Oto czym jest łaźnia dla Żydów!

Dlatego też nic dziwnego, że zaproszenie do łaźni zostało przez naszych bohaterów przyjęte z zadowoleniem. Nie ociągając się zbytnio, udali się w towarzystwie niedawno poznanych dwóch Żydów do łaźni. Do tej pory widzieli zwykłą, prostą łaźnię żydowską z małych miasteczek żydowskich. Z reguły mieściła się w obskurnym budynku. Brudna, zakopcona i zaniedbana rudera. Najczęściej usytuowana na peryferiach. Dostać się do niej nie było łatwo. Droga prowadziła przez wąskie, mocno sfatygowane kładki. Gdy nasi znajomi Żydzi zaprowadzili naszych bohaterów pod okazały murowany gmach i oznajmili, że jest to łaźnia, ich zdumienie nie miało granic.

– Żółtodzioby z was jeszcze – powiedzieli im Żydzi. – Wejdźcie, za przeproszeniem, do środka. Tam dopiero zobaczycie!

Za progiem poczekalni błyszczała malowana podłoga. Pokrywały ją barwne chodniki. Przybysze doznali wrażenia, jakby znaleźli się w jakimś zaczarowanym zamku, w pałacu ze wschodniej baśni. Wnet pojawią się księżniczki. Wejdą córki królów, aby ich przywitać. No i zacznie się życie. Hulaj dusza bez kontusza! Zamiast jednak spodziewanej księżniczki zjawił się obwieszony medalami żołnierz i grzecznie, układnie poprosił gości o zdjęcie ubrań.

– Rozbierzcie się, za przeproszeniem, do naga – powiedzieli im sympatyczni Żydzi. – My w tym czasie uregulujemy rachunek za łaźnię.

Nie ma co! Parówka zapowiadała się na sto dwa. Nasi bohaterowie zdjęli z siebie ubrania. Zabrali rzeczy i zgodnie z obyczajem zamierzali wziąć się do dezynsekcji. Ich garderoba nie składała się, jak wiadomo, z tuzina okryć. Mieli po jednej koszuli, którą nosili od kilku tygodni. Nic przeto dziwnego, że coś tam ich gryzło. Bez dezynsekcji nie obejdzie się w żadnym wypadku. Żołnierz jednak zabrał ich odzienia i zaprowadził naszych bohaterów do sąsiedniego pomieszczenia. Był to obszerny pokój, w którym ustawiono sporo ławek. Dookoła dużego stołu siedzieli jacyś elegancko ubrani ludzie. Beniamin i Senderl rozejrzeli się po sali i dokładnie ją zlustrowali. Ogarnęły ich wątpliwości. Gdzie tu miejsce na polewanie wody? Gdzie są rozżarzone kamienie? Co będzie z parówką?

– Czy tu żydowska bania? – zapytał Senderl, gdy tylko poczuł szturchnięcie Beniamina. Towarzysz polecił mu, bez zbytnich rozhoworów, zasięgnąć informacji.

Zza stołu podniósł się jeden z mężczyzn. Podszedł do podróżników i obejrzał ich wnikliwie. Oni zaś stali nadzy, odziani tylko w cielesną powłokę. Niemożebnie chude to były stworzenia. Skóra i kości. Elegancki pan przemówił do nich po rosyjsku z akcentem moskiewskim.

– Co on gada, Senderl? – zapytał Beniamin.

– Żebym to ja wiedział – Senderl tylko wzruszył ramionami. – Też mi mowa. Pożal się Boże, co to za język? Coś tam w kółko powtarza: „Bilet, bilet88”.

– Oj, ty prostaku, co tu jest do rozumienia? To przecież łaźnia. Do takiej łaźni ani rusz bez biletu. Powiedz mu, że nasi przyjaciele zapłacili już za bilety.

– Jakże, panie? Teje Żydki owże dali tuteczka za bilety – wykrztusił Senderl. Omal się przy tym nie udławił. Więcej już nie potrafił z siebie wydobyć.

Tu wtrącił się Beniamin.

– Bilet, panie, to znaczy Żydki, nie przymierzając, panie, zapłatili – zdawało mu się, że sprawę wyjaśnił dostatecznie zwięźle.

Człowiek, który zbliżył się do naszych bohaterów, machnął tylko ręką. Wnet zaprowadzono ich do innego pomieszczenia. Pomyśleli wtedy: „Tu dopiero można będzie wziąć parówkę. Wreszcie można będzie po ludzku się wypocić”.

Kiedy w jakiś czas potem wypuszczono ich na ulicę, trudno było poznać naszych bohaterów. Zmienili się nie do poznania. Ogoleni, bez bród, bez pejsów. Oczy mieli wywrócone, jakby ze szkła. Duże krople potu na czole. Na twarzy gradowe chmury. Jakoś skurczyli się, zgarbili. Wstrząsały nimi dreszcze. Wokół zaś tylko żołnierze i żołnierze. Na niebie pojawiły się ciemne obłoki. Nagle oślepiające światło. To błyskawica przeszyła niebo. Jasny blask oblał całą kompanię, a w ślad za błyskawicą uderzył piorun. Ciarki przechodziły po skórze. Rozszalała się burza. Kłęby pyłu unosiły się w powietrzu niczym duchy. Wiatr porywał i unosił śmiecie, słomę, liście oraz strzępy papieru. Odpadki wirowały w niesamowitym tańcu, kręciły się i ulatywały coraz wyżej i wyżej. Krowy opuściły pastwiska. Rycząc uciekały w popłochu. Burza szalała, błyskało i grzmiało. Wyglądało na to, że Pan Bóg skierował swój gniew na grzeszną ziemię. Bóg złapał się za głowę. Błyskał zagniewanymi źrenicami. Grzmiał piorunowym głosem. Na koniec rozległa się potężna detonacja. To grzmot nad grzmoty! Z nieba padały jak potężne łzy krople deszczu. Mieszały się one ze łzami i potem naszych nieszczęsnych bohaterów. Do głowy im nawet nie przyszło, że nie na pustyni, rojącej się od dzikich bestii, smoków oraz innych potworów, czyha na nich największe niebezpieczeństwo, ale właśnie tutaj, w mieście. Ten etap w dziejach ich wędrówki był najcięższy, najbardziej gorzki. Oto jeden Żyd polował na drugiego Żyda.

 
Czai się w kryjówce jak lew w gęstwinie,
Czai się, aby porwać człowieka bez paszportu.
 

Żyd starał się pochwycić rodaka i oddać pojmanego jako ofiarę za swoje dzieci lub dzieci innych Żydów. Tak się stało. Nasi biedacy nie zdawali sobie sprawy z tego, że faktycznie już znajdują się na pustyni, pośród dzikich bestii, wśród groźnych stworów. Zaś dwaj mili Żydzi to właśnie owe smoki.

84.bandura – ukr. instrument ludowy o wielu strunach. [przypis edytorski]
85.Na to ona i pluskwa – po to ona właśnie jest pluskwą. [przypis edytorski]
86.Lachaim! – toast przy wznoszeniu kielicha. [przypis tłumacza]
87.Miszna a. Miszne – starsza część Talmudu, zawierająca uporządkowane treściowo przepisy prawa religijnego i świeckiego; do niej odnoszą się komentarze Gemary. [przypis tłumacza]
88.Coś tam w kółko powtarza: „Bilet, bilet”. – ros. билет (czyt. biliet) może znaczyć zarówno bilet, jak i legitymacja. [przypis edytorski]
Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
19 июня 2020
Объем:
130 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают