promo_banner

Реклама

Читать книгу: «Don Kichot z La Manchy», страница 62

Шрифт:

Rozdział XIX

Jako Sancho odczarować pragnie Dulcyneę.

Don Kichot jechał zmrokiem na wpół smutny i na wpół radosny; smutny, bo zwyciężony, wesoły, bo przekonał się o przymiocie Sancha przy zmartwychwstaniu Altisidory, w które jednak niezupełnie wierzył. Sancho nie bardzo był zadowolony, bo mu Altisidora nie darowała przyobiecanych koszul, i myśląc o tym, rzekł do pana:

– Dalipan, ja bardzo nieszczęśliwym jestem lekarzem. Doktorzy po większej części zabijają chorych, a mimo to, każą sobie dobrze płacić za to, że do aptekarza na jakimś świstku głupstwo jakie napiszą, a ja nadstawiam skórę, krew daję, wszystko dla wyzdrowienia chorych i nie mam ani szeląga. Niech mnie diabli porwą, jeśli odtąd jakiego chorego leczyć zechcę, pierwej mi włosy na dłoni wyrosną, bo przypuszczać nie mogę, ażeby Bóg obdarzył mnie przymiotem uzdrawiania na to, ażebym z głodu miał umierać.

– Masz słuszność, Sancho – dodał Don Kichot – bo choć przymiot, który posiadasz, żadnej nie potrzebuje nauki, ale męczeństwo, któreś wycierpiał, ważniejsze jest od wszystkich nauk pod słońcem. Co do mnie, zaręczam ci, że gdybyś wymagał wynagrodzenia za baty, które dla odczarowania Dulcynei masz sobie wypalić, tak bym cię sowicie wynagrodził, ażebyś był zupełnie zadowolony. Nie wiem jednak, czy obietnica wynagrodzenia nie zaszkodzi skuteczności przymiotu tego, ale możemy zaraz spróbować. Powiedz, Sancho, ile wymagasz, i obij się zaraz, a potem odbierzesz sam z moich pieniędzy, które masz przy sobie.

Na te słowa Sancho, szeroko roztworzywszy oczy i uszy, postanowił się obić dla zysku.

– Chcesz pan – rzekł – ażebym panisku dał dowód posłuszeństwa i przywiązania do żony i dzieci, dla ich korzyści nie będę oszczędzał sobie skóry. No, a ile mi pan za każdy bat zapłaci?

– Gdyby wynagrodzenie wyrównywać miało dzielności i skuteczności przymiotu – dodał Don Kichot – skarby Wenecji i kopalnie Potozy wynagrodzić by cię nie zdołały. Naznacz sam cenę i policz, ile to wyniesie.

– Mam wypalić sobie – rzekł Sancho – trzy tysiące trzysta trzydzieści kilka batów, z których już pięć sobie dałem, odtrąciwszy te pięć na resztującą liczbę od trzydziestu, pozostaje trzysta trzydzieści trzy baty. Rachuję po groszu za bat i ani szeląga nie ustąpię. Więc mam trzy tysiące trzysta trzydzieści groszy, co czyni siedemset pięćdziesiąt pięciogroszówek, trzysta nie liczyłem, to jest trzysta markowanych groszy, czyli siedemdziesiąt pięć pięciogroszówek, a siedemset pięćdziesiąt pięciogroszówek i siedmdziesiąt pięć, to razem ośmset dwadzieścia pięć, czyli właśnie, poczekaj pan tak, 200… 206 liwrów i 5 groszy. Odbiorę to sobie z pańskich pieniędzy i rad nie rad, będę się musiał cieszyć, choć skóra boleć będzie, ale karpie na wędkę trzeba łowić.

– O! kochany Sancho – zawołał Don Kichot – ileż ci wdzięczności będziemy winni z Dulcyneą, jeśli tę nadobną damę do dawnego stanu przywrócić zdołasz. Jej nieszczęście stanie się szczęściem, a klęska moja będzie najsławniejszym triumfem. Kiedy chcesz zacząć, mój synu, powiedz? Dla dodania ci odwagi dodaję ci jeszcze dwa pistole.

– Kiedy? – zagadnął Sancho – dalipan tej nocy, musimy tylko spać na gołym polu, a zobaczysz pan, jak siarczyście sobie skórę wymłócę.

Nadeszła noc, której Don Kichot tak niecierpliwie oczekiwał, wjechali w bór nieco oddalony od gościńca, a rozsiodławszy i rozkulbaczywszy Rosynanta i burego, wyciągnęli się na trawie i spożywali resztę żywności z tłumoczka. Sancho, dobrze sobie podjadłszy, chciał dotrzymać panu słowa, wziął uzdę Rosynanta i rzemień od kulbaki i o dwadzieścia kroków od pana dobrze się oddalił.

– Moje dziecię – zawołał Don Kichot, widząc że tak odważnie zabiera się do dzieła – tylko znowu ostrożnie, żebyś się nie pociachał w kawałki, niech razy prędko po sobie następują, ale nie śpiesz się tak znowu, ażeby ci tchu miało w środku drogi zabraknąć. To jest, ażebyś życia nie utracił przed ukończeniem pokuty, a z obawy, ażeby lekarstwo nie miało skutkować, ażebyś za słabej lub za mocnej nie użył dozy, będę stał blisko i rachował razy na moim różańcu. Odważnie, przyjacielu! Niechaj niebo błogosławi, wysłucha i uskuteczni dobre zamiary nasze!

– Kto dobrze płaci, nie boi się dać pieniędzy – rzekł Sancho – tak się będę prażył, że jeśli człeka diabli nie wezmą, mało co skóry z pewnością zostanie, bo myślę, że to na tym skuteczność lekarstwa polega.

Mówiąc to, rozebrał się do pasa i zaczął się młócić, a Don Kichot liczył razy. Zaledwie sobie Sancho pięć, czy sześć dał batów, poczuł, że to za trudna i bolejąca sprawa za tak małą cenę.

– Dalipan, panie – zawołał – to za tanio, do stu diabłów, niech pan przynajmniej podwoi cenę, bo tak to niepodobieństwo!

– Dalej, nie trać czasu, przyjacielu Sancho – zawołał Don Kichot – mniejsza o to, podwajam chętnie.

– A to co innego – zawołał Sancho; na którego teraz baty gradem się sypały.

Ale szubienicznik nie bił siebie, tylko drzewo z całej siły, wzdychając i krzycząc, jakby go na prawdę bolało. Don Kichot, litościwy z natury, obawiając się, ażeby się Sancho nie zabił i ażeby lekarstwo nie skutkowało, zawołał:

– Stój, stój, kochany przyjacielu, doza wydaje mi się za mocna, odłóżmy resztę na inny czas. I Zamory przecież w godzinę nie zdobyto. Jeślim dobrze rachował, dałeś sobie już więcej, niż tysiąc batów, dosyć na teraz, bo czego za wiele, to i… osioł nie zniesie.

– Nie, nie, panie – odrzekł Sancho – nie powiedzą, że gdy mi zapłacono z góry, słowa nie dotrzymałem. Oddal się pan, jeszcze sobie tysiąc wypalę i w dwóch oddziałach już cała się sprawa załatwi.

– Kiedy masz tak dobre usposobienie, rób jak chcesz, ja się oddalam – rzekł Don Kichot. Sancho z taką wściekłością zaczął walić drzewa, że precz wokoło korę z nich pozdzierał, i wymierzając nareszcie w pień dębowy najokropniejszy raz, zawołał:

– Tutaj zginie Samson i wszyscy jego poplecznicy!

Don Kichot pobiegł co żywo do Sancha i chwytając bat, zawołał:

– Strzeżże, panie Boże, ażebyś dla zobowiązania mnie życie miał postradać, tak potrzebne dla twojej żony i rodziny biednej. Niech Dulcynea poczeka nieco, ja zaś poprzestanę na nadziei, dopóki nowych sił nie nabierzesz, i wkrótce wszyscy będziemy zadowoleni.

– Ponieważ wielmożność wasza tak każe – rzekł Sancho – zgoda, ale okryj mnie pan płaszczem z łaski swojej, bom zmokł cały i mogę się zaziębić, jak to się często pokutnikom zdarzać musi.

Don Kichot dał mu chętnie płaszcz, sam pozostał w kaftanie, a towarzysz jego spał do białego dnia.

Wstali i pojechali, a po trzygodzinnej drodze stanęli przed gospodą, gdzie im dano mieszkanie w sali na dole ze starymi malowanymi obiciami. Na jednym miejscu było porwanie Heleny, kiedy Parys, gwałcąc prawa gościnności, porwał ją Menelausowi; na drugim historia Dydony i Eneasza; ona stała na wieży, kiwając na niego białą chustką, a on zmykał na morzu, co tylko żagle wystarczyć mogły. Don Kichot zauważył jednak, że Helena nie tak bardzo się na ten gwałt gniewała, bo na pozór niby cierpiąca, cichaczem podśmiechiwała się miłośnie. Dydona za to była w rozpaczy, a malarz, bojąc się, ażeby się jeszcze na tym nie poznano, wymalował jej na policzkach kilka łez wielkości laskowych orzechów.

– Jaka szkoda – zawołał Don Kichot – przyglądając się obiciom, żem się za czasów tamtych nie urodził! Nie darowałbym tym rycerzom, o nie! Troja by nie zgorzała i Kartaginy by nie zburzono, bo uśmierciwszy tylko jednego Parysa, rzeczy inny by wzięły obrót.

– Założyłbym się – zawołał Sancho – że jeszcze przed ostatnim wtorkiem nie zobaczysz karczmy, sklepu i balwierni, gdzie by nie wisiały na ścianie malowania wielkich czynów naszych, ale do licha, ażeby to przynajmniej lepszy jaki malarz zrobił, a nie taki gryzmoła, co te damy odmalował.

– Masz słuszność, Sancho – rzekł Don Kichot – malarz ten nie celuje doskonałością i powinien był postąpić sobie, jak Orbanejaja, będąc w Ubeda. Gdy go się pytano, co maluje: – Zaraz obaczymy – odpowiadał. I namalowawszy na przykład coś podobnego do koguta, dawał napis pod spodem: „To jest kogut, proszę go nie brać za co innego”.

– Dalipan – wtrącił Sancho – zdaje mi się, że Aragończyk, co naszą opisywał historię, niewiele co więcej od owego gryzmoły umiał i pisał sobie tak na chybił trafił, co Bóg dał.

– Zapewne, zapewne – odrzekł Don Kichot – ale dajmy temu pokój! Powiedz mi, Sancho, czy masz ochotę dokończyć pokuty dzisiaj w nocy i czy chcesz, ażeby się to odbywało pod dachem, czy też na gołym polu?

– Do diaska, panie – odrzekł Sancho – wszystko to mi jedno, gdzie sobie te baty smalę – ale wolałbym jednak w lesie, bo lubię bardzo drzewa i patrząc na nie, nieco mi to ból osładza.

– Nie, nie, kochany Sancho – rzekł Don Kichot – trzeba, ażebyś nabrał sił. Dokończymy tego w wiosce naszej, gdzie najdalej pojutrze będziemy.

– Jak się panu podoba, jak, proszę łaski pana, samo panisko zechce, ale co do mnie, wolałbym tę sprawę jak najrychlej załatwić i kuć żelazo, dopóki gorące. Straconą sposobność niełatwo odzyskać i lepszy rydz, niźli nic i wróbel w ręku od żurawia na dachu.

– Stój, do wszystkich diabłów! – przerwał Don Kichot – znów wpadłeś w te niegodziwe przysłowia! Czemu nie mówić po prostu, bez przesady, jakem ci to tylokrotnie mówił? To cztery razy lepiej będzie i dla ciebie i dla drugich.

– Nie wiem, co za diabeł siedzi we mnie – odparł Sancho – że nie mogę gadać bez przysłów, ani powiedzieć przysłowia, co by mi się słusznym nie zdawało.

Ale poprawię się, jak mogę, kto się przyznaje do winy, maże216 pół grzechu.

Rozdział XX

Jako Sancho i Don Kichot przybyli do wioski.

Przez cały dzień został Don Kichot, oczekując nocy, ażeby Sancho mógł pokuty dopełnić. Przybył tymczasem do gospody jeździec jakiś w towarzystwie trzech czy czterech innych, z których jeden rzekł do rycerza:

– A mości Don Alvaro Tarfe – możesz się tu zatrzymać, gospoda ta porządna jakaś.

Na tę nazwę Tarfe, Don Kichot rzekł do Sancha:

– Pamiętasz, Sancho, że czytając książkę, ową drugą część historii Don Kichota z Manchy, znalazłem tam nazwisko Avaresa Tarfa?

– Zdaje mi się, że tak – odparł Sancho – niech ci panowie zsiądą naprzód, potem ich się zapytamy.

Przybysze pomieścili się w stancji wpodle217 Don Kichota. – Szlachcic, zdjąwszy buty i lżejsze przywdziawszy ubranie, poszedł chłodzić się w bramie gospody, gdzie się Don Kichot przechadzał.

– Panie, wolno mi się zapytać, dokąd pan jedziesz? – zapytał.

– Do wioski tu w pobliżu, gdzie dom posiadam – odrzekł Don Kichot – a pan dokąd?

– Ja, panie, rodem z Grenady i tam się udaję – odrzekł kawaler.

– Dobre to miasto – wtrącił Don Kichot – wielu tam uczciwych ludzi, ale, panie, wybacz mi pan, że się zapytam, jak godność pańska, serce mi szepce, że nie robię tego bez powodu.

– Jestem Alvaro Tarfe – odrzekł kawaler.

– Czy to nie o panu przypadkiem mowa w drugiej części historii Don Kichota z Manchy? – zagadnął Don Kichot.

– Właśnie o mnie – odparł kawaler – a z owym Don Kichotem w ścisłej nawet byłem zażyłości, ja go to namówiłem, że pojechał do Saragossy i rzeczywiście powinien mi być nieco wdzięcznym, bo po wypuszczeniu go z więzienia nie pozwoliłem go zelżyć na ulicy. Pan wiesz zapewne, że siedział w więzieniu za różne burdy?

– Powiedz mi waszmość z łaski swojej, Don Alvaro – zapytał Don Kichot – czy ja też choć trochę podobny jestem do owego Don Kichota?

– Ani źdźbła – odparł Don Alvaro.

– A ten Don Kichot miał też giermka Sancho Pansa?

– Tak, miał – odparł Alvaro – jakiegoś giermka tego nazwiska. Mówiono, że bardzo dowcipny, ale ja nigdy od niego nic dowcipnego nie usłyszałem.

– O, wierzę bardzo – zawołał Sancho – bo nie każdemu na tym świecie dany dowcip i nie tak łatwo, jak się na pozór zdaje. Ten Sancho, o którym pan powiadasz, musi to być łajdak jakiś i wisielec, bo to ja jestem Sancho Pansa i umiem palić dowcipy na zawołanie. Jeśli pan nie wierzysz, spróbuj, zostań pan tylko przez rok ze mną, a przekonasz się, że mi co chwila z ust płyną i w takiej ilości, że wszyscy, co je słyszą, umierają ze śmiechu, choć często sam nie wiem, co gadam. Co zaś do prawdziwego Don Kichota z Manchy, tego mądrego, walecznego obrońcy i mściciela krzywd, ojca sierot, podporę wdów i panien i zakochanego na śmierć w niezrównanej Dulcynei z Toboso, jest nim właśnie mój pan, którego przed sobą widzicie. Wszelki inny Don Kichot i Sancho Pansa to kłamstwo.

– Rzeczywiście, mój przyjacielu – odparł kawaler – wierzę temu, bo więcej mi w tej chwili dałeś dowodu dowcipu, niż tamten Sancho Pansa przez cały czas, com go widział; widać w nim było żarłoka i głupca, a nie dowcipnisia, i przekonywam się, że czarownicy, prześladujący prawdziwego Don Kichota, i na mnie się usadzić musieli, każąc mi dręczyć się tak długo z fałszywym Don Kichotem i tym cymbałem giermkiem jego. Ale po Bogu a prawdzie nie wiem, co powiedzieć, bo istotnie na własne oczy moje widziałem tamtego Don Kichota w szpitalu wariatów, a tu spostrzegam zupełnie innego, który tamtego nie zna wcale.

– Co do mnie – rzekł Don Kichot – nie powiem waszmość panu, ażebym był dobry, ale nie jestem też najgorszy Don Kichot, i na dowód tego, Don Alvaro, powiem panu, że nigdy noga moja w Saragossie nie postała, właśnie dlatego, ażeby wręcz zadać kłamstwo autorowi, bo słyszałem o tym fałszywym Don Kichocie. Pojechałem, prawda, do Barcelony, do tej matki grzeczności, do przytułku cudzoziemców, jedynego miejsca w Europie, gdzie szczera i trwała kwitnie przyjaźń, i do najpiękniejszego w najcudniejszym położeniu miasta pod słońcem. A choć mi się tam nie bardzo przyjemne przytrafiły przygody, bardzom rad jednak, żem widział to miasto, a o reszcie zapominam. Nareszcie, Don Alvaro, jestem ten sam Don Kichot, o którym sława tyle rzeczy głosi, a nie ten nikczemnik, co sobie śmie przywłaszczać imię moje i chwałę. Mam pana teraz prosić o łaskę jedną, której dla poparcia prawdy przez uszanowanie dla błędnego rycerstwa nie odmówisz mi waszmość zapewne. Zeznasz osobiście na piśmie z własnoręcznym podpisem, przed miejscowym sędzią, żeś mnie pan dzisiaj pierwszy raz w życiu zobaczył i że nie jestem tym Don Kichotem, o którym mowa w drugiej części owej historii, jako też, że Sancho Pansa, mój giermek, nie jest tym, którego znałeś.

– Słusznie, mości Don Kichocie – odparł Don Alvaro – dam ci to zadośćuczynienie jak najchętniej. Dziwna to wszelako rzecz widzieć jednocześnie dwóch Don Kichotów i dwóch Sanchów tego samego nazwiska i z tego samego niby kraju, a tak różniących się twarzą, uczynkami i obejściem. Wątpię prawie o tym, com widział, i zdaje mi się, że to sen być musiał.

– Możeś pan zaczarowany – zagadnął Sancho – jak Dulcynea? Być bardzo może! Ale jeśli idzie o zdjęcie uroku, mam środek na to, palnąłbym sobie za zapłatą jeszcze trzy tysiące trzysta trzydzieści trzy baty, jak to ja umiem, i byłbyś pan zdrów jak ryba.

– Cóż to za baty, przyjacielu Sancho? – zapytał Don Alvaro.

– O – długa to historia – odrzekł Sancho – ale w drodze, jeśli razem pojedziemy, opowiem panu.

Gdy Don Kichot i Don Alvaro razem wieczerzali, wszedł przypadkiem do gospody sędzia miejscowy z notariuszem, któremu Don Kichot kazał zrobić protokół z zeznania Don Alvara, jako nie znał Don Kichota z Manchy tu obecnego i jako rzeczony obecny nie był tym, którego opisuje książka pod napisem: Druga część Don Kichota z Manchy, przez jakiegoś Avellaneda z Tordesilas. Sędzia sporządził to wszystko z wielkim zadowoleniem Don Kichota, który podziękował najserdeczniej urzędnikowi usłużnemu. Wiele sobie nawzajem komplementów powiedzieli Don Alvaro z Don Kichotem, który dał tyle dowodów rozumu i wykształcenia, że Don Alvaro myślał, iż naprawdę był zaczarowany, kiedy tamtego widział Don Kichota.

Wieczorem wyjechali razem. W drodze opowiedział mu Don Kichot rozwiązanie smutnych przygód, a po wielu komplementach i zapewnieniach przyjaźni każdy odjechał w swoją stronę.

Don Kichot przepędził tę noc jeszcze pod gołym niebem w lesie, ażeby Sancho mógł dokończyć pokuty. Uczciwy giermek wygarbował skórę drzewom potężnie, nie uszczypnąwszy się ani razu.

Słońce zdawało się wcześniej wschodzić, niż zazwyczaj, jakby zazdrościło nocy, że to wielkie poświęcenie oglądała, które ono przeczuć tylko mogło. Awanturnicy nasi równo ze świtem pojechali dalej, rozmawiając o tym, z jaką zręcznością zdołali przekonać Don Alvara i wydostać od niego zeznanie tak dla nich korzystne. Tego dnia i następnej nocy nic się ważnego nie zdarzyło, chyba to, że Sancho ukończył pokutę, z czego Don Kichot, nie posiadając się z radości, oczekiwał dnia, gdzie odczarowaną ujrzy Dulcyneę.

Pojechali ze dniem, a Don Kichot nie darował żadnej przechodzącej kobiecie, musiał jej zajrzeć w oczy, przekonać się, czy to nie Dulcynea, tak dalece wierzył w nieomylność przyrzeczeń wielkiego Merlina. Po chwilowej jeszcze jeździe wjechali na pagórek, skąd rodzinną ujrzeli wioskę; skoro to Sancho zobaczył, padając na kolana, zawołał z uniesieniem:

– Obudź się drogi, rodzinny kątku, spójrz na Sancha, syna swego, który powraca nie bogaty wprawdzie, ale uczciwie ochłostany. Roztwórz objęcia i obejmij nimi syna swego, Don Kichota, co powraca zwyciężony wprawdzie, ale zwyciężył sam siebie, co, jak powiada, jest największym zwycięstwem. Trochęśmy złego i dobrego zażyli, bo nie zawsze to znajdziesz, co szukasz, ale mam nieco grosza, dostałem baty nie darmo przynajmniej, nieźle mi zapłacono.

– Daj pokój tym niedorzecznościom, Sancho – rzekł Don Kichot – i myślmy o czym innym w miejscu rodzinnym, gdzie mamy przecie zastanowić się nad pasterskim naszym żywotem. Zeszli ze wzgórza i wkrótce potem przybyli do wioski.

Rozdział XXI

Jako Don Kichot przy wjeździe różne zobaczył rzeczy, co mu się złą wydało przepowiednią. Śmierć jego.

Przy wjeździe do wioski, powiada Cyd Hamed, Don Kichot ujrzał, jak się dwóch chłopaków kłóciło, wołając do siebie: „Nie dostaniesz jej, Perikuillo, nie zobaczysz jej nigdy!”

– Słyszysz, przyjacielu Sancho, co to dziecię powiada – nie zobaczysz jej nigdy!

– No i cóż, że ten chłopak to powiedział? – rzekł Sancho.

– To nie widzisz – odrzekł Don Kichot – że to ma znaczyć, iż nigdy już w życiu nie ujrzę Dulcynei?

Sancho chciał odpowiedzieć, ale nagle usłyszawszy hałas jakiś, odwrócił głowę i zobaczył, jak charty i strzelcy pędzili za zającem, który schował się między nogi burego. Schwytał go i oddał panu, ale zasmucony Don Kichot, nie patrząc nawet, zawołał:

– Oj, zły znak! zły znak! Zając ucieka, charty go doganiają, Dulcynei nie widać!

– Eh, do licha, dziwny z pana człowiek! – rzekł Sancho – wyobraź pan sobie, że tym zającem jest Dulcynea, a chartami czarownicy, co ją prześladując, przemienili w chłopkę. Ona ucieka, ja chwytam ją i oddaję panu, a pan się z nią pieścisz. Cóż to za zły znak? Czego się pan obawiasz?

Na to właśnie zbliżyli się owi dwaj chłopcy, co się kłócili, iż chcą zobaczyć zająca.

Gdy Sancho, zapytał ich o powód kłótni, ten, co zawołał: „nie dostaniesz jej nigdy”, powiedział, że zabrał towarzyszowi swemu klatkę, której mu nigdy w życiu nie odda.

Sancho dał im pięć groszy za klatkę, a oddając ją Don Kichotowi, dodał:

– Otóż i cały urok pierzchnął – przecież słyszałem, jak proboszcz mówił, że chrześcijanie i rozsądni ludzie nie powinni na takie znaki zwracać uwagi. Pan sam niedawno także mówiłeś, że chyba tylko wariaci bać się tego mogą. Dalej, panie, wjeżdżajmy do wioski, nie warto się zatrzymywać.

Strzelcy też właśnie nadbiegli i Don Kichot oddał im zająca.

Proboszcz i bakałarz Karasko byli właśnie na łące, odmawiając brewiarz; kiedy ujrzeli Don Kichota, z otwartymi rękoma pobiegli go przywitać. Don Kichot zsiadł z konia, uściskał ich i poszedł razem z nimi do domu. Sancho powiesił na burym, nad zbroją pańską, ową suknię czarną w płomienie i włożył mu na łeb mitrę z malowanymi diabłami; pociesznie to nader wyglądało. Dzieci z wioski, zoczywszy to, hurmem się zbiegały zewsząd, wołając i krzycząc:

– Patrzcie no na osła Sancho Pansa, ubrany jakby na wesele, a szkapa Don Kichota chudsza od śledzia solonego.

Don Kichot w towarzystwie proboszcza i bakałarza wpośród tego motłochu wszedł do domu, gdzie już na niego we drzwiach czekała ochmistrzyni i siostrzenica, zawiadomione o jego przybyciu. Żona Sancho Pansy, dowiedziawszy się także o tym, przybiegła boso, z rozczochranymi włosami, trzymając małą Sanchę za rękę.

– Najświętsza Panno – zawołała – to tak przybywasz, mój mężu, piechotą, znużony jak pies. Wyglądasz na obszarpańca, nie na wielkorządcę.

– Moja Tereso – odparł Sancho – nie wszystko złoto, co się świeci. Chodźmy do domu, cuda ci opowiem. Mam pieniędzy trochę, a co najważniejsza, zyskałem je własnym przemysłem, nie skrzywdziwszy nikogo.

– Ach, masz pieniądze, mój mężu? tym lepiej! Nie pytam się, jakim je zyskałeś sposobem, byleś je miał.

Mała Sancha cisnęła się ojcu na szyję, pytając, czy jej nie przywiózł gościńca, potem matka i córka, biorąc go pod ręce i ciągnąc osła za postronek, zawiodły do domu, zostawiając Don Kichota w jego towarzystwie.

Zaledwie przyszedł do siebie Don Kichot, nie czekając długo, zaprowadził proboszcza z bakałarzem na stronę, a opowiedziawszy im w krótkości klęskę z Rycerzem Białego Księżyca i konieczność porzucenia na rok zbroi, rzekł im, że ma zamiar zostać pasterzem podczas wygnania tego, że pragnie żalami miłosnymi gaje i łąki napełniać, i prosił ich, żeby mu towarzyszyli, jeśli co lepszego nie mają do roboty. Sam zobowiązał się ponieść wszystkie koszta, zakupić baranów dla wszystkich; zresztą, dodał, najważniejsza rzecz już jest zrobiona, bo imiona wszystkich nader trafnie wynalazł.

Kiedy się proboszcz o nie zapytał, Don Kichot odrzekł, że się sam nazywa pasterzem Kichotes, ksiądz proboszcz pasterzem Kuriambro, a pan bakałarz pasterzem Samsonino Karaskon, Pansa zaś pasterzem Pansino. Zadziwił wszystkich ten nowy rodzaj bzika rycerza, udali jednak, że zgadzają się chętnie, myśląc, że przez rok pobytu spokojnego na wsi zdołają go uleczyć zupełnie. Samson Karasko dodał jeszcze, że będąc, według zdania wszystkich, sławnym poetą, ciągle będzie tworzył piosnki pasterskie i miłosne, żeby im się nie nudziło.

– Ale o co najbardziej chodzi – rzekł – to o to, żeby każdy z nas wybrał sobie jak najspieszniej imię pasterki, którą chce sławić w utworach swoich, bo na każdym drzewie, choćby na najtwardszym, wyryjemy ich imiona, jak to zwykle robią rozkochani pasterze.

– Wyśmienicie – zawołał Don Kichot – chociaż co do mnie, nie potrzebuję wymyślać nowego imienia, ubóstwiając zawsze niezrównaną Dulcyneę z Toboso, sławę tych wybrzeży, ozdobę łąk naszych, kwiat piękności, źródło wdzięku, słowem, przedmiot godzien pochwał świata całego, choćby je aż pod niebiosa trzeba było wynosić!

– Zgoda – rzekł proboszcz – ale my wyszukamy tu sobie także pastereczek, które nie dochodząc nigdy do tego stopnia doskonałości, wcale są jednak niczego.

– Chodźbyśmy nie znaleźli – rzekł Karasko – wybierzemy pierwsze lepsze imię z książek: Filis, Anardis, Diana lub Galatea. Księgarnie zapchane są książkami pasterskimi, a towar to niedrogi!

Proboszcz i bakałarz, pochwaliwszy raz jeszcze i zgodziwszy się na zamiar Don Kichota, odeszli, prosząc, żeby dbał o zdrowie i oszczędzał je, o ile możności. Ale ochmistrzyni i siostrzenica słyszały całą poprzednią rozmowę, gdy więc same z Don Kichotem zostały, rzekła doń siostrzenica:

– Cóż to znów, mój wuju, kiedyśmy sądziły, że zostaniesz już z nami, w nowe znów włazisz manowce, chcąc gwałtem być pastuchem. A to mi rzemiosło godne wuja dobrodzieja!

– Istotnie, panienka ma słuszność – wtrąciła gospodyni – gdzieżbyś tam pan mógł wytrzymać upał w lecie i mróz w zimie, na otwartym powietrzu! To dobre dla chłopków, co są krzepcy i w żywocie matki już na to są przeznaczeni, ale panu, z dwojga złego, lepiej już być błędnym rycerzem. Ale posłuchaj pan mojej rady, nie jestem już dzieckiem i mogę panu zdrowo radzić; – weź się pan do gospodarstwa, dbaj o dom i interesy własne, mów pacierz, dawaj jałmużnę, a gdyby nam się przytrafiło jakie nieszczęście, to już sobie poradzimy razem.

– Dobrze to wszystko, moje dzieci – rzekł Don Kichot – ale i ja także wiem, czego mi potrzeba. Pościelcie mi tylko prędzej, muszę się położyć, bo zdaje mi się, że mi jakoś niedobrze, ale bądźcie pewni, że czy będę pasterzem, czy też rycerzem, nigdy wam nie uchybię i pamiętać będę, zobaczycie.

Dobre te kobiety, nakarmiwszy go i położywszy w łóżko, myślały tylko, jakim by go sposobem rozrywać i dobrze jeść dawać.

Don Kichot istotnie zachorował, czy to z powodu klęski owej, czy też z trudów przebytych, to i drugie złączyło się razem. Sancho siedział zawsze przy łóżku, podczas całego trwania gorączki. Proboszcz i bakałarz codziennie go odwiedzali, a myśląc, że to tęsknota ujrzenia odczarowanej Dulcynei tak go dręczy, usiłowali wszelkimi sposobami pocieszyć go i rozweselić. Bakałarz powiedział mu, że trzeba nabrać odwagi i że czekał tylko na powrót jego do zdrowia, żeby rozpocząć życie pasterskie. Mówił, że już utworzył sielankę pasterską, do której ani się umywać Sanazarowi i kupił dwa psy do strzeżenia trzody, z których jeden zwał się Barsino, a drugi Butron. Wszystko to jednak nie rozpędzało złego humoru Don Kichota, co widząc Sancho, rzekł:

– Cóż to się ma znów znaczyć, kochany panie? Właśnie teraz chcesz pan leżeć w łóżku, kiedy mamy najpewniejszą wiadomość o odczarowaniu Dulcynei? Nie umieraj nam pan znów, wszyscy o to błagamy, nie ma nic pilnego. Wielka mi rzecz, że ktoś tam zwycięży, trzebaż zaraz umierać z rozpaczy? A gdyby tak wszyscy mieli, jak pan robić, to by jedna połowa świata zajęta była pogrzebami drugiej. Nie jesteś pan ani kaleką, ani ułomnym, będziesz mógł odbić się znów w swoim czasie. No, no, wyłaź no mi pan z łóżka! Mamy zostać właśnie pasterzami, śpiewać piosneczki, grając na fujarkach, a pan smutny jak pustelnik. Rób pan jak ja, wszystko mi tam jedno, pogoda, czy słota, znajdę pociechę na wszystko, bo aż do śmierci wszystko jest życiem. Posłuchaj pan rady mojej, kochany paneczku, żyj w najdłuższe lata, bo największym głupstwem na świecie umierać, nie wiedząc dlaczego i nie pokażesz mi pan ani jednego człowieka, co by się cieszył z tego, że umarł ze smutku. No, no, jeszcze raz proszę, porzuć pan łóżko i chorobę, chodźmy na pola grać na multance, może po drodze spotkamy Dulcyneę odczarowaną. Wszystkie te troski niewarte i szeląga, ale gdybyś pan miał umierać z tego, żeś zwyciężony, zwal śmiało, paneczku, winę na mnie, że źle osiodłałem Rosynanta. A zresztą, przecież to w waszych księgach rycerskich są takie zwyczaje, że rycerze się jedni na drugich obalają. Wszędzie to samo widać!

Do stu diabłów, cóż to dziwnego, osioł ma cztery nogi a padnie, a cóż dopiero człowiek!

– Sancho ma słuszność – rzekł Karasko – nie trzeba się poddawać rozpaczy, jeszcze nie ma nic straconego!

Mimo to wszystko Don Kichot ciągle był chory i zamyślony. Pokazała się pleura218, a nasz rycerz, cierpiąc niesłychanie, zawezwał balwierza na pomoc. W owych czasach leczono pleurę upuszczaniem krwi, a majster Mikołaj, mimo doświadczenia, co powinno go było nauczyć, że puszczanie krwi więcej pleurycznych na tamten świat wyprawia, niż doprowadza do zdrowia, otworzył wenę219 Don Kichotowi i wypuścił na pierwszy raz cztery pełne krwi talerze. Po tym jednym upuszczeniu nastąpiło kilka innych, dawał mu przy tym ziółka do picia, co wszystko domęczyło Don Kichota. Wypełniając jak najskrupulatniej przepisy balwierza, po ośmiu upustach krwi i kilkudziesięciu butelkach mikstury, umarł w objęciach proboszcza, jak na dobrego chrześcijanina przystało. Przed śmiercią zapewnił testamentem majątek cały siostrzenicy, zezwalając, aby poszła za mąż za synowca proboszcza, z czego ten młodzieniec, nader zadowolony, nie myślał prosić dworu o posadę, którą chciał był przedtem otrzymać. Pyszny był pogrzeb bohatera Manchy. Sancho, giermek jego znakomity, powróciwszy do dawnego rzemiosła, spokojnie dokończył dni swoich, żyjąc z kapitaliku, który w ręce proboszcza, jako depozyt, powierzył.

216.maże – tu: zmazuje. [przypis edytorski]
217.wpodle (daw.) – obok. [przypis edytorski]
218.pleura – opłucna; tu zapewne synonim zapalenia płuc. [przypis edytorski]
219.wena (z łac.) – żyła. [przypis edytorski]
Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
01 июля 2020
Объем:
1040 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают