Читать книгу: «Waligóra», страница 24

Шрифт:

VI

Jesień była, nadchodził ten dzień, w którym wielkie pokładano nadzieje… Sposobiło się wszystko ciągnąć na kresy ku Pomorzowi, do Gąsawy, gdzie zjazd był naznaczony.

Światopełk i inni z nim zrozumieli wybór miejsca tego jako groźbę. Leszek ciągnął z częścią wojska swojego, a inna miała, jak mówiono pogotowiu być, i jeśliby pomorskie książe nie upokorzył się z dobrej woli, łatwo mu było i Nakło odebrać i ścigać go dalej.

Nic jednak nie wróżyło, ażeby wielki zbór książąt i duchownych miał się rozejść bezskutecznie…

Leszek miał za sobą i z sobą nie samą własną powagę, nie tylko duchowieństwo całe, ale Henryka Szlązkiego, Konrada i Laskonogiego.

W Krakowie wybierano się wesoło, choć wielce strwożona księżna płakała, zaklinała i prosiła, aby mąż nie jechał.

Nękany postrachami temi Leszek musiał wezwać biskupa Iwona, ażeby słabej niewieście wlał męztwo. Grzmisława uległa naukom duchownego, zamilkła, nie mówiła więcej nic, lecz łzy jej z oczów płynęły, a nieme usta milczeniem jeszcze błagały – zostań.

Naprzemiany Leszek był jednych dni gotów jej usłuchać, to, wstydząc się małoduszności przyspieszał wyjazd ze swej stolicy.

Przodem już powyciągały tabory biskupa i książęcy, aby w małej wiosczynie przysposobić dla mnogich panów przyjęcie. Stawiano szopy, budowano łaźnie, bez których się naówczas nikt nie obchodził, a książęta wychowane przez matki rusinki przywykłe były do niej. Z książęcych i duchownych majętności i grodów zwożono siana, składano stogi, zsypywano zboża, mąki i krupy dla mnogiej czeladzi, spędzano trzody na rzeź przeznaczone.

Każdy z pasterzy wiódł z sobą oprócz duchownego dworu, rycerstwo swe, urzędników, czeladzie, namioty. Na miejscu nic się znaleźć nie mogło, wszystko więc trzeba było ciągnąć z sobą.

Biskup Iwo miał jechać z księciem razem, któremu dwór towarzyszył świetny i mnogi. Pomimo starań Marka wojewody, Mszczuj pozostał przy nim, i był też wyznaczony jechać z panem.

Na kilka dni przed wyjazdem księżna tak jego jak innych, powołała do siebie, obdarzyła i zaklęła aby przy panu dzień i noc stali czuwając…

Niewieścią tą obawę rozumieli ludzie poważni i tłumaczyli ją, chociaż nikt nie miał najmniejszej trwogi ani podejrzenia. Przy takiej sile, w takiej gromadzie cóż się Leszkowi stać mogło?

Drugim takim przerażonym był nieszczęśliwy Hebda, który Biskupowi drogę zabiegał, na kolana się przed nim rzucał, i prawił po szalonemu urojenia swoje iż księcia widział ciągle we śnie i na jawie nagiego, ranami okrytego.

Lecz na słowa szalonego któż mógł zważać? Gromiono go i odpędzano, a Hebda nie ustawał w swem proroctwie.

Lękano się, ażeby nie zabiegł drogi Leszkowi, nie przestraszył więcej księżnej, gdyż nieustannie kogo spotkał ostrzegał o niebezpieczeństwie, była więc mowa o zamknięciu go w szpitalu u św. Ducha na czas pewien – pókiby z Krakowa nie wyruszono.

Wielką litość mający nad nim Biskup, który choć wyposażał kościoły i klasztory, ale około domu sam jeden pieszo chadzał często, na parę dni przed naznaczonym wyjazdem, jak zwykle Hebdę spotkał na swej drodze do kościoła św. Trójcy.

Tu on modlić się lubił, za najmilsze swe uważając go dzieło.

– Ojcze mój święty, ojcze litościwy, – zawołał żebrak goniąc za nim, – nie puszczajcie pana ztąd! nie puszczajcie – bo ja krew widzę… krew i miecze.

Iwo stanął…

– Człecze uparty, – rzekł surowo – azali nie wiesz że bez woli Pana włos z głowy człowieka spaść nie może? Szaleństwu twojemu lituję się, a proroctwom nie wierzę, ale drugich trwożyć będziesz… chcesz abym zmuszony zamknąć cię kazał?

Była to najstraszniejsza groźba jaką Hebdzie uczynić mógł pobożny Biskup. Nie lękał się on ani głodu ani chłodu, ale samo przypuszczenie niewoli i zamknięcia we wściekłość go wprawiało. Stanął drżący.

– Ojcze miłosierny – krzyknął ręce do góry wznosząc, – nie uczynicie tego, bo macie litość nad biednym pokutnikiem. – W ciemności mnie skutego rzucić – toć śmierć!

– Milcz więc! – rzekł biskup – jać nakazuję!

I krzyż nad nim uczynił.

Żebrak jakby cudem rażony, usta zamknął ale oczy krwawe podniósł do Nieba i błagał o ich rozwiązanie. Szedł za Biskupem i jęczał…

– Nie rozwiążę ci ust – nie – mówił Iwo – idź, módl się za grzechy, a ludziom męztwa potrzebnego nie odejmuj…

Doprowadziwszy Biskupa do kościoła, Hebda nie śmiał do niego wnijść za nim. U progu się położył krzyżem…

Od tego dnia głosu z ust jego nie posłyszano, biegał tylko przerażony, rękami coś pokazując, bijąc się w piersi i szyję, to na zamek, to ku Północy palce wyciągając…

Przyszedł naostatek dzień do wyjazdu naznaczony. Zrana jeszcze księżna przybiegłszy do męża, próbowała go wstrzymać napróżno, potem sama towarzyszyć mu napierała się, a gdy i na to Leszek zgodzić się nie mógł, nieutulona w płaczu, w trwodze, otoczona niewiastami swemi, dotrwała aż do wyjazdu. Gdy książe wszedł żegnać ją, rzuciła się przed nim na ziemię i sługi ją podnosić musiały, bo powstać nie miała siły.

– Miła moja a najdroższa – odezwał się ściskając rozpłakaną i osłabłą – a gdyby nawet w istocie, czego Boże uchowaj, ginąć mi przyszło! Bez woli Najwyższego stać się to nie może, poddać się jej potrzeba. Jeżeli krew moja przelaną być musi aby obrzydzenie mężobójstwa sprawiła i na wieki od niego wstrzymywała…?

Nie dała mu księżna mówić dalej. Leszek choć żałością tą osmucony chwilowo dobrej był myśli, podróż uśmiechała mu się – pokój złoty miał być jej owocem.

Nadszedł i Biskup Iwo pocieszać księżnę a zapewniać że nad panem wszyscy czuwać będą, błogosławił i modlił się; mimo to gdy rozchodzić się mieli księżnę omdlałą sługi na łóżko zaniosły.

Leszek już w pancernej koszuli, z hełmem na głowie, wziął jeszcze małego Bolka na ręce i przycisnął go do piersi, wziął Salomeę, która go zazdroszcząc bratu, za suknię ciągnęła i ucałował oboje.

Tęskno mu było rozstawać się ze swym dworem spokojnym, żoną i dziećmi, lecz trwogi nie miał żadnej.

Po drodze był Wrocław, zkąd książe zabrać z sobą miał już gotowego Henryka i Wrocławskiego Biskupa, chociaż ten raz już z Iwonem Odrowążem o pierwszeństwo hierarchii spór zawiodłszy, w którym Iwo ustąpił – nie zbyt się na zgromadzenie kwapił.

We Wrocławiu oczekiwano na Leszka z licznym dworem… Wyjechał Brodaty przeciw niemu z sercem dobrem i myślą dosyć wesołą. Nie zmieniło jej nawet to że Mszczuja spostrzegł w orszaku, przeciw któremu, choć się jego niewinność okazała jawnie, zawsze ząb miano za nienawiść ku niemcom. – On większy mógł mieć żal przeciw tym co go tak okrutnie męczyli, chociaż niewinności mieli świadectwo. – Trzymał się też na uboczu, do nikogo nie zbliżając, lubo Peregryn z rozkazu książęcego, pozdrowił go i rozmowę rad był zawiązać.

Przez dzień cały który we Wrocławiu przestać musiano, nimby książe Henryk przodem swój obóz wyprawił a Leszek spoczął, Mszczuj na zamku nie postał. Trzymał się gospody w mieście dla części dworu wyznaczonej.

Ze starszyzny krakowskiej towarzyszył Leszkowi Marek Wojewoda, który w orszaku swym, choć nie jawnie, syna miał Jaszka, bo ten gwałtem mu się uparł i zaklął że choćby sam do Gąsawy podąży.

Wojewoda z synem zamieszkał u Sulenty, przyjmującego opiekuna swego z wystawą wielką. Sam on, żona, czeladź przybrana była świąteczno, dom kobiercami powyścielany, stół przez cały dzień zastawny.

Wojewoda zmuszony około księcia być, mało z tego korzystał, ale Jaszko, z obozu różnych przyjaciół sprosiwszy, nie zapominając o Nikoszu, kazawszy i drugich przywołać, używał ochoczo darów Sulenty. Wszystkiego było w bród, wesołość wielka.

Trusia wyśmienicie błaznował a i bez przypomnień o przygodzie Mszczuja się nie obeszło.

Za czarownika go tu zawsze miano, dziwując że pobożny pan cierpieć mógł przy sobie.

Popiwszy się przyjaciele Jaszka i on sam, byliby poszli w skoki, starego Sulentę chcąc wciągnąć także, gdyby było im komu grać, ale gędźby nie stało. Wykrzykiwano więc w niebogłosy, korzystając z tego iż dworek kupca daleko był od grodu położony.

– Daj Boże, – odezwał się pół pijany Nikosz, – ażebyście tak wesoło wracali jak jedziecie. Mnie także kazano do tej Gąsawy z końmi, ano mi się tak nie chce, żebym się z tego wykupił.

– Jać wiem czemu, – rozśmiał się Jaszko, – wdowiczki ci twej żal! Wolałbyś przy niej i ciepłem piwku siedzieć spokojnie.

Nikosz się zawstydził i pogniewał trochę, nierad że o wdowie głośno mówiono.

– U pustych wszystko puste, – odezwał się gorąco – a macie wiedzieć że wdowa tak prawie jak zakonnicą została…

Gdy Jaszko śmiał się jeszcze, Nikosz z powagą wielką rozpowiadać zaczął, że zakon Maluczkich (Minorytów) który w Krośnie zaprowadzono przyjmował osoby pobożne, żyjące w świecie do swego grona i pozwalał im pozostać w domu, byle pewne modlitwy, posty i umartwienia zachowywały.

Trusia chciał zażartować że on się do tej reguły zapisze, byle mu co piątek rybę dawano tłustą, ale pobożny Nikosz uderzył go tak, zgorszony tą języka swawolą, iż błazen na ziemię upadł płacząc.

Łzy wprawdzie były zmyślone, lecz nie ważył się już żartować ani z wdowy ani z jej zakonu.

Jaszko tylko mniej daleko pobożny od wrocławian a zuchwalszy, dodał że wdowa pewnie z tego powodu, umartwiając się w piątki i środy Nikosza nie przyjmowała bo był – tłusty. – Śmiano się i szalano bez miary.

Nikosz ciągle był smutny.

– Mnie też podróż nie pachnie, – mówił – wszystko się jakoś składa na złą wróżbę. Peregrynowi z Weissenburga co jest przy księciu baba wyprorokowała że z drogi nie powróci – i stary się wyspowiadał.

– A i to prawda – mruknął błazen seryo – bo to tego doświadczenie uczy że kto śmiejąc się jedzie, płacząc powraca.

– To tylko dla błaznów prawda! – zawołał Jaszko, – a nie dla nas co się ze wszystkiego śmiejem, a nigdy nie płaczem.

W Gąsawie będzie wesoło! hej! hej! Z Krakowa tam dużo pociągnęło co ja wiem, przekupniów i szynkarzy z beczkami i grajków i kuglarzy i pięknych dziewcząt, co nie miałyby bez nas co robić w mieście…

Trusia nastawił uszu.

– Miłościwy panie – jeżeli tam szynkarze są, i panny, a mięso się znajdzie, i ja bym się tam zdał.

– Ano, idź, jeśli zdążysz, oberwiesz i ty tam co, około panów gdy się im znudzi…

– Oberwać kułaka w bok, albo i kordem przez łeb – mruknął Trusia – nie konieczniebym rad, a tam o to będzie łatwiej niż o denary.

I myślę sobie, jeżeli Peregrynowi tam ginąć, co wielki pan jest, cóż dopiero mnie?

– Masz wiedzieć – zawołał Jaszko, – że gdzie biją tam lepiej być w skórze małego człeka…

Trusia śpiewać zaczął i tak się rozmowa skończyła, bo też już języki chodziły jakby chodaki na nie ponakładano.

Nocą nadjechał z zamku Wojewoda i cały zbór synowski z Trusią razem przepędził.

Rano nazajutrz ciągnęli dalej, z większym orszakiem, mszy wprzódy wysłuchawszy, przy której książe Henryk pobożnością swą budował wszystkich. Biskup wrocławski jechać nie chciał, opowiadał się chorym. – Archidyakon błogosławił na drogę i wszystek ten lud ruszył, mając jeszcze spotkać się i połączyć z księciem Konradem, który bratu chciał towarzyszyć.

Tak w ciągu podróży rosło otoczenie Leszka, i siła jego.

Konrad obozem się położywszy w polu czekał na brata, i wyjechał na milę przeciwko niemu ze dworem swym, kapelanami, urzędnikami dworu i orszakiem znacznym, bo mu o to szło aby się w oczach ludzi niemniej okazale pokazał od Leszka.

Nie zawsze tam dostawało na występ świetny, ale choć pozór być musiał, aby dumie Konrada dogodził. Mszczuj spojrzał tylko gdy się witali na gościńcu, azali z sobą znowu nie prowadził Krzyżaków, nie dostrzegł ich tu jednak, czemu czy rad był czy gniewny, nikt z niego nie poznał. Od niejakiego czasu, gdy na dworze z rozkazu Biskupa znajdować się musiał, z twarzy mu nic wyczytać nie było można. Posępna była, jednaka, zobojętniała i zastygła. Chyba się niemiec otarł o niego, to drgnął, albo gdy język posłyszał, który go drażnił.

Tu musiał nieustannie odwracać oczy, bo go raziła owa niemiecka moda ówczesna, którą i większa część krajowców przyjęła była.

Suknie nie rzadko szyte od razu przywożono z Fryzyi, z Niemiec, a też same weneckie odzieże które w Niemczech noszono przychodziły do Polski. Wyglądała więc część znaczna rycerstwa zbrojnego też w oręż kupowany zagranicą, jakby sama ztamtąd przyszła.

Na Konrada i Henryka dworze, przybłędów z Saksonii, Szwabów, Frankonów i Turyngów było bardzo wielu, a gdy na noc przyszło stawać pod namiotami, i ludzie sobie podpili, pieśni niemców miłośne rozlegały się dokoła.

Ciurów też za obozem się wlokących moc wielka cudzoziemców była. Jak przepowiadał Jaszko, siła handlarzy rachowała na zborzyszcze znaczne i przydługo trwać mogące, wieziono więc na wozach kupią różną choć nie bez obawy aby ją czeladzie po nocy nie rozrywały…

Niesworna służba panów pozwalała sobie bezkarnie. Mądrzejsi kupczący brali się na sposoby, płacąc za opiekę oboźnym i starszyźnie, która się za nich jak za swoich ujmowała.

I było zaprawdę ciągnienie to powolne wesołe dosyć, a i urozmaicone, bo codzień prawie co nowego spotykali. Ówdzie kościół i klasztór na drodze, kędy duchowieństwo wychodząc naprzeciw uroczyście witało i nabożeństwo odprawiano. Z klasztornych piwnic wytaczano beczki nietylko dla panów ale i dla służby.

Po miasteczkach rozkładano się w domkach i zbytki dokazywano. We wsiach wreście musiano różnie się obchodzić, wedle tego jakiemu prawu ulegały. Osady niektóre opierały się nic nie dawać tylko za grosz, bo z pod polskiego obyczaju były wyjęte gdy je zapisywano klasztorom i księżom. Drugie za to i owsa i siana dostarczyć musiały, będąc ziemiańskiemi majętnościami. Trafiły się i kolonie i osadnicy niemieccy, których osobliwie szanowano, bo ci swoje teutońskie przywileje mieli za sobą.

Bywało że w pustej okolicy, pożywić się a ukryć nie znaleziono gdzie wcale, rozkładały się obozy w polu, na skraju lasu, u rzeki lub jeziora, których dalej a dalej coraz więcej się trafiało, i noc pod namiotami i wozami przechodziła.

W lesie książętom wszędzie było polować wolno, a choćby i księże były, nie bardzo mimochodem zważano. Czasem się też myśliwi zapędzili za zwierzem że pół dnia spłynęło i na nocleg wyznaczony dociągnąć było trudno. Leszek i Konrad, oba w łowach mieli wielkie upodobanie, a książe Henryk dawniej myśliwy jak inni, przy nich nabierał też ochoty. Grały więc rogi i psy których za wojskiem i dworem szły gromady, wesołem szczekaniem serca radowały.

Gdy się raz rozpoczęły gony owe za zwierzem, pamięci na granice i na prawo nikt nie miał, aniby się kto śmiał książętom przeciwić. Jesień też właśnie była jak stworzona dla nich, pora najlepsza, i mało którego wieczora nie piekły się na ogniach sarnie i jelenie udźce i łopatki, a łosinę w kotłach dla pospolitych ludzi warzono. Na rybach nie zbywało po drodze i na tych co je łowić lubili. W ostatku błogosławiona owa kasza, pierwszy i najzwyklejszy pokarm, z ladajaką omastą głód zaspokajała.

Że stogi siana na drodze znikały tak iż ich właściciele tylko drągi przy których były słane znajdowali – nie nowina to była, gdyż gdziekolwiek konni tłumnie ciągnęli tam się żaden stóg nie ostał.

Stawiano też je opodal od gościńców i od ludzkiego oka.

A choć na szkodników co barcie wydzierali, na tych co bobrowe góry psuli surowe były prawa, książęcy ludzie nie bardzo się na to oglądali, i w tłumie takim sprawcy dochodzić nie było podobna.

Dworom pańskim pod taki czas największa służyła swoboda, woleli też zawsze książęcy ludzie w podróży być i w pochodzie niż siedzieć doma; i myśl wesoła towarzyszyła im od rana do nocy.

Mszczuj tylko na uboczu się trzymał lub przy bracie Biskupie, albo przy księciu. Z tym jednak rzadziej się spotykał, bo panowie jechali zawsze prawie razem z sobą.

Książe Henryk nabożeństwem zarządzał i przypominał je, choć i Leszek opieszałym w niem nie był. Najmniej doń okazywał popędu Konrad, choć na duchownych przy nim nie zbywało. Ci zaś prawie świecką służbę sprawiali.

Już się cały ten tabór zbliżał do celu podróży, gdy jednego dnia przed wieczorem ujrzano orszak dosyć znaczny, który zdawał się na jadących książąt oczekiwać.

Na czele jego stał mąż z cienkiemi nóżkami na koniu, w którym poznano księcia Władysława starszego. Za nim cały dwór jego w dość rozpierzchłej i nieporządnej gromadzie i odzieży na której widać było ślady wojny, niewczasów i tułaczki; żwawą zajęty był rozprawą jakąś, bo wszyscy rękami wywijali i wrzawa z wykrzykami dochodziła zdala.

Leszek jak dla wszystkich dobrym był i uprzejmym tak dla Laskonogiego, który mu raz stolicy zająć nie chciał bez zezwolenia, a potem z niej dobrowolnie ustąpił, okazywał czułość największą. Jak tylko go poznano sam on naprzeciw pospieszył. Ujrzawszy to książe Władysław podjechał spiesznie i spotkali się podając sobie ręce.

Leszek za dobre ku sobie serce płacąc – witał prawie ze łzami, Laskonogi, któremu się nie powodziło i w opiece krakowskiego księcia całą miał nadzieję odzyskania swych ciągle najeżdżanych posiadłości – nizko się skłaniał przed młodszym krewniakiem i pierwsze słowo które wyrzekł, było.

– Witajcie, dobry mój opiekunie… Już też bez was z ostatniegoby mnie bratanek wygnał. Widzicie, prawie tułaczem jestem… On i szwagier jego naposiedli się na mnie…

Ręką wskazał na niewielki dwór swój.

– Ludzi mało co przy mnie zostało! Ziemianie poszli za szczęściem, do Odonicza! Ratuj jakeś miłosierny!

– Bądźcie dobrej myśli, – odparł, – po to jedziemy do Gąsawy aby wasz spór z Odoniczem, a mój ze Światopełkiem zakończyć zgodą – Bóg łaskaw, zrobiemy ją!

Laskonogi się uśmiechnął, a że drudzy książęta nadjeżdżali, zbliżył się naprzód pokłonem witając księcia Henryka, który mu głowę skłonił, potem Konrada. Ten ledwie dał znak iż go poznał, popatrzył na mały i lichy orszak, na bladą i zmęczoną twarz Władysława i milczał.

Leszek który jechał przy Henryku, z drugiej strony dał przy sobie miejsce Laskonogiemu. Orszak jego z tyłu zajechawszy połączył się ze Ślązakami, Krakowianami i Mazurami.

– Czas było – począł Laskonogi, – abyście ład wprowadzili, wy i duchowni – bo naprzódby mnie wygnali precz a potem… poszliby na was…

– E! – zdala wtrącił Konrad – nie gniewajcie się za to co powiem, – dużoście sami winni. Odoniczowi zrazu potrzeba było dać część jego, byłby siedział na niej spokojnie.

– Mylicie się w tem, – odparł Laskonogi powoli i obojętnie, – jemu nigdy dosyć. – Krew w nim ojcowska, wszakci tamten przeciw rodzonemu naszemu się stawił i z nim chciał wojnę prowadzić!

Mógłby poczekać, bom ja nie długowieczny, a syn księdzem, zabrałby i tak wszystko…

Ks. Henryk poruszył głową.

– Dziw to, Władysławie mój – odezwał się – syna oblekliście w sukienkę duchowną, a sami sobie naraziliście księży! Z tego wszystkie nieszczęścia wasze – wierzcie mi. Z kościołem walka trudna!

– Ja nie walczę z nim – rzekł Władysław – ale on ze mną, wszystko mi krzyżują, w niczem pomagać nie chcą, muszę się bronić, bo bym inaczej przepadł!

– Niewiem kto z was winien – dokończył książę Henryk – a to pewna, że się duchowieństwo żali na ciebie. Odonicza byś zmógł, gdyby nie ono.

Poprawił hełmu książę Władysław, i nie mogli ciągnąć o tem dłużej rozprawy, bo dano znać że arcybiskup gnieznieński Wojciech się zbliżał…

Poruszyli się wszyscy na tę wiadomość, przygotowując do przyjęcia go jako naczelnika kościoła i rzeczywiście naówczas najpotężniejszego władzcę.

Żaden z książąt pojedyńczo nie miał tej, co on siły, wszyscy oni razem nawet nie mogli mu sprostać. Pominąwszy to że w dłoni pioruny anathemy dzierżał, był głową biskupów, był całego po wszystkich ziemiach duchowieństwa najwyższym pasterzem. – Wprawdzie nowe zakony jak reguła Dominika i Franciszka, starały się o to, aby niezależały od biskupów a zwierzchność swą miały w Rzymie, pasterze jednak pośredni wpływ mieli i na nich wielki i nie mógł żaden zakon sprzeniewierzyć się ogólnej sprawie kościoła.

Arcybiskup gnieznieński w chwili, gdy króla jednego wszystkim tym ziemiom brakło, był istotnym ich i jedynym zwierzchnikiem, władza duchowna jedyną ich spójnią. Książęta musieli się korzyć przed nią, choć jak Laskonogi i Konrad czuli że ona ograniczała ich moc i uszczuplała samowolę.

Gdy się wspaniały orszak ukazał, i wóz szkarłatem okryty z baldachymem takimże nad nim, u którego złocisty krzyżyk świecił, a przed nim krucyfer na koniu wiozący ciężki krzyż srebrny, dalej dwór i rycerstwo arcybiskupie i znaczny poczet duchownych, książęta pozsiadali z koni, pozdejmowali hełmy, i stanęli wszyscy oczekując na starca…

Sparty na lasce wysokiej z rękojeścią z kości słoniowej, – jechał siwy, poważny Wincenty z domu Nałęczów, okryty płaszczem z fioletowego bławatu podszytym sobolami, w czapce która książęcych kształt miała. Dwaj klerycy szli pieszo po bokach wozu, który konie pokryte oponami sukiennemi ciągnęły.

Ujrzawszy książąt, zwrócił się ku nim starzec i ręką na której pierścień biskupi widać było, złożoną do błogosławieństwa, począł zdala żegnać ich krzyżem, uśmiechając się łagodnie.

Zatrzymał się wóz szkarłatny, stanęli jezdni, Leszek pierwszy przyszedł rękę arcybiskupa ucałować. Cisnął się za nim Henryk, choć do zwierzchnictwa stolicy gnieznieńskiej nie należał, dalej szli Laskonogi i Konrad.

Na obliczu arcybiskupa można było rozpoznać jaki go z niemi łączył stosunek. Po ojcowsku witał Leszka, z poszanowaniem Henryka, zimno i niemal surowo Laskonogiego z którym byli w nieustannych sporach – obojętnie Konrada.

Z biskupem Iwonem uściskali się jak bracia i jak równi, chociaż Iwo chciał w nim poszanować starszeństwo jego kościoła. Między Krakowem a Gnieznem, acz niebyło walki żadnej, obie stolice o znaczenie swe i wpływy zazdrośne były. Rosła powaga Krakowa, nie chciało jej ustąpić metropolitalnego swego majestatu Gniezno.

Około głowy swej znaleźli się tu już wszyscy pasterze, Paweł Grzymalita poznański, wiekiem najmłodszy, Jan Gozdawa płocki, Michał Kujawski; wszyscy polacy i dzieci tych ziem, których dusze mieli w opiece.

Miejsce w którem spoczywać miano, nimby się do Gąsawy nadążyło, było niedaleko – przy jadącym więc wolno arcybiskupie, posiadawszy na konie książęta jechali pomnażając orszak jego i dając mu przodować.

W istocie, starzec ten nawet dla nieświadomych dostojności jaką piastował, wydawał się tu panem i władzcą, z książęty obchodził się jak z dziećmi swemi, chyliły się przed nim wszystkich czoła, była to jedyna potęga, której nikt sprzeciwić się, nikt nie mógł poważyć jej nieuznać.

Przed wielkim namiotem Leszka, który już rozbity czekał pod lasem, wysiadł arcybiskup Wincenty, którego wiedli dwaj młodsi biskupi, Iwo, potem książęta. Ponieważ pora była chłodna, w namiocie ułożone było ognisko pod dymnikiem, ziemia usłana futrami i stoły zastawione znaleźli. Dano miejsca pierwsze duchownym, przy nich zasiedli książęta, dalej urzędnicy ich, a czeladź posługiwała. W innych szałasach żywiło się rycerstwo swobodnie, a gmin przy prostych ogniskach. Podróżny ten obóz wyglądał okazale i malowniczo, ocieniony staremi sosnami, których zielone gałęzie wysoki nad nim dach sklepiły.

Obecność starego metropolity, nie dozwalała zbyt swobodnej i wesołej rozmowy, wszyscy też mieli na myśli sprawy ważne.

Arcybiskup pierwszy spytał Leszka, czy Władysław młodszy, Odonicz, przybędzie do Gąsawy i co słychać o Światopełku.

– Mówią – rzekł krakowski książę – iż Odonicz razem z nami stawić się ma, ten zaś zapewne da sprawę o szwagrze swym, o którym nic pewnego nie wiemy.

– Myślę – przerwał ks. Konrad – że i Światopełk rozważywszy lepiej swą korzyść własną, na zjazd się stawi.

Marek wojewoda który też się tu znajdował, ozwał się.

– Niewątpliwie przybędzie, choć mówią, że się sierdzi, w obawie będąc aby mu siłą Nakła nie odebrano. Blizkość miejsca budzi w nim podejrzenie iż najprzód o twierdzę się książę pokusi.

– Jeżeli się opóźni z posłuszeństwem i należną pokorą – rzekł arcybiskup – nicby dziwnego nie było, by książę sobie sam sprawiedliwość domierzył. Powinien pospieszać tembardziej.

Książę Konrad spojrzał dokoła i usta zagryzł, Laskonogi powiódł ręką, potrząsł głową i zamruczał.

– O! ze Światopełkiem nie łatwo będzie! On ci to wszystkiego sprawcą. Czuje się winnym i dla tego przed sąd stanąć nie raźno mu.

– Sąd?? – zapytał Konrad dwuznacznie.

– Sądem by to można zwać – rzekł arcybiskup. – Światopełk bowiem podwładnym Leszka jest i zawinił wiele, a my mamy moc sądzić go i karę domierzyć.

Zamilczeli wszyscy. Laskonogi chleb łamał, zadumawszy się.

– Bądź co bądź – rzekł – łagodnie z nim obchodzić się trzeba, aby dzikiego zwierza nie drażnić. Gwałtowny jest i gniew go zaślepia…

– Nie myślemy też – wtrącił Leszek – zażywać ani groźb, ani postrachów póki jest nadzieja przejednania.

– Zobaczemy co od niego Odonicz przyniesie – rzekł Laskonogi – i czy stawić się będzie.

Jeden z rycerzy stojących opodal w namiocie odezwał się półgłosem.

– Z Gąsawy przybyły komornik tylko co, opowiada iż ludzie i wozy Odoniczowe już tam przyciągnęły, i on więc niewątpliwie będzie.

Zwrócił się wzrok na mówiącego, potem wszyscy spojrzeli po sobie.

– Dobra wieść, dobra wróżba! – rzekł arcybiskup.

Gdy pod wielkim namiotem jeszcze wypoczywała starszyzna, w obozie samym, szczególniej opodal nieco od niego, wesoło zabawiała się drużyna panów, zapoznając z sobą, przypominając, schodząc w kupki, obsiadając kociołki, garnki i beczki przy których stali dozorcy, rozdając konwie piwa, i dzbanki miodu.

Marek wojewoda z innemi panami wysunął się wkrótce z pod książęcego namiotu, i jakby szukał kogo, poszedł stanowiska krakowian dopatrzeć, które opodal nieco, przy arcybiskupiem wyznaczone było. Wszedłszy tu, po głosie bardzo podniesionym, i śmiechu szerokim, łatwo trafił do syna. Znał go dobrze z tego, iż doń zawsze wesołe towarzystwo przylegało. W istocie i tu Jaszko sobie w drodze dobrał po swej myśli mazurów, szlązaków i niemców, z któremi ucztował bardzo wesoło.

Zdala skinął nań ojciec, ale go nierychło dojrzał Jaszko i musiał nań huknąć, aby do siebie przywołać.

Wstał Jaksa z wojłoków na których mu wygodnie pół siedzieć, pół leżeć było, i podszedł do ojca, który go na stronę odprowadził.

– Dałbyś ty temu ucztowaniu pokój – odezwał się stary marszcząc – nie pora na to. W Gąsawie już Odoniczowi ludzie są, jak słyszę, potrzeba by ci tam pospieszyć, a ostrzedz Władysława, żeby z butą nie występywał.

Pokornym niech będzie na czas, aby nie wywołał gniewu i nie obudził za rychło…

Na Światopełka wszyscy i duchowni zażaleni. Mało trzeba by nie wskazali na Nakło i nie popsuli wszystkiego…

Odoniczowi trzeba powiedzieć, aby się kłaniał, a Światopełka obiecywał. Na spóźnienie łatwa wymówka, córka lub syn chory.

Skinął na słuchającego Jaszka, któremu z twarzy widać było, że nie bardzo od swej gromadki chciał odjechać.

Nim miał czas się wymawiać, wojewoda postrzegłszy starego ochmistrza nadchodzącego – dodał żywo.

– Jedź ty mi zaraz z ludźmi przodem, abyś dla mnie schronienie opatrzył i zapewnił. Stare kości go potrzebują. Jedź! jedź!

Przy obcym się już syn wymawiać nie mógł, zmarszczył się tylko, za ucho poskrobał i na pachołka zawołał.

– Konia mi siodłać!

Drudzy posłyszawszy to, sądzili że wszystkim dano hasło wyruszać, poczęli się zrywać do koni.

– Leżcie szczęśliwi! – zawołał Jaszko – macie czas jeszcze zęby popłukać, mnie tylko pan ojciec przodem śle…

Trafiło się że i Mszczujowi też przodem jechać potrzeba było, dla pańskiej sprawy. Ujrzawszy to Marek iż i on konie dawać kazał, namarszczył się kwaśny.

– Co tak spieszycie? – zapytał.

My starzy mamy prawo spoczywać. Macie co powiedzcie mojemu posłańcowi, a sami zażyjcie wczasu.

– Wszystko jedno! – mruknął Waligóra – wszak ci w Gąsawie będzie czas się wyleżeć.

Podejrzliwem okiem popatrzał nań wojewoda i umilkł. Jaszko zwolna tak od towarzyszów do konia szedł, że się dał nawet Mszczujowi uprzedzić…

Marek zbliżył się do siedzącego na koniu i Mszczuja już jadącego mu wskazał.

– Miejże rozum – szepnął – nie szukaj jawnie rozmowy z Odoniczem, bo ten stary ma dwoje oczów, które widzą i po nocy, a to wróg nasz… Nie darmo tak spieszy…

Jaszko pochylił się ku ojcu.

– Zbędziemy się i tego! – rzekł wesoło – za jednym razem!

Rękę podniósł do góry, na konia cmoknął, towarzyszów pozdrowił i pędem puścił się w stronę Gąsawy.

W godzinę dobrą po nich dopiero z obozu panowie ruszać się zaczęli, po odprawionych modlitwach, któremi arcybiskup chciał wyjazd poprzedzić.

Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
01 июля 2020
Объем:
450 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают