Читать книгу: «Stara baśń, tom trzeci», страница 3

Шрифт:

O słońca wschodzie ruszył cały pochód na uroczysko pod dęby święte; stary ojciec miał im tam pobłogosławić. Drużby na konie posiadali, pannę młodą na wóz wsadzono cały suknem okryty, cały kwiatami obwieszony. Za nią jechały nucąc a zawodząc druhny, goście, tłum ciekawy.

U starego dębu młodzi szli po kolei wszystkich prosić o błogosławieństwo, padli ojcu do nóg, przybranej matce, wszystkim stojącym dokoła, aż do małych dzieci. Potem za ręce się pobrawszy kołaczem się łamali, włożono im korony na głowy, pili z kubka jednego, dłoń w dłoni siedem razy dąb święty obeszli dokoła i ojciec ich trzykroć ziarnem obsypał, a poza nimi stojąca drużyna ciągle pieśni nuciła weselne.

Wylano bogom ofiarę, odpędzono czary i uroki, kadzono zielem, rzucano liśćmi, kropiono wodą i orszak cały nazad się puścił do chaty.

Tu zabrzmiały pieśni nowe a inne. Dziewczęciu rozplatano włosy, kosę44 dziewiczą obcięto i głowę czepcem osłoniono, a gdy biała namitka45 otoczyła czoło młodej, łzy się jej z oczów rzuciły żałosne, śpiewy rozległy tęskne i bolejące. Żegnały ją drużki dziewice… ale gęślarz głośniej w struny uderzył i płaczu słychać nie było.

Do skoków stawać musieli weselni i na gwałt się weselić, aby wieczór ten złą dla życia nie był wróżbą.

Zanucono pieśni chmielne, bo też chmiel w głowach panowanie swe rozpoczynał.

– Chmielu ty psotniku, co ty robisz z ludzi, dziewicą szła z chaty, mężatką się zbudzi… Chmielu ty, mój chmielu, jak ty psujesz głowy, świat był wczoraj czarny, dzisiaj mi różowy… Chmielu, co po tyczce zwijasz się do góry, chciałoby się z tobą tak uczepić której… Dziewczęta, dziewczęta, uciekajcie z drogi, chmiel idzie, pan idzie, popodcina nogi… O chmielu, o chmielu, cudowneś ty ziele, przez cię jest szczęśliwych i biednych jest wiele. Chmielu ty weselny, królu nasz a panie, niechaj choć do jutra trwa twe panowanie…

O chmielu!…

Całą tak noc tętniała od skoków chata Mirszowa, tętniało i rozlegało się podwórko, niektórzy znużeni na przyzbie spocząwszy ledwie, wracali pić i skakać.

Już młodzi byli na świronku w łożnicy, a piwo i miód bez ustanku krążyły. Kto przypadł, ten sam sobie do woli czerpał z kadzi, bo w taki dzień każdy gościem był miłym. Kupy też tych, co szli na Lednicę, z ciekawością zwracały się ku chacie, stawały, zbliżały, dudarz grał, a gęślarze śpiewali.

Już słońce wstawać miało, gdy ujrzano z pola śpiesznym krokiem idącą o kiju starą babę. Stawała niekiedy, oglądała się jakby przelękła, podnosiła kij i wołała coś przeraźliwym głosem, ale słów dosłyszeć nie było można, bo i dudarz grał donośnie, i gęślarze śpiewali, a młodzież hasając pokrzykiwała.

Wiedźma coraz żywiej biec zaczęła zdyszana, poznano w niej z dala Jaruhę.

– Co jej jest? – zawołał stary Mirsz – leci jakby oszalała…

– E! ona tak zawsze! – śmieli się inni – lubi piwo, a chmiel z nią czyni, co chce, gotowa jeszcze pójść w skoki…

A Jaruha szła, biegła, oglądała się poza siebie strwożona i kijem kędyś pokazywała. Włos miała rozwiany w nieładzie, bieliznę pomiętą i zdartą, nogi pokrwawione.

Dobiegłszy zdyszana pod same wrota, krzyknęła:

– Uciekajcie! uciekajcie! Jedzie, toczy się smok, gadzina! Pomorcy idą! Wrogi tuż, za mną w ślad…

Usłyszeli wszyscy, ale nikt nie chciał uwierzyć własnym uszom i szalonej kobiecie.

– Tuman się toczy, dymy kłębią – tętni ziemia. Uciekajcie, uciekajcie, komu życie miłe. Ludzie ratujcie się, Pomorcy idą!

Podniosła ręce obie do góry krzycząc i upadła zmęczona.

Stary Mirsz popatrzał w dal milczący i wpadł do chaty.

– Kto żyw, na konie! – zawołał. – Jaruha przybiegła z wieścią, nawała Pomorców się toczy. Uciekać! Stara oszalała może, może stado owiec za Pomorców wzięła. Niech kto jedzie, podpatrzy. Tumany jakieś widać w dali.

Popłoch padł na taneczników, jak gdy kania się nad stadem kuropatw uwiesi, ale głowom zagrzanym nie bardzo się wierzyć chciało. Mężniejsi się ku drzwiom rzucili, a dziewczęta i niewiasty do komory – krzyki zastąpiły śpiewy, głośniejsze od nich.

Doman też wypadł z chaty, za rękę wiodąc Milę przestraszoną i płaczącą, która czoło i oczy tuląc w dłonie, wołała:

– O doloż moja – o dolo!

W podwórku zwijając się, wszyscy jak poszaleli wołali głosami różnymi.

– Niemcy – Kaszuby – wrogi!

Młodzież biegła po konie na paszę. Ale cóż mogła ta mała garstka, przeciwko nawale nieprzyjaciela, o obronie myśleć było niepodobna, chyba o ucieczce jednej.

Parobczak, który pierwszy świerzopę starą pochwyciwszy u płota, na wzgórze się dostał, zobaczył tuman w dali, usłyszał szczek i wrzawę i nawrócił wnet, wołając:

– Idą, idą!

Głowy tracili wszyscy – nie było czasu prawie pomyśleć o schronieniu się gdziekolwiek, chyba na ostrów, na Lednicę – a tu już czółna, jakie były u brzegów, pierwsi, co ich dopadli, pozajmowali i zamiast wioseł chwyciwszy żerdzie – odbijali na głębinę.

Doman do szopy biegł po siwego, Mila za nim z rozpuszczonym włosem, bez wianka, ręce łamiąc, we łzach cała.

Nie myśląc już o drugich, mąż ją wpół chwycił i na konia rzucił, skoczył nań sam, wybiegł przed chatę, obejrzał się – krzycząc na swoich:

– Za mną, druhy!

Drużbowie też konie prowadzili i jak kto stał, jakiego kto dopadł, uciekali. Niewiasty biegły nad brzeg ręce łamiąc i padając. Czółen brakło. Niektóre z nich śmiało rzucały się w wodę i płynęły.

W wirze tym i popłochu – kto gdzie mógł szukał kryjówki, myśląc o sobie.

Mirsz stary miał jamę w ziemi wygrzebaną, do której wnijście było skryte, przy ludziach zdradzić jej nie chciał, z synem tylko, zobaczywszy Domana uciekającego, spojrzeli po sobie, zawrócili się gdzieś ku szopom i znikli. Nie pierwszą to napaść podobną stary zdun w kopanej jamie, której szyja46 dobrze była zakrytą, przesiedział bezpieczny.

Za górą coraz silniej tętniało i dzikie słyszeć się dawały okrzyki. Chmura Pomorców i Kaszubów leciała z tumanem kurzawy pędząc nad jezioro. Niekiedy z tego obłoku migały głowy i dzidy.

Jaruha zmęczona, jak martwa leżała na ziemi, dysząc sił ostatkiem. Chata przed chwilą brzmiąca weselem, stała otwarta i pusta. Z korowajem obłamanym na stole, z kadziami piwa i beczkami niedopitego miodu. W podwórku nie było żywej duszy – psy u wrót ujadały.

Jedni, koni dopadłszy, ratując siebie i niewiasty, gnali czwałem po brzegu jeziora, drudzy czekali wroga, aby dopiero gdy bliżej naskoczy, rzucić się wpław i próbować ujść śmierci lub niewoli.

Po wrzaskach nastąpiło milczenie straszniejsze od nich jeszcze.

Gdzie i jak kto mógł krył się, tulił, pełzał, przypadał. Starsze niewiasty, opuszczone, w kupkę się zbiwszy u wierzb stały na stoku nad wodą. W dali już widać było drużynę Domana i białe szaty Mili, które około siwego wiewały wiatrem rozdęte. Za nimi tuman kurzu pędził i uchodzących zdradzał.

Z dzikim wrzaskiem puścili się ze wzgórka Pomorcy w pogoń za uciekającymi, siekąc konie i ścigając ich zapalczywie. Drudzy już otaczali chatę i zagrodę, zagarniając, co żywego znaleźli. Psy u wrót, jedyni stróże, leżały pozabijane.

Resztka ludzi u brzegu stojąca plusnęła w jezioro, zbiegła w trzciny i sitowia. Do tych Pomorcy strzelać zaczęli, kilka pocisków utkwiło w nich, krzyki słyszeć się dały, znikli. Pozostali odsuwali się od brzegu, który gęsto obsadzili najezdnicy.

Z Mirszowej chaty oberemkami47 wynoszono łapy i wiano młodej, podarki młodego, nagromadzone mienie starego zduna. A że garnków brać nie myśleli – poczęli je z gniewem tłuc i o ściany rozbijać, pokrzykując za każdym uderzeniem.

Wzgórze całe, jak zajrzeć, przez wrogów było zajęte. Wśród tłumu ich, dwóch młodych dowódców widać było na koniach, około których, cześć im oddając, drudzy się obracali. Po strojach za Niemców ich wziąć było można i Niemcami też byli otoczeni, rozstępował się im tłum, a gdy z koni pozsiadali, szli z dwornią do pustej chaty.

Oba z jasnymi włosy, twarzami bladymi, czarnymi oczyma, podobni do siebie jak rodzeni, rodzonymi też byli. Synowie Pepełka Chwościska, szli znowu mszcząc się i rodziców, i niedawnej klęski. Za nimi, na powrozie ciągniono48 starca z siwą brodą, który gęślę potrzaskaną w ręku trzymał. Pochwycono go gdzieś na drodze, a Niemcy ślepych tych pieśniarzy nie cierpieli, bo oni śpiewali o starych, lepszych czasach. Gęślarz szedł niemy, ze spuszczoną głową, popędzany kijami i biczami, nie stękając, nie płacząc, nie oglądając się na tych, co śmiejąc się i urągając mu, smagali.

Na pustej ławie, na której niedawno panna młoda siedziała, zrobiono miejsce kneziowym synom. Tymczasem dwornia plądrowała po chacie wynosząc, co gdzie było. Grabiono jedne sprzęty, drugie młodym znoszono. Starszyzna zmęczona czerpała chciwie resztki piwa, z zakątów dobywano poznajdywane placki i mięsiwo na misach.

Stary gęślarz padł u progu, ale go za sznur wciągnięto do izby. Brodaty, obwieszany kawałami żelaza chłop, z oczyma zbielałymi, przystąpił do starca i kopnął go nogą. Chciano z niego dobyć wieści o bogatym chramie i skarbach na ostrowiu; grożono mu obwieszeniem i targano.

– Każcie wieszać! – wołał stary.

Chciano wiedzieć, ilu ludzi, jaka straż na Lednicy broni przystępu do kontyny, jak się najbezpieczniej dostać do niej.

– Ptakiem dolecieć, rybą dopłynąć – jęczał szydersko stary.

Badano o najbogatszą w okolicy zagrodę, o najliczniejsze stada, ale starzec jęczał tylko, nie odpowiadał, chyba szyderstwy. Zaczęto go nielitościwie smagać. Śmiał się i śpiewał razem, głosem jakimś strasznym – aż oprawcom ręce drętwiały.

– O doloż ty nasza – o dolo! Wesele i grób. Warzyli wesele, pogrzeb zgotowali. O doloż ty nasza, o dolo! Smagajcie, a żywo, niech dusza wyleci z ciała, prędzej, dość się nabolała! O Łado! Kolado! Kupało! pomóżcie jej z ciała.

Jakby nie czując już krwawego smagania, stary przyczołgał się do wiadra z wodą, nachylił je do ust rękami obiema i pić począł. Zamierzył się nań jeden z oszczepem i strzymał.

Ciągniono do chaty połapanych u brzegów, powiązanych, płaczących. Starszyzna niemiecka otaczając młodych panów naradzała się. Spocząć tu chcieli, naplądrowawszy, o Lednicy nie myśląc, bo na nią przeprawa była trudną, a napaść niebezpieczną.

Radzili tak jeszcze, gdy w podwórzu wesołe zabrzmiały okrzyki. Stojący we wrotach wołali.

– Wiodą ich! prowadzą!

Niektórzy biegli ku brzegowi. Kupa ludzi, co się w pogoń puściła, ciągnęła rannego Domana, którego pochwycono w ucieczce. Siedział na koniu na wpół skrępowany sznurem, a przed nim leżał trup młodej żony, w której piersi tkwił oszczep i krew z niej stygnąca płynęła. Lice miała białe – życie już z niej uciekło. Doman zębami przytrzymywał ją za koszulę, bo rękami skrępowanymi nie władnął, sam był okryty krwią, ranny, ale nie zdawał się czuć bólu.

Ludzie go wnet z konia ściągnęli, ale rozerwawszy sznury, trupa pochwycił z sobą, chcieli mu go odebrać, lecz ściskał tak silnie, iż we dwu i trzech zmóc go nie potrafili – padł z nim razem na ziemię.

Po sukni i z twarzy łatwo w nim zamożnego władykę poznali i z chaty wyszli doń synowie Chwostka, a z nimi Niemcy, ciekawie obstępując rannego.

Jeden z kneziów schylił się nad nim pięść podnosząc.

– Psi synu – zawołał – gdy nasz gród palono, gdy naszych zabijano, tyś tam także być musiał, przewodziłeś może zbójom!

Drugi naglić począł, aby mówił, kto na gród prowadził, kto knował. Grożono śmiercią.

Doman, nic nie odpowiadając, na trupa patrzał niemy. Stali tak nad nim, to popychając go, to uderzając, to naradzając się z sobą, a chcąc koniecznie dostać języka. Lękali się może, aby ich znowu nie zaskoczono, ale nieszczęśliwy pan młody usta ścinał i słowa z niego dobyć nie było można.

– Myśmy kneziowie wasi! – wołał młodszy.

Doman dopiero głowę podniósł i popatrzał obłąkanym wzrokiem.

– Z waszego rodu żaden u nas kniażyć49 nie będzie! – zamruczał – niedoczekanie wasze. Wyście wrogi i zbóje, nie wam panować, gadzin plemię!

Przekleństwem skończył i zmilczał. Kazali go wlec precz i odeszli gniewni. Znęcali się Niemcy nad nim długo – ale ścierpiał wszystko. Związanego wraz z innymi poprowadzono do brzega – gdzie już gromada innych leżała.

Pod wierzbą Mirszową padł na ziemię wysilony. Ręce miał skrępowane, nogi wolne.

Wieczorem trup zabitej Mili sam leżał u brzegu. Doman pełznął do wody, gdy straż się pospała, rzucił się w jezioro i zniknął.

IV

Na ostrowiu, na Lednicy, u brzegu stał mnogi lud, patrząc i przysłuchując się w milczeniu.

Od dalekiego lądu wiatr mu przynosił wrzaski i dym, w którym czuć było palące się zagrody, od lądu woda niosła mu trupy, które podpływały do ostrowu, jakby o pogrzeb prosiły.

Płynęły w wiankach zielonych dziewcząta, jak na wesele poubierane, i niewiasty starsze w namitkach białych, które woda porozwiązywała, i dzieci ze ściśniętymi rączkami, a straszliwie otwartymi oczkami ślepymi. Mrok padał, na lądzie tylko ognie widać było i dym, który pod wieczór rozścielał się jak chusty sine.

Stali u brzegu wszyscy, z chramu wybiegłszy, i Wizun na kiju sparty i siwowłosa Nania, i Dziwa z twarzą bladą, i stróżki od zniczowego ogniska, przy którym jedna ledwie została. Stali milczący, patrzali a słuchali – i co przypłynął trup wiatrem gnany do brzega, to się nachylał kłoś ku niemu, czy swojego nie pozna.

Przyjdąli Pomorcy? Napadną święty chram? Rzucić go i uciekać, czy pozostać i dać się pozabijać u ognia świętego? Myśleli tak wszyscy, a nikt powiedzieć i zapytać nie śmiał. Żaden jeszcze z najeźdźców nie ośmielił się nigdy na Lednicę. Niejeden raz ognie widać było i słychać wrzaski – przecież odciągały wrogi, jak przyszły, choć skarby chramu ich nęciły.

Na ostrowiu ludu było dość do brania w niewolę, a na obronę mało. Niewiast najwięcej, dziewcząt, niedołężnych starców i dzieci. W kontynie oręż by się znalazł, w szopach było go dosyć zabranego na wojnach i poskładanego w ofierze, ale któż go miał wziąć? Za słabe były dłonie.

Wszyscy na starego Wizuna poglądali, który na pagórku stał, na kiju się oparł, patrzał i milczał. Chcieli mu wyczytać z twarzy, co myślał – a twarz miał, jakby zamarzłą z bólu i skrzepłą. Nie drgnął w niej marszczek, nie poruszyły się usta, oczy osłupiałe nie mrugnęły nawet ani się łzą zwilżyły.

Choć wieczór nic już dostrzec nie dozwalał, stali tak jeszcze, patrzali ciągle na Wizuna i ku lądowi. Wtem na fali coś plusnęło.

Ryba to się rzuciła, czy człowiek ratował? Mrok widzieć nie dawał. Coś jasnego wystąpiło z fali i znikło. Poruszała się woda. Człowiek płynął powoli osłabły. Wizun z pagórka zszedł i zbliżył się ku brzegowi, tuż – oczy jego dopiero teraz patrzeć zaczęły, jakby rozeznać chciał.

Widać było ponad wodą głowę obmokłą, długim włosem okrytą… Pływak zbliżał się już ku wyspie. Jeszcze chwila a miał do lądu przypłynąć – lecz zdało się, że mu sił brakło.

Wizun sam rzucił się prędko ku wodzie – wszedł w nią po kostki, po kolana – ręce wyciągnął, topielec się zbliżał, rzucił ku niemu jakby wysiłkiem ostatnim i – za dłoń wyciągniętą pochwycił.

Starzec ciągnął go na suchy brzeg, ale już omdlałego. Nadbiegł posługacz – pochwycono go dyszącego jeszcze – lecz jakby uśpionego ze znużenia. Krew zgęsłą50 na nim widać było i rany sine… Wizun przyklęknął nad nim.

– Doman! Dziecko moje! Żyjesz ty? – zawołał.

Oczy się otworzyły tylko i zamknęły. Podniesiono go i na sukni, którą Wizun zwlókł z siebie, złożono na murawie – drugą opończą okryto. Stary klęczał wciąż przy nim. Z dala przypatrywały się niewiasty.

Dziwa, której imię Domana w uszach zabrzmiało – zbliżyła się też trwożliwie. Wizun zawołał na nią – aby podała ciepłego napoju.

Dyszał już ledwie topielec, mówić nie mógł— ale żył. Wizun schylony nad nim z wody go ocierał i dłońmi ogrzewał własnymi.

Ruszyli wszyscy do ratunku, stara Nania pobiegła też ziela zgotować, które by życie przywrócić mogło.

Z wolna topielec jakby ze snu się przebudzał – klęknęła przy nim Dziwa pojąc go sama, zapomniawszy o sobie i o wstydzie. Przyszła siwowłosa Nania, Doman otwierał oczy, ale powieki opadały mu znużone.

Wzięto go już nocą na nosze z gałęzi i niesiono do Wizuna chaty. Stary odstąpił mu posłania i na ławie usiadł przy nim. Sam poobwiązywał mu rany. Przy chramie zawsze dla chorych ziela wszelkiego było siła, Wizun znał leki stare, spodziewał się więc dawnego swego wychowanka ocalić. Orzeźwiony, napojony, usnął mocnym snem – do rana.

Opatrzywszy go, Wizun znowu poszedł czuwać u brzega. Po śmiałych Pomorcach wszystkiego się spodziewać było można, nawet napadu nocnego garści jakiej na Lednicę.

Nikt też spać się nie kładł do rana – siedzieli czatując u brzegu. Na brzask się miało, i cisza panowała dokoła, na jeziorze nie widać już było pływających trupów, na lądzie pogasły ognie, gdy Wizun, który czuwał z oczyma wlepionymi w jezioro postrzegł przy słabym świetle poranka jakby plamkę czarną na jaśniejszej topieli… Posuwała się ona z wolna ku ostrowiu.

Płynął ktoś od lądu, lecz z wolna, jakby go sama fala niosła, bo wiatr dął z tamtej strony. Czasem czółenko stanęło, to znowu pędzone podmuchem, zawróciło się i płynęło dalej.

Dniało – wkrótce stary mógł już dostrzec ponad wątłym czółenkiem podobnym do niecki zgarbioną, jakby uśpioną postać kobiecą, płachtą okrytą. Ze znużenia znać drzemała w tym czółenku, które jej życie ocaliło – dając mu się nieść, gdzie dola wiodła. Tak z wolna, już nade dniem jasnym skorupka ta do lądu przybiwszy, zaczęła się kołysać, stanęła… Kobieta siedząca w niej przebudziła się, obejrzała, podniosła, płachtę zgarnęła, kij z czółna dobyła i niepewnym krokiem chcąc na ląd dostać, upadła.

Była to nieszczęśliwa Jaruha, której Pomorcy nie zabili – ocalała jako wiedźma, której czarów się lękano. Nocą jakiś zapomniany czółenek postrzegłszy na brzegu, siadła weń, odepchnęła się kijem i powierzyła wiatrom i wodzie.

Upadłszy starucha odzyskała siły trochę i przytomności, orzeźwiła ją woda, którą obmokła – podniosła się rozglądając do koła. Wizun wstał, poznała go zaraz, podnosząc ręce szła z wolna ku niemu.

– Żywie51, bóstwo moje, od śmierci mnie uratowało. Już, już Marena52 chwytała za gardło, chcąc ciągnąć do Jamy… a Żywie, dobra macierz, płaszczem swoim okryła… i stare kości ocalały.

– Dużo ludu zginęło? – zapytał Wizun.

– Dużo? Tyle, ile go było… Zginęli wszyscy… Widziałam trupa tej co wczoraj była dziewczyną, a umarła oczepiona53… Oszczep jej w piersi wbili. Zginął młody, poginęli drużbowie, drużki do psa wybili wszystkich, do nogi.

Potrząsała głową starucha, patrząc w ziemię i ocierając twarz zmokłą.

– Spalone chaty?

– W popiele wszystko… w popiele… Krukom biesiada, a ludziom żałoba i łzy – westchnęła.

– Pociągnęli dalej? – pytał Wizun.

Na to pytanie Jaruha nie umiejąc odpowiedzieć zrazu, palcem się zaczęła bić w czoło – sama z sobą biedując54, aby myśli zebrać rozprzęgłe.

– Leżałam zabita na ziemi, gdy mnie Żywie płaszczem swym odziało… nie widziałam nic… nie słyszałam nic. Szumiało długo koło mnie, deptali nogami. Czekajcie? cóż się stało?. Ha! nad ranem, nad ranem coś ich nastraszyło.

Bogunki i wodnice występować zaczęły z jeziora, wiatr zadął i pędził ich precz… Ruszyli się, zawyli i dalej z łupem pociągnęli, a trupy zostawili na brzegu. O! trupy bieleją jak kwiatki wiosną na łące… Poszli, poszli – już ich nie ma, ale któż wie, czy nie wrócą?

Wizun lżej trochę odetchnął, lecz czy starej Jaruże, której się w głowie mieszało, uwierzyć było można?

Pytana, coraz inaczej rozpowiadała… Potem i głosu jej zabrakło, siadła na trawie przy drzewie, głowę o pień oparła, twarz płachtą przykryła i usnęła.

Tymczasem i drugi czółen nadpływał. Wiózł on starego parobka, który w trzcinach się schowawszy, po szyję w wodzie stojąc do rana, dopiero o brzasku znalazł łódkę jakąś, by na niej do ostrowu dopłynąć.

Ten opowiadał, że Pomorcy złupiwszy i spaliwszy okolicę, nastraszeni jakąś wieścią w nocy im przyniesioną, nazad do swoich lasów pierzchnęli. Słyszał on, że tratwy i czółna wiązać chcieli, aby się dostać na Lednicę po skarby – ale ich spłoszył goniec, który od granicy bieżał. U jeziora nie zostały w istocie tylko popioły i gruzy a stratowana ziemia i niepogrzebane trupy.

Uspokojony poszedł Wizun do chramu i do swojego chorego, ale ten spał jeszcze – a dobudzić się go było trudno. Stary więc nagotowawszy strawę, siadł czekać, ażeby sam z tego snu wyszedł. Niekiedy tylko rękę mu kładł na czole i sercu, czoło było gorące i serce biło żywo. Rany się pozamykały i przyschły.

Z południa ciężkim westchnieniem zbudził się Doman, chciał podnieść – nie mógł, nie wiedział, gdzie był, i dopiero Wizuna mowa, pamięć mu z wolna przywróciła. Ten jeść i pić kazał mu, nie pytając już o nic – a po wypoczynku dopiero, usta otworzyć pozwolił.

Jak przez sen pamiętał Doman, wesele swoje – popłoch nagły, ucieczkę z Milą, pogoń za sobą, śmierć dziewczęcia, potem niewolę – znęcanie się, ostatni wysiłek dla ocalenia i walkę z wodą, którą, choć osłabły, potrafił zwyciężyć, dostając się do ostrowu. Przypomniał sobie, jak w gorączce rozpaczliwej bronił się śmierci, zdrętwieniu, jak fale unosiły go i rzucały, jak tonął i dobywał się z topieli, aż nareszcie u brzegu ujrzał nad sobą znaną twarz starego Wizuna… O smutnym weselu swym, Doman mówić nie umiał, Wizun nie chciał słuchać.

– Wydychaj no chorobę, sił nabierz – rzekł Wizun – potem na koń wszyscy i Pomorcom dać naukę!

My dziś pszczoły w ulu bez macierzy, nie ma prowadzić, nie ma kazać komu, zginiem, gdy tak potrwa dłużej!

Leszków nie chcieli – niech wezmą, kto z brzega, bez głowy się nie ostaniemy. Wyrocznie rzekły: wybierzcie małego, wybierzcie pokornego, ubogiego wybierzcie…

Ani tego dnia, ani następnego Doman powstać nie mógł, paliło go pragnienie, snem gorączkowym usypiał, budził się z krzykiem i drzemał znowu.

Wizun przychodził, przesiadywał, oddalał się. Dwa razy, gdy spał Doman, do chaty podkradła się Dziwa, podsłuchiwała pode drzwiami, uchyliła je ostrożnie, słysząc, że usypiał, popatrzała na twarz bladą i pierzchnęła zarumieniona i przelękła. Lękała się, aby ją kto nie schwycił tu – a widzieć go pragnęła, wstyd jej było samej siebie.

Trzeciego dnia podniósłszy się siedzieć mógł i był spokojniejszy. Dziwa się już nie pokazywała. Nad wieczorem na nią kolej przypadła zanieść strawę dla chorego i starego… zawahała się, strach brał i ochota razem. Wizuna właśnie w domu nie było, gdy przyszła, a Doman siedział sam… Obaczył przez okienko, jak pierzchnęła z sieni.

– Dziwa! Dziwa!– zawołał – ranę byś mi opatrzyła, świeżym liściem obłożyła, gdybyś litość miała.

– Toż ci Wizun czyni sam! – odpowiedziała z dala, chcąc ujść.

– Staremu się ręce trzęsą! – odparł Doman.

Dziwa chciałaby była pójść i wahała się – aż Wizun nadciągnął. Doman ujrzawszy go, prośbę powtórzył.

– A idźże mu rękę przewiązać! – rozkazująco rzekł stary – nie czyja to sprawa, tylko niewiast być powinna.

Dziwa usłuchać musiała i razem ze starym do chaty weszła zapłoniona cała. Doman siedział na ławie w koszuli i siermiążce, a na piersiach, gdzie się płótno rozchyliło, dziewczę postrzegło szeroką bliznę, tę, którą mu jej własna ręka zadała. Zdało się nawet dziewczynie, że ją może odsłonił tak umyślnie. W milczeniu, posłuszna przystąpiła do ręki i prędko świeże liście babki przyłożywszy, cofnęła się co żywo, a za drzwi wyszedłszy, jak strzała pobiegła do chramu.

Wizun w twarz patrzał Domanowi – oba niemym wzrokiem niby się coś sobie powiadać zdawali.

– Dziewka się ciebie boi – rzekł Wizun – a ty, niepoczciwy, znowu patrzysz na nią.

– Zapomniałbym może, gdyby mnie tu ta nieszczęsna woda nie przyniosła! – odpowiedział Doman.

– Dola55 – szepnął Wizun.

– Dola – powtórzył Doman i zamilkli, stary coś poprawić poszedł w kątku, jakby chciał ukryć wyraz swej twarzy.

Nazajutrz, gdy Doman spróbował wynijść i usiąść w progu, nie pokazała się już dziewczyna ani tu, ani około chaty. Obiecywał sobie, że za dni parę zdrowieje, sił nabierze i będzie mógł do domu powrócić.

Tymczasem zapadł znów gorzej, do późnej nocy przesiedziawszy na chłodnym wietrze i rosie, stary go do łóżka położył z gorączką. Żal mu się go zrobiło, gdy potem ujrzał osłabłym i z żalu może, sam zapadł, skarżył się, że go po kościach łamało. Dziwę tego dnia wezwano do dwu chorych, aby im posługiwała. Nie wymawiając się bardzo od tego, zobaczywszy Domana chorym, zajęła się nim w milczeniu, troskliwie, unikając tylko wzroku i nie rozpoczynając rozmowy. Doman też może rad temu, że przybyła, płoszyć jej nie chcąc, siedział milczący. Dopiero wychodząc we drzwiach dziewczę podniosło nań oczy nieśmiałe, zaparło drzwi56 prędko i uciekło.

Jaruha od owego poranku, ciągle po wyspie błądziła. Było jej tu dosyć dogodnie, bo pielgrzymi ciągle jej potrzebowali i karmili, a od chramu też coś dawano. Gdy nie było co innego do roboty, związawszy miotłę, zamiatała około tynów i przy progach. Nagadać się było z kim, pobłąkać, choć ciasno, mogła do woli na ostrowiu, a sypiała pod drzewem, okryta płachtami, do czego z dawna była przywykłą.

Ciekawość prowadziła ją po wszystkich zakątkach. Z kolei siadała na łące przy gromadkach, u brzegu jeziora sama jedna pod starą wierzbą lub na progu której chaty.

Tego dnia zobaczywszy Dziwę wychodzącą od Wizuna, zachciało jej się także zajrzeć do mieszkania starego.

Otworzyła drzwi, Doman siedział na pościeli, zaczęła mu się przypatrywać pilno. Widząc, że jej wnijść nie broni, powoli do izby się wsunęła.

– A! a! – rzekła, oswoiwszy oczy z mrokiem, który w chacie panował – ty to jesteś, com ja ci ranę goiła, co ci żonkę zabili! No – szkoda jej! hoża była i wesoła jak szczygiełek, ale by jej u ciebie nie było tak dobrze jak w domu.

– Czemu? – spytał Doman.

– Bo wy bohatery, żupany – mówiła stara – wy niewiastami teracie, u was jest ich zawsze dosyć! E? wszakże to ciebie Wiszowa córka była tak ukłuła? – dodała śmiejąc się Jaruha. Doman się wzdrygnął. – A ona ci teraz ziele nosi!

– Nie pleć, babo – zawołał – nie wspominaj!

– Onać tu jest i panuje – mówiła baba – jej się nie chciało u was garnki pomywać, woli z założonymi rękami przy ogniu siedzieć – ciągnęła powoli Jaruha – bo też to kmiecia córa, a dla tych to i knezia mało. Rączki mają białe, co pracować nie umieją, i oczki czarne, co pogardliwie patrzą…

Mówiąc zaczęła się przypatrywać Domanowi, którego bladą twarz oblał nagły rumieniec.

– A cóż? tu, na ostrowiu musieliście z nią zrobić zgodę? – zapytała.

– Mało co ją widziałem – z pozorną obojętnością dodał Doman i zamilkł.

Stara, niby zamyśliwszy się, sama dla siebie, stukając kijem w takt pieśni, śpiewać zaczęła chrypliwym głosem:

 
Oj – chodzę ja, chodzę
Jak biała lelija,
Gdzie się nie obrócę,
Wiatrek mną powija…
Wyjdę na policzko,
Zaśpiewam se jeszcze,
Spojrzę na słoneczko,
Wysoko my jeszcze…
Lecą ptacy, lecą,
Daleko, daleko,
Niech mój smutek wezmą
I niech z nim ucieką…
 

– Albo i to… dola – dodała prześpiewawszy – żeby was tu woda jej pod nogi przyniosła… Lepiej by już wam było nie spotkać się z sobą… a to się tobie blizna jeszcze otworzyć gotowa, gdy się zbliży dziewka, co ranę zadała… Bo mówią tak, że niepomszczona krew rzuca się, gdy ten, co ją przelał, podejdzie… A ona też znać się was boi, chodzi jak ziele mrozem zwarzone…

I trzęsła głową Jaruha, a gdy Doman milczał, ciągnęła znowu dalej.

– Czy ona wam teraz zbrzydła? No, powiedzcie… przyznaj się! Gdybyście jeszcze do niej lgnęli… hm… to moja sprawa dziewuchom do chłopców, a chłopcom do dziewcząt pomagać… Stara baba, która w żarnach nie miele, rada by choć popatrzeć, jak się mąka robi! Znalazło by się ziółko, sposób, urok… musiałaby ona wam być posłuszną i pójść, gdzie byście jej kazali, jakbym ja jej zadała!… Wy sobie myślicie może, żem ja niewarta psa, kiedy w takich łachach po świecie się włóczę… a ja się z takimi znam, co wiele mogą… I jak zawołam, przychodzą do mnie… a jak każę, robią, co im powiem.

Potem ciszej mruczała babina.

– Mnie się zmory boją i latawice… ja jak tupnę nogą, muszą mi krasnalki obuwie wiązać! o! o!… Podziomki truchleją, gdzie ja się pokażę, mary i nocnice płoszę… bo ja sama wiedźma jestem!

Doman milczał, aż nierychło się ozwał obojętnie.

– A cóż wy na to możecie, gdy dziewka bogom ślubowała? Nie chce ona nikogo…

Rozśmiała się Jaruha.

– Hej! hej! – zawołała – ślubowały, ślubowała niejedna, a mało to ich poszło od tego ognia w chramie do tamtego, co się w chacie pali? Niechby tylko chciała, nikt jej nie zabroni, byle do chramu okup dać! Wizun ich ma dosyć na posługę…

Doman patrzał i słuchał z coraz większą uwagą.

– Ja ją wam namówię!… – zamruczała Jaruha.

– Nie może to być! – żywo odparł Doman.

– Może! Ja wiele znam57 – śmiała się stara – choć popróbuję…

– Miałabyś chleb do żywota na stare zęby – rzekł chłopak.

– Tsyt! ja już zęba ani jednego nie mam – śmiała się wiedźma – co mi po suchym chlebie? Nie ugryzę! Trzeba mi mleka, w którym bym go rozmoczyć mogła i kawałka mięsa, bo z tego posiłek najlepszy… a zjadłszy popić muszę… na dobry sen, juści nie wodą. Staremu ona niedobra.

– Wszystko byś to miała – odparł Doman – i kożuch na zimę, ale to być nie może.

Jaruha z ławki wstała, zbliżyła się do łóżka, ręką pomarszczoną pogładziła po głowie chorego.

– Nie spiesz no się doma, jeśli ją chcesz mieć… ja wiele znam…

To mówiąc zaczęła piosnkę nucić i wysunęła się z chaty wprost do kontyny.

Nie weszła jednak do środka, podniosła róg sukiennej zasłony, zajrzała, spuściła ją i siadła czatować na jednym z kamieni. Wiedziała, że tamtędy dziewczęta przechodzić musiały po wodę. Spod nóg tymczasem zrywała zioła i trawy, przebierała je starannie i w pęczki wiążąc, do torby wsuwała.

Długo tu siedzieć musiała, nim któraś z dziewcząt na pytanie odpowiedziała jej, że stara Nania wysłała Dziwę dnia tego, aby w ogródku różne zioła zrywała, które w chramie na wianki i kadzenie dla chorych były potrzebne. Jaruha dopiero nad wieczorem dowiedziawszy się o tym, pociągnęła do sadu za chramem.

Był to niewielki pola kawałek, płotkiem ogrodzony, bo nie każdemu wchodzić tam wolno było, kilka starych wierzb i olch rosło pod okopem, który go opasywał. W pośrodku były zielone grzędy, a na nich pozasiewane zioła: macierzanka, smlot, boże drzewko, biedrzeniec, przestępy, wrotycze, dziewięciosiły.

Dziewczę już uzbierawszy to, co jej nakazano, siedziało na wale, układało, obrywając suche liście i wiążąc pęczki. Jaruha zza płotu ukazała się, zagadując:

– Córuś moja, a to bym ci pomogła…

Dziewczę główką obojętnie rzuciło, ale stara weszła z wolna, na ziemi usiadła, nieproszona wzięła się do kupek leżących na ziemi i bardzo prędko i zręcznie składać je i wiązać zaczęła.

Milczała z początku, wpatrywała się jej w twarz, mrucząc coś niewyraźnie.

44.kosa (daw.) – warkocz. [przypis edytorski]
45.namitka – chusta osłaniająca głowę, czoło i szyję, noszona daw. przez kobiety. [przypis edytorski]
46.szyja – tu: wejście, korytarz wiodący do wnętrza. [przypis edytorski]
47.oberemek – naręcze, wiązka. [przypis edytorski]
48.ciągniono – dziś: ciągnięto. [przypis edytorski]
49.kniażyć – władać; sprawować władzę jako kniaź. [przypis edytorski]
50.zgęsły – dziś: zgęstniały. [przypis edytorski]
51.Żywie – w mit. słowiańskiej bóstwo dające i podtrzymujące życie; także: Sziwa. [przypis edytorski]
52.Marena – Marzanna, w mit. słowiańskiej bogini śmierci i zimy. [przypis edytorski]
53.oczepiona – w czepku zakładanym podczas wesela młodej mężatce. [przypis edytorski]
54.biedować się – męczyć się. [przypis edytorski]
55.dola – los, przeznaczenie. [przypis edytorski]
56.zaprzeć drzwi (daw.) – zamknąć drzwi. [przypis edytorski]
57.znać – tu: wiedzieć. [przypis edytorski]
Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
19 июня 2020
Объем:
160 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают