Читать книгу: «Stara baśń», страница 5

Шрифт:

V

Cała też gromada do koni zaraz ruszyła, bo czas było w dalszą drogę. Tuż i rzekę w bród przebywać było potrzeba, a Gerda na swojego konia wziął Sambora… Na przeciwnym brzegu widniało pólko zasiane i obrzucone zasiekiem131, ale niedźwiedzie go nocą splądrowały. Las był tu przerzedzony, pnie w nim sterczały poopalane. Dalej pasło się koni stado i zbrojny człek go pilnował z rogiem u pasa, a pałką nasiekiwaną132 w ręku. Znowu przejechali gaj i tu dopiero szersza pola przestrzeń przed nimi się odkryła. Nieopodal już widać było jezioro wielkie, w którym się słońce zachodzące przeglądało. Nad wodami jego ptastwo unosiło się stadami, czółna stały u brzegów, inne przesuwały w dali.

Hengo i Sambor, podniósłszy oczy, ujrzeli w odległości wysoką, szarą wieżę wyniosłą: stołb grodowy, który okolicy panował. Stał nad brzegiem samym, posępny jakiś i straszny, a dokoła pod nim cisnęły się zręby budowli, szopy i chaty.

– To kneziów gród133! – z dumą zawołał smerda, zwracając się ku Niemcowi i wskazując stołb w oddaleniu. – Przybędziemy na czas, nim się do snu zabiorą.

Towarzyszom oczy zaświeciły, Sambor ponuro spojrzał przed siebie, konie zaczęto żywiej popędzać, tak że parobczak biegiem je doganiać musiał. Niemiec spode łba rozpatrywał się bacznie.

W miarę jak się zbliżali, gród coraz wyraźniejszym się stawał. Wieża z szarych kamieni w oczach im rosła; u podnóża jej rozeznawali dwór malowany, chaty, zabudowania, szopy, w części wałami osłonione. Do muru stołbu przypierały obszerne, z drzewa wzniesione domostwa, z dachami ze szczap drewnianych, przez które teraz miejscami dym się dobywał. Około grodu ludzi i koni widać było gromady i stada. U brzegu poili bydło parobcy. Na wałach chodzili zbrojni ludzie, w żelaznych czółkach na głowie, z dzidami w ręku…

Wał i rów głęboki oddzielał od lądu grodzisko, przezeń most zamykany prowadził warowny i hać134 na jeziorze… Jechali długo, nim nareszcie pod wrota ciasne przybyli; poznano smerdę i otworzono je zaraz; a za nim jadącego ujrzawszy Hengę, ciekawi cisnąć się zaczęli i dopytywać.

Niemiec i teraz nie okazywał po sobie trwogi, z konia zlazł, cugle wziął w rękę i postępował spokojnie za swym przewodnikiem. Minąwszy hać i mosty, weszli w obszerne podwórze, na którego końcu jednym stała wieża, niemająca wnijścia135 od dołu, bo do niej dostawano się tylko po drabinach. Tuż do niej przypierały kneziowskie izby i komory, a przed nimi ciągnęło się podsienie długie, na drewnianych słupach oparte. W pośrodku dworu, którego ściany i słupy biało, żółto i czerwono okraszone były, wznosiło się szersze wnijście, na grubszych wsparte podporach, misterniej rzeźbionych. Tu wokół stały ławy szerokie, a z tego siedzenia podwórze całe, wszystkie budowy, wały, jezioro i bramę widać było.

Gdy smerda z ludźmi swymi zajeżdżał na podwórze, w którym się dość kręciło czeladzi136, u wnijścia stał właśnie w kołpaku137 z futrem i piórem białym, średniego wzrostu, przysadzistej postawy mężczyzna z twarzą czerwoną, czarnym włosem długim, rzadką brodą, dzikim a ostrym wejrzeniem. Zdawał się stąd dozorować, co się na zamku działo. Sam strój jego oznajmywał138 pana, oblicze więcej jeszcze. Suknię miał tym prawie krojem, co wszyscy, z szerokimi rękawami, ujętą pasem nasadzanym mosiężnymi i srebrnymi ozdobami, szyję obnażoną, na nogach skórznie sznurami wełnianymi, czerwonymi poopasywane. Lecz suknia była z cienkiej tkani, lamowana bogato, za pasem tkwił miecz w świetnej oprawie, a na łańcuszku takiż nóż wisiał.

Stojący ręce obie założone miał za pas, czapkę na oczy nasuniętą, brwi zmarszczone i postawę groźną. Zaledwie go z daleka ujrzawszy, spokorniał smerda, z konia zeskoczył, głowę obnażył i pochylony poszedł ku niemu. Zbliżając się przygiął niżej jeszcze, rękę do stóp pańskich przykładając.

– A kogóżeś to pojmał na drodze? – zawołał głos gruby i schrypły. – To nie swój?

– Znad Łaby, Niemiec, przekupień – począł smerda stłumionym głosem. – On się tu pono nie pierwszy raz po kraju wałęsa… Znalazłem go w gościnie u kmiecia Wisza, kto wie, w jakich naradach? Dlatego kazałem mu jechać za sobą. Ale mi się nie opierał wcale, owszem uręczył139 mi, że był do Miłości Waszej wysłany i pragnął jej czołem uderzyć…

Milcząc popatrzał kneź na mówiącego i na Hengę, który stał z dala, jakby w oczekiwaniu. Nie dał zrazu odpowiedzi żadnej i po długim namyśle zbył smerdę obojętnie.

– Niech tam na waszych rękach zostanie… u mnie dziś goście, czasu nie ma… nie dać mu zażyć głodu, nakarmić i napoić… jutro rano przyprowadzicie go do mnie…

Smerda powtórnie do stóp się pokłonił.

– Od kmiecia Wisza wziąłem parobka, zdrów i silny, będzie oszczep i dzidę nosił. Ludzi mamy mało, miłościwy panie… Sykał stary wąż, ale musiał go dać…

– Sykają oni wszyscy – mruknął kneź – aż ja im pyski pozatulam i milczeć a słuchać nauczę… Znam ja ich, stara, wilcza swoboda wije się im po głowach… Ślepe dziady, pieśni o niej śpiewając, ludzi buntują… Dzicz tę w pęta wziąć trzeba…

Smerda się nie ważył odpowiadać, stał z pochyloną głową i zwieszonymi rękami.

– Wisz! Wisz!… – ciągnął dalej, przechadzając się po wystawie140, kneź – znam ja go, on się tam na puszczy sądzi kneziem141 i panem, a mnie znać nie chce…

– I bogaty – szepnął smerda. – Jaki tam wszystkiego dostatek! Ludzi, stada, dobytku, piwa i miodu… Kto go wie, może nawet kruszcu, srebra i złota! Ze wszystkimi kmieciami tak, miłościwy panie…

– Do czasu… – zawarczał kneź i usiadł na ławie.

Smerda poszedł spełnić rozkazy. Hengo też czekał na nie, nie oddalając się od sakwy swojej, na którą wiele chciwych oczu skierowanych było.

– Miłościwy pan aż jutro dopiero do siebie was przypuści – rzekł mu smerda po cichu. – Macie czas spocząć i język nagotować. Przykazał mi, abym was głodem nie morzył, a u nas też nikt z niego nie umarł, chyba w lochu pod wieżą… – dodał z uśmiechem. – Dziś – szepnął na ucho Niemcowi – dziś jego miłość ma chmurne czoło i oczy krwawe… Lepiej, że was na jutro odłożył… – Zbliżył się jeszcze bardziej do ucha Hendze. – Nie dziw, że trochę gniewny, wczoraj mu, słyszę, synowca142 przyprowadzili, który był zbiegł i z kmieciami się wąchał… Trzeba mu było, sadząc143 do ciemnicy, oczy wyłupić, aby szkodliwym nie był. Zawsze to swoja krew… i Leszek.

Smerda potrząsł ramionami.

– A i ludzi jego dwu musiano powiesić… Szkoda, zdaliby się na wojaków, zdrowi byli, ano niebezpieczne wilki…

Smerdzie czy się gadać chciało, czy sobie Niemca zaskarbiał, ciągnął dalej uwagi swoje.

– Niełatwe tu panowanie, lud niedobry… Z kmieciami nieustannie spory, ale ich po trosze kneź wytrzebi, karmi, poi… za język ciągnie… a w końcu…

Rozśmiał się dziko i spojrzał ku domostwu.

Hengo miał też czas rozpatrywać się po dworze, a że wiele świata i grodów widywał, dlatego może tu nic go nie dziwiło i strachem nie ogarniało, choć twarzami dzikimi był otoczony i ludzie zdawali się tylko czekać skinienia, aby się rzucić na niego. Obchodzili go, przypatrywali się i słyszał, jak dokoła powtarzano: – Niemy, niemy!

Wtem, gdy tak stał, jak gdyby na coś oczekując, ujrzał schludnie odziane pacholę144, z długimi włosami na ramiona, które mu kiwnąwszy głową dało znak, aby szedł za nim.

Gerdzie poleciwszy konie, Hengo, posłuszny, w trop udał się za przewodnikiem.

Przez szeroką bramę w ścianie dworu weszli z nim na drugi grodu dziedziniec. Tu inaczej jakoś i nie tak po wojennemu wyglądało. Podsienia malowane były jasno i ku słońcu obrócone, na sznurach w nich wisiały schnące bielizny i odzieże niewieście. Kilka starych drzew rosło w pośrodku. W głębi widać było przesuwające się białogłowy i bawiące w piasku dzieci.

Pacholę, palec na ustach położywszy, z wolna prowadziło Henga ku drzwiom w bocznym dworze, a gdy się te otwarły, znalazł się w pięknej izbie, której okiennica szeroko otwartą była na jezioro. Brzask wieczora wchodził tędy do środka.

Znać było mieszkanie niewieścią przystrojone ręką.

Przepełniała je woń jakichś ziół jakby świeżo powiędłych. Na drewnianym stołku przykrytym poduszką, naprzeciw komina, na którym ogień się palił, siedziała niewiasta w sukni wełnianej, fałdzistej, w zasłonach białych, otaczających twarz i głowę, na której licu resztki wielkiej niegdyś piękności znać było. Z niej teraz tylko para oczu czarnych, pałających została. Obok na małej ławce drobne garnuszki, miseczki i kubki stały i zioła leżały pękami nagromadzone.

Z ciekawością patrzała na wchodzącego, gdy ten pokornie kłaniał się jej do samej ziemi – uśmiechnęła się i odezwała doń w języku lasów Turyngii145, mową, która serce Hengi rozradowała.

– Skąd jesteś?

– Miłościwa pani – rzekł Niemiec oglądając się po izbie, w której ciekawe kręciły się niewiasty – jestem zza Łaby, ale nawykłem włóczyć się po świecie, a do domu rzadko zaglądam… Trochę tutejszego języka umiem, więc wożę im towar z zachodu i mieniam go z nimi.

– Mieniasz? Na cóż? – spytała niewiasta. – A cóż z tej dziczy i nędzy wynieść można? Złota ni srebra, ni żadnego kruszcu nie mają… jak zwierzęta po lasach żyją… Miast u nich nie ma ani wsi nawet… a ludzie…

Westchnęła. Hengo się ciekawie wpatrywał w siedzącą, sięgnął nieznacznie do kieszeni, dobył z niej pierścień z kamieniem i z dala go ukazał. Ujrzawszy go zerwała się z siedzenia niewiasta, dała znak ciekawym, aby odeszły precz, odprawiła pacholę za drzwi i żywo przybliżyła się do Niemca. Ten przykląkł na jedno kolano.

– Ty mi przynosisz posłanie od mojego ojca? – zawołała.

– I od synów waszych, miłościwa pani – dodał powstając Niemiec.

– Od synów – powtórzyła ręce załamując radośnie i podnosząc je nad głowę. – Mów, mów mi o nich długo, wiele…

Siadła znów w krześle, opierając się na dłoni, to spoglądając na Hengę, to na ogień, przy którym zioła się jakieś smażyły, a woń ich ostra izbę napełniała.

– Ojciec stary – mówił posłaniec – miłość waszą pozdrawia. On mi na znak dał ten pierścień, aby wiara dana mi była.

Zbliżył się na krok i zniżył głos nieco.

– Dochodziły tam wieści różne… ojciec miłości waszej był niespokojny… Gotów jest przybyć na pomoc z ludźmi, gdyby jakie groziło niebezpieczeństwo… Z tym mnie posyła.

Niewiasta zmarszczyła brwi, biała jej ręka podniosła się z oznaką lekceważenia.

– Kneź wam powie sam, czy mu tego potrzeba – rzekła – lecz damy rady i bez pomocy przeciw stryjom, synowcom i kmieciom… Są różne sposoby…

To mówiąc, jakby mimowolnie popatrzała na ogień i zioła.

– Kmiecie od dawna się burzą, ale już ich wielu nie stało. Ubywa co dzień… Nie boim się ani ich, ani nikogo, gród mocny, ludzi dużo… A mój pan miłościwy umie ich pożyć. Mów mi o dzieciach… Widziałeś ich obu?

– Na me własne oczy – rzekł Niemiec. – Piękniejszych młodzianów nie ma na świecie, ani lepiej robiących bronią i koniem… Wszyscy się im dziwują…

Niewieście rozjaśniło się lice.

– Mogliby już do domu powracać – dodał Hengo – aby stanąć u boku miłościwego pana…

– Nie, nie! – przerwała siedząca. – Na to nie czas jest jeszcze. Nie chcę, aby patrzyli, co tu się dziać musi, nie chcę, aby zawczasu z własną krwią do walki występowali… Przyjdzie spokój wkrótce, naówczas ich zawołamy… A! Ja ich nie widziałam tak dawno – dodała. – Odebrano mi ich dla wojennego rzemiosła, by się go u dziada i u naszych uczyli… Tyle lat! Tyle lat… Widziałeś ich obu? – powtórzyła.

– Niejeden raz – mówił Hengo. – Choć parę lat starszy, kneź Lech jak rówieśnik obok brata wygląda. Oba silni i zdrowi… Ciskają włóczniami jak nikt… strzelają z łuków do ptasząt… najdziksze dosiadają konie…

Błyszczały oczy matki.

– Piękniż są?

– Nie mogą być piękniejsi nad nich! – odpowiedział Hengo. – Wzrost wyniosły, twarze jasne, modre oczy, jasne włosy…

Uśmiech poigrał po ustach słuchającej, ale zarazem dwie łzy perliste zbiegły po twarzy bladej.

Cichsza zaczęła się długa rozmowa, gęsto posypały pytania…

Mrok już padał i tylko światło ognia oświecało izbę, a Niemiec stał jeszcze i nie mógł nasycić ciekawości macierzyńskiej; w ostatku go odprawiła skinieniem: – Do jutra.

Sambora puszczono swobodnie w podwórcach, mógł się też w nich rozglądać. Na wstępie schwycił go Kos, pachołek dawniej mu znany, i poprowadził do komory, w której się drużyna146 mieściła. Nie było jej teraz, gdyż jedni na wałach, drudzy na usłudze na dworze, inni na haci stali, a gromadę całą zasadził był kneź w bocznej izbie, uzbrojoną, nie bez celu. Miał kmieci w gościnie…

Kos tak nienawidził knezia, któremu służyć był zmuszony, jak większa część dworni147 jego z lasów gwałtem pobranej. Z Samborem zrozumieli się od słowa…

– A i ciebie tu do tej wilczej jamy wciągnęli – szepnął pachołek.

– Siłą, mocą – odparł Sambor.

– A wiesz ty, jakie tu życie? – spytał Kos.

– Czuję – rzekł Sambor.

– Niewola! Niewola!… – począł wzdychać parobek. – Robią nami jak wołami, znęcają się jak nad psami. Psom kneziowskim ci też lepiej.

Jęli148 tedy wzdychać oba, a że parno było w komorze, wyszli razem na wał pod wieżę. Kos wskazał małą dziurę w murze, która nad ziemię wychodziła.

– Synowca tam spuścili wczora – szepnął – oczy mu wyłupiwszy… Samem patrzał, jak go ludzie trzymali, a stary Zrzega nożem mu źrenice wyjmował… Krew jak łzy ciekła… Nie krzyczał nawet… A litości też nie prosił, bo wiedział, że jej tu nie znajdzie… Potem go wpół ująwszy, powrozem spuścili do ciemnicy i tam mu wodę i chleb dają, póki nie zdechnie… Na dworze się odgrażają, że tak będzie i innym…

– Jeżeli się to synowcowi dostało, a cóż będzie kmieciom naszym? – ozwał się Sambor.

Kos ramiona ścisnął.

– Będzie toż samo, albo i gorzej – rzekł – jeśli w czas rozumu nie dostaną.

Ze dworu słychać było stłumioną wrzawę.... śmiechy i wykrzyki.

– Tam się to kneź weseli – mówił pachołek – bo tak się zawsze u niego zaczyna, póki do zwady i do nożów nie przyjdzie przy biesiedzie149… I dziś trudno, by się skończyło inaczej… Wprzódy tylko da sobie im podchmielić, bo po pijanemu łatwiejsza sprawa… Kmieci tak po kilkunastu ściągają na gród, łaskawie przyjmują, a mało kto wyjdzie cały… Po trochu ich wytrzebi, reszta cicho siedzieć musi.

Popatrzał ciekawie na Sambora.

– Cóż wasi na to? – zapytał.

– Ja nie wiem – rzekł ostrożny przybylec150. – Pewno by radzi co robić, a nie mogą albo może czekają…

– Baby oni są! – zawołał Kos.

– Gród mocny – odezwał się przybyły.

– Mocny – rzekł Kos – ale i kamienie się walą… Jak postoi, mocniejszy będzie, bo mu ludzkie czaszki za podwaliny staną…

– Drużyna liczna…

Pachołek się uśmiechnął.

– Gromady liczniejsze od niej po mirach151 – rzekł cicho. – gdyby rozum miały… U nas tu po niemiecku wszystko… Kneziowa, miłościwa pani, Niemkini rodem, Niemiec się też plącze niejeden. Młodsze żony i nałożnice także zza Łaby… I obyczaj załabiański, bo kneź swobody mirów i gromad znać nie chce… ani o wiecach słyszeć… Dziewki niemieckie prawią, że go słyszały mówiącego, jak sam sobie nie da rady, to Niemców sprowadzi.

Położył się Kos na ziemi, a że blisko okna byli od lochu, gdy ucichli, posłyszeli jęk, który nim wychodził. Głuche stękanie człowieka szło jakby spod ziemi.

– Co on zawinił? – zapytał Sambor.

– Najwięcej tym, że to krew ta sama, a on swojej krwi mieć tu nie chce, bo się jej boi… Któż wie? Zadano mu152, że z kmetami153 się zmawiał, obiecując im dawną przywrócić swobodę…

Oba zamilkli. Poza nimi na podwórzach buchały niekiedy wrzawliwe śmiechy stłumione, a po nich następowała cisza, to niby śpiewy nucone półgłosem. Na drugim cyplu zamkowym psy jakoś żałośnie wyły chwilami i każdy głośniejszy śmiech wywoływał to skomlenie dziwne. Nad jeziorem księżyc czerwony wznosił się jakby krwią umyty… Chmura siwa jak chusta na pół mu związywała czoło. Jakiś smutek i groza były w powietrzu… Parobczak, który wczoraj słuchał nad rzeką słowika, dziś tu karmił się psów wyciem i krakaniem kruków. Czarna ich gromada podlatywała nad wieżą.

Sambor popatrzał ku górze.

– E! to nasi goście codzienni – odezwał się Kos ze śmiechem – albo też towarzysze, bo z wieży nigdy nie zlatują. Zawsze tu są pogotowiu na trupa, a rzadki dzień, żeby go nie mieli… Ku wieczorowi zwijają się niespokojne, bo czas, aby im rzucono strawę… Zobaczycie, że i dziś darmo nie będą krakały…

VI

Hengo wyszedłszy od kneziowej pani, powrócił na pierwsze podwórze. Znalazł tu oczekującego na siebie smerdę, który go zaprowadził do ciemnej izby, gdzie czeladzi jeść dawano. Okno jej, jak wszystkie zamykane ze środka drewnianą zasuwą, wychodziło w dziedziniec, a że naprzeciw były komory kneziowskie, mogli słyszeć i po trosze widzieć, jak tam biesiadowano.

Wieczór był ciepły, w izbach duszno, wszystkie więc okna stały otworem, w jasnych izbach, oświeconych łuczywem u komina, liczna się cisnęła i gwarna drużyna.

Kneź znać lubił myśl wesołą i miód stary, bo biesiada, szmerem głośnym poczęta, wkrótce zahuczała śpiewami i wykrzykami.

Wesołość też przechodziła chwilami jakby w kłótliwą walkę i spory, głosy się podnosiły warczące, głuszyły je drugie, potem nastawała cisza, a po niej wybuchy coraz swarliwsze. Chociaż żadnego wyrazu pochwycić stąd nie było można, sam ton zwiastował, iż z wesołości zrodziła się zajadłość dzika… Ludzie jednak, oswojeni zapewne ze zwykłym biegiem uczt na grodzie, spokojnie słuchali tego wrzenia i huku. Hengo tylko oglądał się trwożliwie, a smerda spostrzegłszy to, rzekł doń z uśmiechem:

– Wszystko to kmiecie, żupany154, starszyzna. Kneź ich poi, to im się po miodzie wyrywa czasem co zuchwalszego, on też, miłościwy pan nasz, niecierpliwy bywa… Jak się czasem zetną… co ma być? Zadławi którego pochwyciwszy… Mniej jednym będzie155… Bywa, że się z sobą zajedzą, a na pięści pójdą i jeden drugiego zabije… A nam co do tego?

Śpiew z izb dobywający się oknami do ryku był czasem podobny, a śmiech do wycia, a gniew do warczenia psów, które się gryźć mają… Ale wnet ucichało i wołano tylko na głos radośnie, zwycięsko, póki znowu od słowa do słowa nie zawrzała i nie zagotowała się waśń, wśród której już i szczęk mieczów dawał się słyszeć. Hendze się zdawało, jakoby głos knezia rozeznawał, który grzmiał jak piorun wśród szumu burzy. Po nim znów nastawało milczenie.

Późno być zaczynało, księżyc się wznosił nad jeziorem, na dworze cisza, tym lepiej dozwalała słuchać wrzawy uczty. Hendze po podróży na sen się zbierało, ale smerda go trzymał na ławie i ciekawość też przykuwała do niej.

W świetlicach kneziowskich po tych wybuchach nastąpiło trochę spokoju. Z daleka widać było ręce podnoszone z czaszami, którymi miód pito… Głosy chrypły…

Po długim milczeniu i głuchym szmerze ozwał się kneź, mówił coś śmiejąc się i szydząc… ledwie dokończył, podnosić się znowu zaczęła jakby zażegniona156 przezeń wrzawa. Już jej nawet ten głos nakazujący, ciągle śmiechem przerywany, pohamować nie mógł.

Kneź śmiał się, a raczej ryczał ze śmiechu, gdy inni miotali na się obelgami. Słychać było jakby tłuczone naczynia, potem runęły ławy z łoskotem wielkim i stoły, światło zasłaniały cienie jakieś miotające się wściekle, z rękami w górę podniesionymi, krzyk okropny rozległ się w sieniach i w dziedzińcu.

Czeladź zerwała się wystraszona. W izbach kneziowskich burza jakaś szalała… stuk, łomot, łamanie, jęki, wołanie ratunku, które nagle jakby naciskiem silnej dłoni ustawało… wszystko to razem pomieszane we wrzawę dziką, a ponad tym śmiech ciągły.

Nagle Hengo wychyliwszy się, ujrzał we drzwiach u podsienia oświeconą księżycem masę czarną. Była to kupa ludzi związana rękami, nogami splątana, zębami się trzymająca, mordująca, dusząca, która jak wał157 jaki wytoczyła się w podsienie, a z niego po kilku stopniach runęła w podwórzec, na ziemię. Tu spadłszy ta ciżba cała, splątana z sobą, dusić się zaczęła tarzając w piasku, gniotąc i mordując. Widać było błyszczące miecze, które gardeł szukały, i ręce duszące leżących… Kneź sam jeden stał na podsieniu, wziąwszy się w boki – i śmiał się.

Ruchoma ta masa ciał ludzkich pełzała po podwórzu, nie mogąc się rozsypać, gdzieniegdzie tylko został trup nieruchomy, rozkrzyżowany i spłaszczony…

Na ziemi w czerwonych krwi kałużach przeglądał się księżyc blady. Niedobitki pełznąc pod wschody jęczeli, kilku usiłowało wstać i padło nazad, od ran i upojenia straciwszy siły. W gardłach umierających słychać było złowrogie rzężenie. Mało kto powstał z tego pobojowiska, a po chwili tylko konwulsyjne ciał drganie zdradzało, że jeszcze w nich była resztka życia…

Gdy ucichło wreszcie, kneź plasnął w szerokie dłonie. Na ten znak smerda skinąwszy na czeladź, rzucił się z nią razem w podwórze.

– Do jeziora z tym ścierwem! – krzyknął kneź. – oczyścić podwórze!… precz z tym plugastwem… precz z tym gnojem!

Mówiąc to dopijał miodu z kubka, który postawił na ławie, i siadł na niej sam, ociężały.

Chociaż księżyc świecił jasno, zapalono smolne łuczywa i pan miłościwy mógł z podniesienia przypatrzyć się towarzyszom swej biesiady, dogorywającym od mordu i miodu.

Kilku na pół żywych stało opartych o słupy, krwią brocząc ziemię, dysząc jeszcze zajadłością, z jaką walczyli z sobą, nogami depcąc trupy… Na ziemi we krwi dogorywali rzucając się inni.

U stóp wschodów leżał starzec z włosem białym krwią oblanym, konał i przeklinał.

– Bodajeś sczezł marnie, ty Chwoście przeklęty… ty… i krew twoja… i potomstwo, i ród, i imię… Bodajeś zginął i przepadł skróś ziemi!…

Kneź śmiał się i temu klątwami wyzywającemu duchy.

Przez wrota od drugiego podwórza widać było wyglądające ciekawie głowy niewieście, przestraszonymi oczyma wpatrujące się w rzeź straszną.

Czeladź tymczasem ze smerdą na czele zawijała się około oczyszczenia podwórza z trupów, odzierali ich prędko z sukni, obrywali miecze i nożów pochwy, obnażali z obuwia… Potem odarte ciała nieśli na wały i z nich rzucali w jezioro nie patrząc, choć w nich były życia reszty. Słychać je było spadające w wodę z pluskiem i śmiechy towarzyszące za każdą razą158 temu pogrzebowi… bo czeladź bawiła się tym ciskaniem do jeziora… Kruki z wieży zerwawszy się, poleciały nad wodą i zaczęły krążyć nad nią, podniósłszy krzyk i wrzawę.

Hengo siedział na ławie osłupiały, ruszyć się nie śmiejąc, odrętwiał patrząc… Trwoga ogarnęła go też może o samego siebie… Nie umiał sobie wytłumaczyć, co się stało, co to byli za ludzie i dlaczego kneź zamiast żalu lub gniewu, tylko śmiech miał na ustach.

Niepokój, który go ogarniał, nie dał mu dłużej pozostać w izbie ciemnej, wysunął się w podwórze oświecone księżycem i dogorywającymi na ziemi łuczywami. Stanął w dali, lecz właśnie kneź z ławy się ruszył i począł chwiejąc się przechadzać po podsieniu, nucił coś wesołego… Bystre jego oko dostrzegło Niemca w cieniu.

– Chodź tu! ty! – zawołał. – Tu!

I pokazał mu jak psu na nogi swoje. Hengo trwożliwie naprzód postąpił. Po chodzie, mowie, ruchach, łatwo mógł poznać, że miłościwy pan był pijany.

– Ot! Dobra wieczerza! – zawołał do niego. – Widziałeś, Niemcze, jak się zabawili wesoło… Gorąco im coś było, poszli się kąpać do jeziora! Psubraty… Wszystko się to samo za gardła wzięło i wyrznęło… Sami, sami… moich tam ludzi nie było… Od czego miód i rozum, od czego? Ej! wy Sasy i Franki przeklęte… mądrzy wy jesteście, ha? A kto by z was tak się tego owadu159 pozbyć potrafił?

Kneź śmiał się i brał w boki.

– Zostanie się po nich dość dla ludzi odzieży, a dla mnie ziemi i koni… Dobra wieczerza i miodu na nią nie żal!

Śmiał się znowu.

– Napijże się i ty miodu, mordo ruda! – wrzasnął nagle.

Hengo się nisko kłaniał dziękując, ale nie pomogło nic… pacholę mu ogromny kubek przyniosło, a gdy się od niego wzdragał, kneź gwałtem mu do gardła lać kazał… Chwyciło go dwu i śmiejąc się chłopiec nalał w otwartą palcami gębę. Podziękowawszy za to poczęstowanie już chciał odchodzić, bo się lękał o własną głowę, gdy kneź na ławie usiadłszy, pozwał go ku sobie. Musiał iść pod stopnie i stanąć przy nich…

– Coś widział, powiedz staremu grafowi… – począł półsenny – jakem zagaił160, tak dokończą… Nie ujdą mi te harde głowy… A dla synów zostawię spokój w domu… Nadto kmiecie bujali… Trzeba ich okiełznać było… Powiedz, że się ich nie boję… Że się bez pomocy obejdę… Żem żmij tych i padalców wydusił już dosyć i do reszty ich wymorduję…

Jakby sobie coś przypomniał, ręką skinął, aby się Hengo zbliżył doń jeszcze. Zwiesił głowę z ławy poręczy ku niemu.

– Widziałeś moich chłopców? Porośli?… – począł nie dając mu czasu na odpowiedź – muszą być już spore?… a silne? Czy się w matkę urodą udali, czy w ojca? Nie zgnuśnieją tam oni? Czy chodzili już na wyprawę?

Hengo szeptał odpowiedź zastosowaną do żądań miłościwego pana, którego się lękał, ale kneź drzemał, oczy mu się zamykały… Mówił jakby sam do siebie:

– Ja wam ład zrobię… Ja wam zaprowadzę Łado… za brody wieszać każę nad drogą… Jam tu jeden pan i kneź… Moja wola, nie wasza!… Precz z tym padłem161… precz!…

Oczy mu się otwarły, postrzegł stojącego Henga, przypomniał go sobie i uśmiechnął się.

– Widziałeś polowanie? – powtórzył. – Dobre łowy… zwierzyna tłusta… kruki moje będą miały co jeść…

Nucić coś począł i zdrzemnął się jeszcze.

– Bratanek bez oczów… jeszcze dwu zostało, a i tych mi przyprowadzą… sprzysięgali się już na mnie… Życiam mu nie wziął… niech gnije w ciemnicy…

Liczyć począł na palcach.

– Wojtas… Żyruń… Giezło… Kurda… Mściwój… pięć zagród. Baby jutro spędzić każę… i stada…

Śmiał się, mruczał i drzemał tak. Hengo nie śmiał się ruszyć bez dozwolenia. Sambor też, wysunąwszy się zza stołba, bo go sen nie brał, podkradł się, by widzieć miłościwego pana… Słyszał mruczenie i śmiech, a może słowo jakie do uszu mu doleciało, popatrzał nań niepostrzeżony groźno, głową potrząsł i cofnął się do komory.

Kneź tymczasem zwiesiwszy na poręczy głowę, usnął snem twardym, chrapanie słychać było ciężkie, a głosem tym wywołana ukazała się ze drzwi białogłowa w namitce162 i dwoje pacholąt. Napiłego163 ujęli mimo oporu pod pachy i zaciągnęli raczej niż poprowadzili do łożnicy. Zatrzasnęły się za nim drzwi.

Hengo, czując już miód w głowie, powlókł się przelękły, trzymając ściany, do swoich koni i tam legł na słomie półżywy.

W dziedzińcu pogasły światła, księżyc tylko oświecał czarne krwi kałuże i jęczących jeszcze u podsienia rannych kilku, z których krew też płynęła, ale miodem upojeni, nie czuli jak im uciekało życie. Czeladź i dwornia164 śmiejąc się, pokazywała ich palcami.

– Tak im wszystkim będzie… kmieciom, i żupanom, i władykom… co się kneziowi opierają.

Dano im konać powoli. Smerda obchodził wszystkie kąty podwórza, reszta dworni do snu opóźnionego się wlokła. Cisza po wrzawie biesiadnej zapanowała na grodzie, tylko psy wyły, poczuwszy krew i trupy, a krucy165 krakając166 to leciały na jezioro, to wracały na wieżę, gdzie miały gniazda swoje.

Rano, gdy się Hengo zbudził, dzień już był biały, stał nad nim Gerda i za suknię go ciągnął gwałtownie, bo Niemca do knezia wołano. Gdy, obmywszy się, pospieszył doń, zastał go samego, siedzącego w izbie na dole; przed nim na misie pieczone mięso, w kubkach piwo i miód na stole. Twarz miał chmurną, oczy krwią naciekłe, długo patrzał na Niemca, nim usta otworzył.

– Wiem, z czym cię tu posłano – odezwał się dumnie – powiedz im ode mnie, że dziękuję… Pomocy ich ja potrzebować nie będę, a gdyby do tego przyszło, zawołam… Wolę się obejść bez nich… bo darmo nie pójdą i gębę im zatkać niełatwo… Ja ich znam… Wracaj rychło, oddaj pokłon… niech chłopców wojować uczą… niech rosną… wrócą, gdy nakażę, teraz nie pora… Ja tu jeszcze czyścić muszę, a nie rychło robactwa się zbędę… Stary graf niech będzie spokojny – dodał – choć lud dziki, do swobody nawykły, ja mu ją ukrócić potrafię.

Napił się z kubka i zadumał podparty, potem wzgardliwie niemal dał Niemcowi odprawę.

Zaledwie wyszedł stąd, gdy go toż samo co wczoraj pacholę do kneziowej pani pozwało z towarem. Zabrawszy więc węzeł swój, powlókł się na drugie podwórze, gdzie jak wczora czekała nań blada pani, dokoła otoczona dworem niewieścim. Twarze to były smętne i choć niedawno krasne może, dziś już powiędłe i blade jak ona. Hengo wiedział, co ma gdzie na jaw wydobyć. W chacie Wisza nie pokazywał innego kruszcu, tylko lichszy żółty i czerwony167, tu dobył pierścienie srebrne, a nawet złote listki i kwiaty z cienkich blaszek wyrabiane, którymi zwyczaj był suknie naszywać. Niewiastom trochę się lica zarumieniły na widok świecideł, poczęły do nich przyklękać, brać je w ręce i przykładać na ciemnych sukniach, jak by się też na nich wydawały. Ani się opatrzył Hengo, gdy mu niemal wszystek jego towar rozebrany rozszedł się po rękach. Stał nic mówić nie śmiejąc, gdy drzwi otwarło pacholę i wszedł miłościwy pan z czapką na czoło nasuniętą. Z progu popatrzał na niewiasty, młodszym twarzom przyglądając się oczyma pałającymi i uśmiechając się do nich. Rzucił okiem i na towar, ale ze wzgardą, a gdy kneziowa pani odezwała się, że dla jej dziewek zdałoby się to wszystko śmiejąc się nakazał Niemcowi, ażeby zostawił, co przyniósł.

Przekupień nie śmiał nawet wspomnieć o zamianie lub wynagrodzeniu, a kneź też o niej nie zdawał się myśleć. Wreszcie, gdy kupiec, chcąc resztki ocalić, sznurować począł sakwę, rzekł mu porywczo:

– Grafowi powiedzcie, że my to od niego za podarek dla Brunhildy przyjmujemy… niech on wam za to płaci… Nie macie tu czego stać długo… Wracać wam zdrowiej i nie oglądać się za siebie…

Nie czekając już, aby mu tę radę powtórzono, ruszył Niemiec sposępniawszy i był już za drzwiami, gdy kneziowa pani, znać ulitowawszy się nad nim, wysłała jedną z dziewek powiedzieć mu, by się nie frasował, że mu sama za towar nabrany wynagrodzi. Wstrzymał się więc w sieni, czekając na starą babę, która wyszła milcząca i powiodła go za sobą do bliskiej komory. Tu skór wisiały pęki i różnego dostatku siła168 nagromadzonego kupami. Dano mu sobie wybierać i Hengo ciesząc się, że nie będzie zupełnie odarty, łańcuszkiem srebrnym jeszcze obdarzywszy podskarbinę, skór na plecy nabrawszy, ile chciał, do koni co rychlej powrócił.

Niepokój jakiś na grodzie, wrzaski i wołania u wrót ostrzegały go, ażeby nie czekając tu dłużej, z życiem i mieniem uchodził. W pierwszym podwórzu dobitniej jeszcze słychać było poza wałami odzywające się głosy tłumne.

Wrota stały zaparte, od mostu i haci dwornia pańska wchodu broniła. Wyszedłszy, ujrzał Hengo, że gromady pieszych, konnych, a między nimi i niewiasty wnijścia się na gród dopominały.

Smerda i jego pachołkowie nie dopuszczając, biczami i dzidami odpierali naciskających się. Płacz, narzekania, przekleństwa, groźby rozlegały się dokoła…

Były to rodziny kmieci i władyków, wczorajszych gości na grodzie, które już wieść doszła o morderczej biesiadzie. Wyprzeć się jej nie można było, trupy odarte tuż około haci pływały, niektóre z nich fala powynosiła na brzegi. Niewiasty we łzach wyciągały do nich ręce, klęcząc na piasku i włosy sobie rwąc z głowy.

131.zasiek – tu: rodzaj ogrodzenia z gałęzi, nie łączonych ze sobą, lecz luźno rzuconych. [przypis edytorski]
132.pałka nasiekiwana – pałka drewniana ponacinana tak, aby z jej głowicy sterczały ostre drzazgi. [przypis edytorski]
133.kneziów gród – daw. forma D. lp; dziś: gród knezia. [przypis edytorski]
134.hać – grobla z pni i gałęzi drzew. [przypis edytorski]
135.wnijście (daw.) – wejście. [przypis edytorski]
136.czeladź – służba we dworze. [przypis edytorski]
137.kołpak (z tur.) – wysokie, spiczasto zakończone nakrycie głowy bez daszka, obszywane futrem. [przypis edytorski]
138.oznajmywać – dziś: oznajmiać a. znamionować. [przypis edytorski]
139.uręczyć – dziś: zaręczyć, zapewnić. [przypis edytorski]
140.wystawa – tu: ganek; zadaszona przybudówka przed wejściem. [przypis edytorski]
141.on się (…) sądzi kneziem – uważa się za kniazia. [przypis edytorski]
142.synowiec – syn brata. [przypis edytorski]
143.sadząc – tu: wsadziwszy. [przypis edytorski]
144.pacholę – starsze dziecko (najczęściej chłopiec), którego jeszcze nie można zaliczyć do młodzieży. [przypis edytorski]
145.Turyngia – kraina w środkowej części dzisiejszych Niemiec (obejmująca m. in. Weimar, Jenę, Erfurt i Eisenach); od V w. księstwo plemienia Turyngów, w połowie VI w. podbite przez Franków, schrystianizowane w VIII w., od początku w. IX (ok. 804 r.) jedna z marchii państwa Karola Wielkiego. [przypis edytorski]
146.drużyna (daw.) – oddział wojska. [przypis edytorski]
147.dwornia – służba dworska, czeladź. [przypis edytorski]
148.jąć (daw.) – zacząć. [przypis edytorski]
149.biesiedzie – dziś popr. forma Msc. lp: biesiadzie. [przypis edytorski]
150.przybylec – dziś: przybysz. [przypis edytorski]
151.mir (daw.) – wspólnota, gmina u daw. Słowian. [przypis edytorski]
152.zadano mu – tu: zarzucono mu. [przypis edytorski]
153.kmet – kmieć; samodzielny gospodarz. [przypis edytorski]
154.żupan – naczelnik żupy, czyli okręgu; odpowiednik kasztelana a. (w Europie Zach.) komesa. [przypis edytorski]
155.mniej jednym będzie – dziś: mniej o jednego będzie. [przypis edytorski]
156.zażegniony – rozniecony; por. podżegać. [przypis edytorski]
157.wał (daw.) – fala. [przypis edytorski]
158.za każdą razą – dziś: za każdym razem. [przypis edytorski]
159.owadu – owadów. [przypis edytorski]
160.zagaić – zacząć rozmowę, dyskusję, obrady itp. [przypis edytorski]
161.padło – padlina. [przypis edytorski]
162.namitka – chusta osłaniająca szyję i podbródek, wiązana na czubku głowy, noszona daw. przez kobiety; podwika. [przypis edytorski]
163.napiły – upity, pijany. [przypis edytorski]
164.dwornia – dworzanie, czeladź, dworska [przypis edytorski]
165.krucy – dziś: kruki. [przypis edytorski]
166.krakając – dziś: kracząc. [przypis edytorski]
167.kruszec żółty i czerwony – miedź a. mosiądz. [przypis edytorski]
168.siła (daw.) – wiele, mnóstwo. [przypis edytorski]
Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
01 июля 2020
Объем:
490 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают