Читать книгу: «Stara baśń», страница 25

Шрифт:

Pełno tu było Dobkowi nieznanego sprzętu, którego on nawet w prostocie swej użytku odgadnąć nie umiał.

Gdy weszli, a Hengo przypadł do ziemi, czego Dobek wcale naśladować nie myślał, stojąc i rozglądając się swobodnie – poczęło się naprzód długie, niezrozumiałe szwargotanie. Niemiec zalecał tego, którego tu przyciągnął, jako swą wielką zdobycz i zasługę, za którą mu się znaczna nagroda należała. Wuj i młodzi kneziowie lękać się zdawali, ażeby przybyły nie okazał się szpiegiem i zdrajcą, podesłanym, aby ich siły obliczył i dał o nich znać Polanom.

Dopiero po długiej z Hengiem rozmowie, Leszek starszy, który języka lackiego niezupełnie zabył465 jeszcze, do Dobka się zaczął odzywać, jaką to srogą niewdzięcznością naród się ich ojcu wypłacił za tyle dobrodziejstw, które otrzymał od niego, jak oni oto teraz u swoich nawet zamiast pomocy znaleźli się prześladowani i, w niebezpieczeństwie życia będąc, ledwie je ochronili, przez co dziad ich Miłosz zginął, że zostali zmuszeni szukać poparcia od rodziny matki lub sobie zakupywać je, aby powrócić do dziedzictwa swojego.

Zatem drugi z nich z Klodwigiem wujem kląć zaczęli okrutnie Polanów, pięściami w stół waląc i odgrażając się wściekle.

Dobek słuchać musiał cierpliwie, nic nie mogąc odpowiedzieć. Stał prawie niemy dopóki rozmowa spokojniejszą się nie stała, a panowie nie ostygli.

Starszy złagodniawszy, zaczął go namawiać, aby i on, i przyjaciele, których mógł przeciągnąć, na stronę ich przeszli, Klodwig powtórzył to po niemiecku, a Hengo tłumaczył, dodając od siebie obietnice łask wielkich.

– Z was jednego – mówił wuj – choćbyście z nami szli, pociechy jako żywo mieć nie będziemy, chybabyście nam drogę ukazywali, a do tego mamy ludzi. Z dwojga rąk, choćby najdzielniejszych, pomoc mała. Jeżeli ochotę macie, inaczej nam posłużyć powinniście.

Powracajcie nazad do domu, weźmijcie466 dowództwo, ciągnijcie z ludźmi na wyprawę przeciw nam, stańcie na tyłach. Gdy do bitwy przyjdzie, rzucicie się na nich z jednej, my z drugiej strony. Weźmiemy ich w kleszcze, aby nic nie uszło. Innych, co przedniejszych, namówcie, aby toż samo uczynili.

Dobek, choć w nim wrzało i kipiało, słuchał cierpliwie. Poczęli go obietnicami obsypywać, przyrzeczono mu ziemi wiele, władze, namiestnictwo, skarby znaczne, a gdy Hengo coś podszepnął śmiejąc się, nawet mu panną niemiecką, pokrewną, za żonę obiecano, z posagiem, którego by na dziesięć wozów nie zabrał.

Dobek tylko słuchał, kłaniał się, na Niemca swego spoglądając z ukosa, i choć go gniew dusił za gardło, zmógł się, aby przyjąć te łaski, jak było potrzeba.

Posadzili go potem z uprzejmością wielką na ławie podle467 siebie i zaczęli go poić. Leszek pierścień z palca zdjąwszy, dał mu go na znak przymierza, drugi mieczem pięknym obdarzył, a trzeci, chcąc też hojnym być, kubek mu kruszcowy, przepiwszy nim do niego, podarował.

Dopiero gdy miód i wino przyniesiono, a przy uczcie podochocili sobie, Dobek się na lepszą myśl zdobył i ciesząc się w duchu, że Niemców w pole wyprowadzi, począł rozprawiać przedrwiwając, jakby głuptaszkiem był. Leszek, czego nie rozumieli, innym tłumaczył.

Tak około dzbanków czas przeszedł do wieczora niemal, a w umowie stanęło, iż Dobek miał powracać do domu, o dowództwo się zgłosić koniecznie (które mu też należało) i innych na stronę Leszków przeciągać. Wszystko to, półgębkiem wprawdzie, Dobek przyrzekał. Czekał tylko, rychłoli się wyrwie, aby się obozowi cokolwiek przypatrzyć.

Tak obdarzonego i podochoconego Hengo potem zaprowadził pod szałas na horodyszczu zawczasu dla nich opróżniony i tu go na spoczynek złożywszy, sam jeszcze do swoich powrócił.

Miał Dobek czas i zręczność468 przypatrzeć się temu, czego był ciekawym, gdyż zewsząd go obozujący otaczali. Z miejsca, na którym szałas stał, wojsko dokoła rozłożone widać było, jazdę, której znaczna cześć miała odzież z żelaznych łubek i blach, i piechotę z tarczami, uzbrojoną w dzidy, oszczepy, miecze i obuchy. Nade wszystko tu podziwiał porządek wojenny, którego u Polan nie znano. Wszystek ten lud jak niewolników starszyzna ostro trzymała, a za najmniejszą winę, jednych prętami smagano, drugich obarczano ciężarami. Byli i tacy, co w dybach za przestępstwa chodzić musieli. Obchodziła się z nimi starszyzna jak z jeńcami, a gdy który z sotników huknął, drżało przed nim, co żyło. Zmiarkował Dobek, że choć taki wojak nie był pewny czasu469 porażki, wojnę nim prowadzić łatwiej było, gdyż do czasu ze strachu był posłuszny.

Z miejsca, na którym szałas stał, liczbę wojska niełatwo rozpoznać było, ale nie zdała mu się zbyt znaczną: zbroją tylko i orężem Polan przechodziła.

Gdy Dobek dobrze się już był przyjrzał ludziom i porządkowi, późno w noc nadciągnął doń Hengo i przy nim się na straży położył, dopytując się ciekawie, jak mu się tu podobało. Dobek, choćby był miał ochotę w miejscu go ubić, chwalił młodych panów, iż gładcy byli, piękni, ochoczy i weseli. Z przyjęcia się niby wielce radował, a Hendze obiecywał sowitą nagrodę.

Podarki, które dla niepoznaki przyjąć musiał, jak ogniem go piekły.

W obozie kneziów młodych wiedziano już, iż Piastun z całą siłą dążył ku granicy, aby naprzeciw nim stanąć i zaprzeć im drogę, zaraz też nazajutrz i oni wysyłać mieli gońców po ludzi zaciężnych i wyprzedzić go chcieli napaścią niespodzianą.

Nazajutrz rano bardzo, z nikim się już nie widząc i nie żegnając nikogo, Hengo i Dobek ruszyli przez obóz nazad ku lasom, przy czym tak się pokierował Dobek, aby się jeszcze piechocie i jeździe przypatrzeć. Hengo miał mu wszędzie towarzyszyć.

Wziął z sobą różnych darów dosyć, aby nimi do pozyskania więcej ludzi Dobkowi dopomagać. Zarania tego dnia gromady niektóre już się w obozie ruszały, a te miały przodem iść, drudzy, z posiłkami wnet ciągnąć za nimi, chciano bowiem koniecznie wprzód wkroczyć od pomorskiej granicy, nimby się do niej Polanie zbliżyli.

Ruch był wielki, ochota dzika i odgrażania się straszne. Dobek przerzynając się przez kupy tego motłochu, musiał się tego nasłuchać za wiele i ledwie mogąc powstrzymać od okazania gniewu, konia tylko parł, by co rychlej znaleźć się na swobodzie.

Minąwszy obóz i pola, wjechali nareszcie w lasy. Hengo skorym był wielce do rozmowy, Dobek milczał posępnie. Pierścień na palcu go piekł, miecz u boku zawadzał, kubek za nadrą470 go dusił – tak mu pilno było pomścić doznaną zniewagę. Do nocy odjechali od obozowiska daleko, o znalezienie drogi już się Dobek nie obawiał – myślał tylko, co z Niemcem zrobić.

Przebić go mieczem było nader łatwo, ale rozbolałemu człowiekowi tej zemsty było za mało.

Gdy nocą już stanęli na nocleg i konie pętać przyszło, aby je puścić na paszę, Dobek się zakręcił powiadając, że postronki pogubił, a kilka tylko pęczków zapaśnego471 łyka472 znalazło się u siodła. Niemiec, człowiek zawsze przezorny, swój sznur mocny ofiarował – ale Dobkowi wydał się on za cienkim.

We dwóch więc wzięli się z niego grubszy skręcić – Hengo pomagał ochoczo. Ogień już był wielki pod starym dębem rozpalony i płonął jasno.

Bardzo zręcznie pętlę splótłszy Dobek milcząc przystąpił do Niemca i nim się ten spostrzegł, zarzucił mu ją pod pachy. Wziął to sobie za żart Hengo, niedomyślający się jeszcze niebezpieczeństwa, gdy drugi koniec sznura przez gałąź przerzuciwszy, chwycił Dobek i szarpnąwszy nim, już krzyczącego Niemca nad ogniem zawiesił, skrępowanego tak silnie, iż się wywinąć nie mógł. Sznur potem Dobek umocował, a sam nieco opodal spokojnie się położył na trawie, ogień tylko podkładając, aby Hengo upiekł mu się żywcem.

Stało się to tak szybko, iż Hengo, rażony nagle, przytomność prawie utracił. Dobek zbyt był zburzony, aby nawet mógł łajać iskrzyły mu się oczy, leżał, patrzał i nasycał się.

Jęczącym głosem Niemiec się śmierci wypraszał – lecz nie otrzymał słowa odpowiedzi, ogień tylko podkładał Dobek coraz silniejszy, rzucając weń, co mógł ściągnąć gałęzi. Dym i płomień coraz się wyżej podnosząc, już zdrajcę ogarniały. Jęczał coraz słabiej i sznur poruszany okręcał się z nim wśród płomieni.

Tymczasem, gdy jęki ustawać poczęły, mściciel konie oba na powrót ściągnął z paszy, pokładł ładunek na nie, nałożył uzdy i wyczekiwał tylko, rychłoli Hengo w męczarniach skona, aby się od trupa oddalić.

Miotając się jeszcze Hengo, coraz słabszym odzywał się głosem.

Oczekiwanie znużyło znać Dobka, bo chwyciwszy oszczep, rzucił nim w piersi i dobił nieszczęśliwego.

Odszedł potem od ogniska, a wkrótce ciało urwane z gałęzią padło w ogień, żar i iskry rozpryskując do koła, objęły je płomienie. Najmniejszej już wątpliwości nie było, iż Hengo odżyć nie może, skoczył więc Dobek na koń, splunąwszy na trupa i szybko się oddalił.

Lżej mu się potem zrobiło, a że noc dosyć jasna dozwalała ciągnąć dalej, ledwie cokolwiek koniom na polance spocząwszy, ruszył, spiesząc nie do domu, ale na prost ku jezioru Lednicy, gdzie się spodziewał znaleźć w pochodzie już wojewodów i ziemie473.

Kto by go był ujrzał naówczas pędzącego niecierpliwie ku swoim z wieściami, jakie zdobył na wyprawie – myślałby, że go jędze i wiły lasami gnały, tak pilno mu było co najprędzej dostać się do Piastuna i swojej gromady.

Ze wszystkich polańskich mirów, co do oszczepu i procy zdatnym było – Piastun naprzód zebrał u Gopła. Tu mnogi ten lud, tysiącznikom, setnikom, dziesiętnikom, rozkazawszy podzielić, nad oddziałami stawiać dowódców, wojewodów, którzy jemu tylko winni byli posłuszeństwo. Piastun zebrał wojsko daleko liczniejsze niż obrona wymagała. A choć wojakiem nie był, ale prostym bartnikiem, z rojami tymi tak sobie umiał poradzić, iż po raz pierwszy, zamiast kup bezładnie rozbiegających się po lasach i polach, złożył wojsko, które i Niemcom mogło być groźnym.

Uzbrojenie też, choć proste, lepszym teraz było, bo wojewodowie i ich tysiącznicy, sami każdego opatrywali, aby z gołymi nie szedł rękami. Ci, którym koni nie stawało, szli pieszo, uzbroiwszy się w cięższe oszczepy, pociski i tarcze.

Ponieważ innej zbroi na ciele nie mieli, tarcze te służyły w zastępstwie. Sporządzono ich mnogość wielką, z kory lipowej i drzewa, jakich długo potem jeszcze używano.

Jesiennego dnia, wystąpiwszy na pagórek, gdy wszystek lud już z wojewodami stał w polu, a każdy mir i ziemia ze swymi bogi i stanicami na wysokich dzidach wetkniętymi – rozeznać było można i policzyć – uradował się Piastun w duszy: gromady w ładzie stały i wesołymi głosy mu odpowiadały.

Rozkazanie tedy szło po wszech ziemiach, aby Międzyrzeczanie, Kujawiacy, Poznańczycy, Bachórcy474 z innymi ciągnęli w porządku pod swymi wojewodami, posuwając się trzema drogami ku granicy. Jedne o drugich ziemie wiedzieć miały, nie przeszkadzając sobie w ciągnieniu i na pastwiskach, a nie pustosząc własnego kraju. Iść mieli w cichości, nie rozbiegając się, tak aby nieprzyjaciel zawczasu się o nich nie dowiedział, nie uszedł, nie osaczył, zasadzki nie miał czasu zgotować. Sam Piastun z synaczkiem, którego mimo lat młodych do wojny zaprawiał, szedł w pośrodku, aby własnymi na wszystko patrzeć oczyma.

Ujrzano też rzecz osobliwą, iż wojewodami mianował ludzi, którzy się tego nie spodziewali, a tych, co nimi chcieli być, pominął. O Dobku jeden on wiedział, gdzie się znajdował, drudzy różnie przebąkiwali, dano więc zastępstwo drugiemu.

Gdy się to działo, a wszystkie siły ławą wielką sunęły się ku granicom, jednego wieczora stanęli na nocleg pod lasem. Piastun z synem i kilku starszyzny u ognia grzać się usiedli. Piekli sobie na drewienkach mięso zabitego kozła i gwarzyli po cichu, gdy niespodzianie zaszeleściało niedaleko i kneź ujrzał stojącego przed sobą Dobka z bladą twarzą, poruszonego wielce, widocznie wysilonego podróżą, bo się na nogach chwiał stojąc.

– Dobek! – spojrzawszy nań zawołał Piastun, jakby o niczym nie wiedział – Gdzieżeś to bywał? co się działo z tobą? Ludzie się o was troskali, czy nieszczęścia jakiego nie mieliście?

– Działo się zaprawdę ze mną – rzekł Dobek – co trudno z dala odgadnąć, czemu by uwierzyć trudno, ale się przecie nic złego nie stało. Wracam oto wprost z obozu Leszków w puszczy dzikiej, tak jako mnie widzicie, jeszcze śmierdzę Niemcami.

Wszyscy krzyknęli zdziwieni, a Dobek opowiadać zaczął.

– Wziąłem u was, miłościwy panie, Niemca do naprawy mieczów takiego, który o mało mnie samego nie popsuł. Chytra gadzina, chciała mnie dla Leszków i do zdrady namówić. Wtedym za wiedzą waszą udał, że się biorę na wędę, jechałem z nim aż na granicę pomorską do obozowiska Leszków. Dobrze było podpatrzeć z bliska, jakie siły mają i co myślą. Stało się tak, że mnie przypuścili do siebie, a do zdrady namawiać jęli, udawać musiałem, język sobie kąsając, że im sprzyjam. Przepatrzyłem ich zbroje, ludzi i wojsko. Chcieli mnie przekupić darami, dodał rzucając z kolei pod nogi Piastunowi pierścień, miecz i kubek – oto one są. Obietnic mi nie żałowali. Wyrwałem się im, spatrzywszy wszystko – i otom ja jest.

Tchnął mocno Dobek, dziko rzucając oczyma.

– A Niemiec co z wami był? co się z nim stało? – zawołała starszyzna.

– Jużem go nie mógł dłużej ścierpieć przy sobie – odparł Dobek. – Na noclegu dla wilków upiekłem go na gorących węglach, aby smaczniej im jeść było, inaczej by go może nie chciały.

Słuchali wszyscy w podziwieniu wielkim, nim się posypały pytania – jak Pomorcy, jak Niemcy, jak cały obóz nieprzyjacielski był zbrojny, co mówili, jak i dokąd ciągnąć myśleli. Opowiedział Dobek, iż spieszyli posiłki zbierać, zwykłą drogą ku Lednicy mając ciągnąć, dokąd już przodowników wysyłano, aby Polanom drogę zabiegli od granicy.

Z drugiej więc strony także nadążać było potrzeba, aby się im nie dać wyścignąć. Z tego, co Dobek widzieć mógł i miarkować, z tego co słyszał, cała Leszków drużyna zebranej przez Piastuna sile równać się nie mogła, orężem tylko straszną była. Serca nabrała starszyzna i wielkiej do boju ochoty, i jak na brzask kazano dać znak do ciągnięcia w cichości ku jezioru, ku Lednicy.

VIII

Lasami, polami, ostępy posuwały się gromady zbrojne ku jezioru w takim milczeniu, jakby zwierza spłoszyć się obawiały. A stało się, zrządzeniem dziwnym, że choć wojewodowie mało o sobie wiedzieli w pochodzie, z różnych stron ciągnąc – o jednym dniu i godzinie wyszli z okalających puszcz na równinę. Mogło się to nazwać wróżbą szczęśliwą i gdyby nie nakazane milczenie, radość by była z piersi wyrwała im okrzyk wielki.

Piastun ze wzgórza oglądać mógł, jako miry i ziemie szły w porządku i jedne przy drugich się kładły.

Tu postanowiono zatrzymać się do jutra, czekać na nieprzyjaciela, a jeżeli by nie nadszedł, sunąć zastępem wielkim ku puszczy od Pomorza.

Nie było jeszcze południa, dzień jesienny, ni skwarny, ani zimny, po chłodnej nadchodził nocy, w lasach stała jeszcze na liściach rosa, w polu wesoło świeciło słońce. Ze trzech stron ściągały się miry i szykowały powoli – gdy stojący na wzgórzu postrzegli u skraju lasów poruszające się gromady, które naprzeciw nich występowały z puszczy.

Byli to Leszkowie i ich siły.

Nie spodziewali się znaleźć Polan w gotowości przeciw sobie i pierwsze ich kupy z lasów wychodzące, ujrzawszy obóz rozłożony na równinie, stanęły wryte.

Zmieszali się widocznie najeźdźcy, obiegać zaczęli konni na boki, rozpatrując się w sile nieprzyjaciela. Nad obu zastępami wielka, uroczysta panowała cisza.

Polanie wcale nie uląkłszy się wroga, nie ruszyli się nawet z miejsc swoich. Pomorcom też, choćby się byli może cofnęli radzi – uchodzić za późno już było.

Na tej więc dolinie nad Lednicą do stanowczej rozprawy przyjść miało między Leszkami a kmieciami. Młodzi kneziowie ufni w Niemców, których z sobą mieli, w oręż i w to może, iż Dobek im zdradę przyrzekał, kazali swoim dalej wysuwać się na pole. Gromada ta, zrazu niewielka, w oczach Piasta rosnąć poczęła, rozciągać się, zwiększać i posuwać naprzeciw Polan, on z wojewodami swoimi stał a patrzał – nie wydając jeszcze rozkazów.

Zrazu w cichości stojący Leszkowie, wnet ubezpieczeni przewagą, w którą ufni byli, dali hasło do okrzyków, które bitwę poprzedzając, służą do strwożenia przeciwnika. Dziki wrzask rozniósł się ponad szeregami. Polanie cicho stali jeszcze.

Obok Piastuna sześciu wojewodów, starców z brodami białymi i siwymi – patrzało w milczeniu jak tam zastęp najeźdźców rósł, wyciągał się, rozdymał i odgrażał.

Ze starców pierwszym był Ścibor, który lud prowadził od Warty, dorodny, mężny i silny – mąż do rady i do boju, milczący, wytrwały, twardy dla siebie i dla ludzi. Siedział na koniu przygarbiony nieco, a że czapki nigdy nie zwykł był nosić, gęsty i bujny włos ogromny wiatr mu jak grzywę rozwiewał. Odkryta pierś, porosła gęstym włosem, nosiła ślady blizn starych.

W ręku miał dzidę okutą żelazem, a na szyi obręcze miedziane dawne, które dziadom jeszcze służyły.

Drugi przy nim, jak on, prawie biały, w którego włosach jasne jeszcze, dawniej rude, pasami się przebijały, rumiany i świeży na twarzy, choć latami od Ścibora był starszy, zwał się Nagim. Na głowie miał czapkę z wilczej paszczęki. Gorąca w nim krew, ruchami niecierpliwymi grała. Oczyma wodził to po swoich, to po wrogach usta miotały przekleństwa i obelgi. Gdyby on rozkazy dawał, już by się rzucił na Pomorców, nie dając im czasu rozwinąć. W ręku miotał oszczepem jakby mu palił dłonie. Podrzucał go i chwytał, a koń pod nim, jakby z panem czuł jedno, podskakiwał do góry i ledwie go naprężona uzda utrzymać mogła.

Za nim stał Luty, Międzyrzeczan wiodący, suchy, blady, wysoki, prawie bez włosów na brodzie i głowie, żółtej skóry, oczu małych, czarnych i niskiego czoła. Łowiec to był, tak jak wojak, zapalczywy i niejeden raz na swoją rękę z garścią475 małą wdzierał się od granicy Pomorzan, we wnętrzności im, łupiąc nielitościwie. Ten do dzidy nie bardzo był nawykły, obuch ogromny miał w reku, a siekierę u pasa, bo wodzowie owych czasów nie tylko rozkazywali wojskom, ale sami przodować im do walki musieli.

Czwartym był Bolko Czarny, któremu nazwanie to zostało z czasów, gdy włos i brodę miał kruczą. Dziś oboje na pół siwizna objęła. Na małej głowie, w której oczy, nos i usta pod zasklepionym siedziały czołem, kędzierzawy włos nastrzępiał się wysoko – krępy był i szeroki a silny. Ogorzałą twarz ledwie wśród zarostu dojrzeć było można. Bolko czarny rzadko usta otwierał, mówił, gdy był zmuszony, krótko a nakazująco. Mąż był do pracy, nie do słowa i słuchać też próżnych wyrazów nie lubił – ale go nikt nie widział doma ni za domem z założonymi rękami. Gdy czynić co nie miał, cepy strugał.

Z drugiej strony stał Myszko zwany Kulikiem, jak wszyscy z tego rodu wyrosły bujno, zdrów, gorący do boju i do rozprawy na języki; uparty przy swoim, ale nieustraszonego męstwa. Znano go, że gdy się przy czym uparł, a rzekł iż tak być ma, nie cofnął się, choćby życiem przyszło płacić. W zgodzie z nim długo trwać było trudno, lecz komu braterstwo przyrzekł raz, strzymał je we wszystkim i do końca. Nigdzie mu weselej nie było jak tam, gdzie się bić miano. I teraz też usta mu się śmiały, jak do najmilszej słodyczy, bo wiedział, że krwi zakosztuje.

Na ostatek najmłodszy z wojewodów, Poraj, konia pod sobą ledwie utrzymać mogąc, patrzał ku Piastunowi, czekając rychłoli rzecze, aby lud szedł na spotkanie.

Był to mąż w sile wieku, dziwnie zręczny, z koniem jakby zrosły, z oczyma błyszczącymi ogniem wesołym, z usty uśmiechniętymi, strojny pięknie, bo się lubił ubierać i błyskotkami obwieszać. Wszędzie, gdzie wszedł, rad był pierwszym być i starał się o to, potu i trudu nie żałując. Kilka razy już szepnął kneziowi, że godziło by się dać znak do boju, lecz Piastun nie śpieszył, rozpatrywał się w tej sile, która ciągle z lasu płynąc, mnożyć się jeszcze nie przestawała, jakby ją puszcza na zawołanie rodziła.

Po namyśle zwrócił się kneź nareszcie, wejrzeniem zdając pytać, co począć mają – czekaćli, aż się Pomorcy rzucą pierwsi, i odpierać, czy iść na nich ławą całą?

Dwa zastępy stały na dwu wzgórzach, w pośrodku których była dolina. Nieznaczny, prawie wyschły strumień kręto biegł jej środkiem. Żaden z wojewodów ze słowem się nie wyrywał, gdy o kroków kilkanaście ujrzano zdążającego ku nim Wizuna, z dzidą okowaną w ręku. Szedł raźno, wesoło, jakby odmłodzony i wysiadłszy zaledwie z łodzi, pośpieszał z twarzą jasną ku wodzom.

– Z chramu idę od ognia i wyroczni! – zawołał – niosę wam wróżbę dobrą. Pytałem losów przez ogień, przez wodę, przez ptasi lot, przez wosk lany i dym świętego ogniska… odpowiedziały mi, że wroga zguba czeka!

Spojrzyjcie! oto nad głowami waszymi ptak się unosi jak gołąb biały, a tam pod lasem gęste kruków widać stada!… Łado! Kolado! – krzyknął. – Idźcie na nich! na nich! następujcie!… Niech ich noga stąd nie ujdzie. Łado! na nich!…

Za Wizunem i wodzowie, i bliższe szeregi ten okrzyk wróżby szczęśliwej powtórzyły.

Piastun ręką wskazywał ku lasom.

Ścibor natychmiast z ludźmi stojącymi po lewicy ruszył, okalając nieprzyjaciela od lewego boku, Luty poszedł z prawego, Bolko Czarny z nim podążał, Myszko za pierwszym, Poraj i Nagi około Piastuna zostali w pośrodku. Gromady ochotnie, jak jeden człowiek poczęły się ruszać i kupić, podnoszono stanice, tysiącznicy i co dorodniejszy lud na czoło wychodził, tarcze chwytano z ziemi, oszczepami najeżały się szeregi.

– Łado!… – wołali wszyscy.

Z przeciwnej strony rozeznać już było można przodem jadących trzech wodzów w płaszczach czerwonych i czapkach pozłocistych, a przy nich żelazem obwieszanych Niemców, którzy rękami wskazywali coś, wywijając na prawo i lewo. Za nimi w jedną gromadę zbity tłum mieszał się i rozsypywał, jeszcze niepodzielony. Niemcy, a tych odróżnić było łatwo, stali przy młodych kneziach w liczbie niewielkiej, za nimi zwijali się Pomorcy z żelaznymi mieczami i pękami sznurów u pasa, przeznaczonymi do wiązania niewolnika i łupu.

Gdy Polanie ruszać się zaczęli wołając: „Łado!”, Pomorcy też posunęli się naprzód z okrzykiem, którego rozeznać nie było można. Dowodzący w płaszczach czerwonych skryli się razem z Niemców orszakiem w środek szyków, a na przód wyskoczyli co najzajadlejsi, nawykli do wypraw Pomorcy. Wywijając mieczami i dzidami, poczęli biec, jakby wyzywali Polan, którzy czekali na nich u pochyłości wzgórza.

Wyschły strumień, ciekący w dolinie resztką wody, dzielił ich we dwa zastępy. Ścibor i Luty rozstąpiwszy się szeroko zabiegli Pomorcom z boków. Z lasów już nie było widać wyrastających sił nowych, ostatnie wysunęły się nieśmiało i dognały tych, co je poprzedzili.

Wrzawa zwiastująca spotkanie rosła coraz, łajano się psami i gadzinami, padalcami i ścierwem zgniłym, najobrzydliwszymi wyrazy… idący przodem pluli na siebie i pięści pokazywali, a gdy z obu stron rozjuszenie wzrosło do szału, pierwsze młoty głucho po tarczach zadźwięczały, ci co stali w pierwszych szeregach zwarli się, naskoczyli na siebie i zmieszali wnet w jedną gąszcz ludzką, w których wrogów od swoich rozeznać nie było podobna.

Z tych przodowników wkrótce powstał tylko wał dogorywających i trupów, który dalszym drogę hamował. Na ziemi leżący jeszcze się dusili i mordowali, gdy już drudzy, depcząc ich i biegnąc po nich, nową rozpoczynali walkę.

Luty, który z boku swych ludzi prowadził, najrzawszy przeciw sobie na koniu siedzącego Klodwiga, wprost się przebił przez ciżbę na niego i spadł nań jastrzębiem. Po czapce i płaszczu poznał w nim wodza. Obuch podniósłszy do góry, zwijając nim rzucił się na Niemca, ten z koniem z miejsca, na którym stał, zerwał się szybko, zabiegł i mieczem uderzył Lutego po obnażonym karku. Krwawa pręga pokazała się na szyi, ale krew nie trysła, a Luty swym obuchem w piersi zmierzywszy Klodwigowi, z konia go na ziemię zwalił.

Niemcy krzyknęli z przerażeniem, całą gromadą otaczając Lutego, który obuchem na wsze strony wywijając, obraniał się im zajadle. Siekły go ich miecze, nie mogąc zadać ran większych nad pierwszą. Zdało się, że stwardniałej skóry jego żelazo nawet wziąć nie mogło, bliznami zaledwie ją znaczyło.

Spośrodka tej gromady, która go opadła, Luty cofać się musiał, a Klodwiga konającego porwali na ręce towarzysze. Ustami lała mu się krew.

Bolko Czarny także wparł się we środek razem z Myszkiem, goniąc za młodymi Pepełkami. Lecz przerażeni losem Klodwiga Niemcy i dwór okrążyli Leszków i murem ich opasywali.

Buta i wściekłość Pomorców wnet jakoś ostygać zaczęły, gdy przy pierwszym starciu nie złamali nieprzyjaciela. Bili się, ale zarazem cofali, gdy gromady Polan następowały i parły silnie, a z obu boków zająwszy wzgórza, ściskały ich coraz ciaśniej. Droga swobodna ku lasom zwężała się co chwila. Leszkowie ujrzeli z przestrachem, że dwie gromady już prawie kraj lasu zajmowały. Pomorcy coraz żywiej też cofać się zaczynali.

W samym środku pobojowiska najzajadlejsza toczyła się walka; tu zwarli się ludzie, którym nie szło o zwycięstwo, ale tylko o to, by się nasycić mogli i namordować.

Dokoła nich trupy leżały okopem krwawym; razem z końmi zmieszane ciała ludzi, w których tkwiły potrzaskane pociski. Ku rzeczce ciekły stąd wężykami jakby czarne strumyki krwi zagęsłej. Tu zacięta walka nie ustawała. Jeśli ją przerwała chwila znużenia, wnet powracała wściekłość. Widać było z tych kup martwych ciał wstające nagie trupy, które życie odzyskiwały, aby się z nową zajadłością rzucić na nieprzyjaciela i lec znowu zgniecione. Konie gryzły się; z sobą i napadały wściekłe na ludzi, psy Pomorców i kneziowskie wyły, rzucając się na wojaków i padały przebijane oszczepami.

Słońce się już dawno ku zachodowi chyliło, wrzawa i bój trwał jeszcze, ale Pomorców niedobitki już tylko cofały się coraz żywiej, coraz widoczniej chcąc uciekać na lasy. Leszkowie z obawy, aby ich nie pochwycono, już przodem z małą garścią uszli niepostrzeżeni. Dla reszty droga była zaparta. Luty biegnących spychał nazad ze wzgórza w pobojowisko, ze wszech stron obejmowali ich Polanie.

Niewolnika brać cale476 nie chciano, poczęła się więc dzika rzeź a rozbijanie tej garści rozpaczliwie broniących się ludzi, którym czaszki trzaskały młoty, a oszczepy piersi.

Cała dolina i dwie wzgórzów477 pochyłości okryte były ciałami, a gdy mrok padł, nie stało już walczyć komu ani kogo zabijać. Starszyzna konno jeździła po polu, a gromady upojonych szałem dobijały tych, co jeszcze drgali i jęczeli.

Ostatnie brzaski wieczora przerażający obraz oświecały, pola zasłane pobitymi, których śmierć chwyciła w różnych walki wysiłkach. Jedni twarzą leżeli na ziemi, drudzy ku niebu zwróconą, jakby się jeszcze dźwignąć chcieli, sparci na rękach skostniałych, z nogami podniesionymi w górę. Gdzieniegdzie wróg leżał razem z tym, co go dobił, nie mogąc wyrwać się z ostatniego uścisku. Nad wielą stały wierne konie, wąchając trupy i szukając poległych panów.

Piastun i krwawi wojewodowie patrzali na wzgórza, kupy otaczające ich, podnosząc zbroczone dłonie, okrzykiwały zwycięstwo.

Gdy noc zapadła, Polanie rozłożyli ogniska i pieśni śpiewać zaczęli. Gromady czeladzi z żagwiami w rękach obchodziły pobojowisko odzierając pobitych.

Nie spieszono grzebać, aby i ptakom, niespokojnie unoszącym się górą, dać się napaść do syta.

Wyszedł później księżyc zza chmur i zaświecił nad szerokim trupów polem. Zdało się, że trupy powstaną, gdy promienie blade poczęły je dobywać z ciemności, ale pozostały martwe, a z lasu wilcy ciągnęli, na biesiadę, wyjąc z daleka i upominając się o część swoją.

U ognia zasiadł Piastun otoczony wojewodami. Radzili, co poczynać, iść dalej czy spoczywać?

Stary kneź długo, wedle obyczaju swego, słuchał, co mówili inni, nie śpiesząc ze słowem. Gdy kołem obiegły głosy, rzekł w ostatku:

– Dwu z wojewodów pójdzie pogonią za zbiegami i pomści najazd na Pomorcach. Tego starczy dla grozy… My tu, gdzie nam Bogi dały zwycięstwo, na kościach najeźdźców założym gród, stolicę, a nazwany będzie Kneźnem. Jutro pogrzebiemy ciała, aby nie kaziły powietrza i ziemi, a gdy lud spocznie, wnet grodzisko obsypywać i budować począć trzeba.

Uradowani wszyscy powtórzyli okrzykiem – Kneźno! a wojewodowie wstali jeden przed drugim dobijając się tego, by na Pomorze iść mogli. Każdy z nich coś miał za sobą i o mało do sporu nie przyszło, gdy Piastun rozstrzygł478 rozkazem, aby Luty i Bolko Czarny ruszyli nazajutrz sami. Umilkła reszta, choć zazdrosnym na nich patrzała okiem.

Przy ognisku na uboczu leżał ranny Dobek; przy nim stali Ludek, Wiszów syn, i Doman. Z zajadłością wielką walczył on dnia tego i nabił wrogów kupy, ale jeden z nich, już obalony, ostatnim wysiłkiem oszczep mu wraził w nogę. Choć z rany zaraz wyjęto drzewce, rana została głęboka, noga była poszarpana, a liście i huba przykładane krwi nawet całkiem zatamować nie mogły. Leżał blady, sycząc tylko z bólu, ale twarz mu się śmiała i oczy błyskały radością, a gdy słabł na chwilę, rzeźwiła go wnet myśl, że się przecie pomszczono na dziczy, która kraj niszczyła.

– Hej – odezwał się Doman – tu leżeć na wygonie i na trupy patrzeć niezdrowo. Wizun już na ostrów powrócił, dzidę we krwi zmaczawszy… zawieziemy się do niego, na ostrów. On ci rany lepiej opatrzy i świętą wodą zaleje… Mnie tam tak uratowano życie. Ja cię powiozę i wiosłami robić będę.

Sambor, który za Ludkiem stał, odezwał się też.

– I mnie byście wzięli… ja mu będę głowę na kolanach trzymał.

Wszyscy się dokoła na ostrów prosili, Doman, Ludek, Sambor, a wszystkich ich tam ciągnęła Dziwa, którą radzi zobaczyć byli.

– Ja bym rad jechał – rzekł brat Ludek – ale mnie serce zaboli widzieć tam siostrę rodzoną do ognia przykutą, gdy gdzie indziej by panowała doma… Nie pojadę… pozdrowicie ją ode mnie… A ty, Domanie?

– Ja pojadę – zawołał Doman – pojadę. Raniła ona mnie i krew moją przelała, ale gdym potem ranny i chory przypłynął, ratowała mnie i pielęgnowała.

– Pozdrowicie ją ode mnie! – powtórzył Ludek. – Ode mnie, od braci, od sióstr i ścian, i progu, i ogniska domowego.

Dobek nie rzekł nic, wzięto go na ręce i do czółna niesiono. Doman sam głowę jego położył na swych kolanach, Samborowi, który nogi otulał, zostawiwszy wiosło.

Popłynęli powoli. Noc była jasna, widzieli, jak w promieniach księżyca bogunki się po wodzie rzucały, jak z dala nad powierzchnią jeziora ich główki wyskakiwały niknąc, gdy się zbliżali, jak białe ich ręce nad wodą zbierały warkocze, z których krople spadały jasne; zdało im się, że śpiew ich słyszeli, a przypłynąwszy bliżej, znajdowali tylko zmarszczoną powierzchnię i wir, w który ją tanecznice wprawiły.

Pokazał się wreszcie ostrowu brzeg i drzewa, a nad chramem dymu słup czerwieniejący w oddali i chat czerwone okienka, a na łące obozy ludzi, co się tu przed Pomorcami schronili, a bitwę słyszeli tylko w wichrów szumie. Gdy czółen479 zaczął się zbliżać do brzegu, czekała nań ciekawa gromada, a wśród niej Dziwa, patrząca w dal, jakby się kogo spodziewała.

465.zabyć – zapomnieć. [przypis edytorski]
466.weźmijcie – dziś: weźcie. [przypis edytorski]
467.podle – tu: podług, obok. [przypis edytorski]
468.zręczność – tu: sposobność, okazja. [przypis edytorski]
469.czasu – tu: podczas, w czasie. [przypis edytorski]
470.nadra a. nadro – pazucha, zanadrze. [przypis edytorski]
471.zapaśny – tu: zapasowy. [przypis edytorski]
472.łyko – tu: sznur konopny, skręcony z łykowatych części łodyg konopi. [przypis edytorski]
473.ziemie – tu: oddziały z poszczególnych obszarów kraju, ziem. [przypis edytorski]
474.Bachórcy – lud znad Bachorzy, zamieszkujący okolice rzeki oraz podmokłe tereny między Wisłą a Gopłem. [przypis edytorski]
475.garść – tu: grupa, oddział wojowników. [przypis edytorski]
476.cale – wcale, w ogóle. [przypis edytorski]
477.wzgórzów – dziś forma D. lm: wzgórz. [przypis edytorski]
478.rozstrzygł – dziś: rozstrzygnął. [przypis edytorski]
479.czółen – dziś r.n.: czółno. [przypis edytorski]
Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
01 июля 2020
Объем:
490 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают