Читать книгу: «Brühl, tom pierwszy», страница 9

Шрифт:

Podobne jéj figurki chyba na parawanach i z porcelany lepione się trafiają. Niezmiernie strojna i nadzwyczaj brzydka, chuda, żółta, woniejąca węgierską wodą (La Reine d'Hongrie: larendogrą, zastępującą wówczas kolońską), w wysokiéj fryzurze, na korkach wysokich, maleńka kobiécina wpadła szastając suknią i mizdrząc się do Sułkowskiego oczkami zmrużonemi, buzią wysznurowaną, w któréj już połowy niegdyś perłowych ząbków nie było.

W chwili gdy ten niespodziewany gość brał szturmem gabinet, Ludovici nawpół zgięty wysuwał się z niego, a przybyła, pomimo iż była bardzo zajętą, oczyma za nim powiodła.

– A ce cher Comte! – zawołała – widzisz, widzisz, niewdzięczny hrabio! nim mogłeś się dowiedziéć że ja tu jestem, ledwie ucałowawszy kolana mojéj Najjaśniejszéj wychowanicy, przybiegłam do ciebie. N'est ce pas joli de ma part?

Sułkowski się skłonił i chciał jéj rękę ucałować, ale go klapnęła po ramieniu czarnym wachlarzem.

– Daj pokój… stara jestem, to ci smakować nie będzie; ale daj mi gdzie siąść.

Obejrzała się i na piérwszém krześle upadła.

– Muszę odetchnąć: chciałam z wami pomówić na cztery oczy.

Sułkowski stanął przed nią w gotowości do rozmowy. Podniosła ku niemu głowę.

– No cóż? straciliśmy tego wielkiego, wspaniałego, nieodżałowanego Augusta naszego!

Westchnęła, Sułkowski wtórował.

– Szkoda go, ale między nami powiedziawszy, żył dosyć i użył wiele i nadużył… Ja o tém mówić nie mogę: Des horreurs! Cóż teraz będzie z wami, sierotami biédnemi? Królewicz? prawda? nieutulony w żalu? tak? Ja od mojego dworu przybyłam z kondolencyą do niego i mojéj drogiéj Najjaśniejszéj wychowanki.

Pochyliła się nieco i sparła niby wdzięcznie na poręczy krzesła, do ust przykładając wachlarz.

– Cóż słychać? mój hrabio, drogi hrabio? co słychać? Już wiem, że wy należne wam otrzymaliście stanowisko. Cieszym się z tego wszyscy, bo wiemy że dwór nasz na was rachować może we wszelkim wypadku?

Sułkowski się skłonił.

Z tych wyrazów łatwo odgadnąć, iż przybyła była posłanniczką dworu austryackiego. Była to sławna niegdyś nauczycielka królewiczowéj Józefiny, późniéj frejlina, panna Kling, którą posyłano tam gdzie męzkie poselstwo byłoby zbytnio oczy zwracało. Panna Kling była jednym z najzręczniejszych ówczesnych dyplomatów na posługach cesarza.

– Pani już o wszystkiém od Najjaśniejszéj królewiczowéj wiedziéć musi.

– Ale o niczém w świecie nie wiem, drogi hrabio; wiem tylko – prędko mówiła panna Kling – że wam należy piérwsze dostojeństwo, że macie Kurfirsta serce, że Brühl ma wam dopomagać. Ale mówże mi hrabio, co to jest ten Brühl?

Sułkowski się zamyślił.

– Jestto mój przyjaciel – rzekł w końcu.

– A! teraz… to rozumiem. Wiecie, że królewiczowa mu przyrzekła Kolowrathównę i że ona podobno nie bardzo sobie życzy. Wszak Brühl szalał za Moszyńską?

Wszystko to tak prędko biegło z ust panny Kling, że Sułkowski na odpowiedź się namyśléć nie miał czasu.

– Tak – rzekł krótko – Brühl podobno się żeni…

– Ale luter jest?

– Ma przyjąć wiarę katolicką.

– Byle nie tak jak, z przeproszeniem nieboszczyka, jak ten wspaniały wielki August II, który swoim ulubionym wyżłom kładł różańce na szyję.

Sułkowski zmilczał.

– Cóż więcéj? królewicza nie widziałam jeszcze… zmienił się? posmutniał? żal mi go! Żałoba… opery tak długo nie posłyszy. A Faustyna? cóż? czy ją kto zastąpi?

– Najjaśniejszy królewicz pragnie wszystko utrzymać w takim stanie jak było za rodzica jego ś. p. Augusta…. Faustyny niktby zastąpić nie potrafił.

– Ale to stara kobiéta i głos ma tylko piękny.

– To téż ten w niéj tylko zachwyca – odezwał się Sułkowski.

Panna Kling zakryła się wachlarzem i pokiwała głową.

– Prawdziwie – rzekła cicho – dla mnie kobiéty nader drażliwe pytanie; ale jestem ciekawą i muszę wiedziéć. Mój Sułkowski! czy on dotąd jest wierny żonie. Ja ją tak kocham, moją Najjaśniejszą wychowanicę.

Hrabia aż się cofnął.

– To nie ulega najmniejszéj wątpliwości! – zawołał żywo. – Najjaśniejsza królewiczowa nie opuszcza go ani na chwilę: jeździ z nim na łowy, do Hubertsburga i Dianenburga nawet.

– Ażeby ją zbrzydził i aby mu się prędzéj naprzykrzyła – szepnęła Kling – to nie dobra rachuba. Ja się zawsze lękam tego bałamuctwa, które jest we krwi…

Spojrzała na hrabiego, który głową potrząsał.

– Królewicz jest tak pobożny…

Kling pokryła uśmiech wachlarzem. Okna pokoju, w którym się toczyła ta rozmowa, zwrócone były ku rynkowi. Pomimo ze mówiono dosyć głośno, wrzawa, śmiechy i hałas jakiś uliczny pod samemi oknami stał się tak silny, że Sułkowski, namarszczywszy brwi, nie mógł się powstrzymać, aby się nieco ku oknu nie zbliżyć i nie wyjrzéć jaka tego była przyczyna.

W owych czasach uliczny hałas i rozpasanie pospólstwa były bardzo rzadkie. Jeśli się co podobnego trafiało, musiało być spowodowaném wypadkiem ważniejszym i niejako urzędowym: wyrokiem jakim sądowym, wykonaniem jego, lub tym podobnie. W istocie przez okno widać było nagromadzone tłumy, w sąsiednich kamienicach pełno było głów we drzwiach i szybach. W pośrodku ciżby, która się cisnęła i falowała, jakiś pochód niezrozumiały się odbywał…

Panna Kling, niezmiernie ciekawa, porwała się z siedzenia, podbiegła do okna i rozsunąwszy firanki starała się widowisku, które jéj badanie przerwało przypatrzéć. Sułkowski spoglądał także.

Tłum właśnie pod samemi przeciągał oknami, a ogromna kupa dzieci i starszych obdartusów goniła za dziwną figurą w ciemnéj sukni, siedzącą na osiołku twarzą do ogona. Osła prowadził pachołek czerwono ubrany… Smutno było spojrzéć na tego nieszczęśliwego winowajcę, człowieka nie młodego, ze spuszczoną głową, przygarbionego, przybitego wstydem i męczarnią na lata jego ciężką. Chwilami oczy sobie zakrywał… to znowu chwytał się osła aby nie spaść, to opierał na szyi, to na grzbiecie.

Z okna można było rozpoznać dobrze zbladłą, zbolałą, żółtą twarz ukaranego przestępcy, który, wnosząc z sukni, do lepszego stanu należał. Z kieszeni jego wystawały papiéry. Z nóg zwieszonych pospadały trzewiki, suknie miał poszarpane i rozpięte. Jakiś rodzaj osłupienia nastąpił widać po doznaném upokorzeniu; machinalnie tylko bronił się od upadku, nie patrząc na to co się koło niego działo. Pomimo że dokoła osła szli z halabardami pachołkowie miejscy, tłum nielitościwy zawsze i okrutny, wypatrzywszy chwilę ciskał błotem i kamykami na starca. Cała jego suknia okryta już była plamami, a z twarzy ściekało także błoto. Pachołkowie się śmieli, dzieci biegły, schylały się, goniły i zażarcie dopełniały bezmyślnego okrucieństwa.

– Ale cóż to jest? – zawołała panna Kling – co się tu u was dzieje? nie rozumiem!

– A! nic, nic! – obojętnie zawołał Sułkowski – bardzo prosta rzecz. Nie można bezkarnie dozwolić, aby ta hałastra, gryzipiórki jakieś co papiér zasmarowują, śmieli się porywać na sądzenie ludzi klass wyższych i mówienie o nich bez należnego uszanowania.

– Ale naturalnie – odparła p. Kling – a cóżby to było, gdyby im dozwolono tykać najświętszych rzeczy…

– Wiem co to za jegomość, to wydawca jakiegoś pisemka, które gazetami albo nowinami nazywamy, niejaki Erell… Dawnośmy uważali że sobie za wiele pozwala. Na ostatek przeskrobał cóś w swoich Dresdner Merkwürdigkeiten i kazano go przeprowadzić po mieście na takim ośle, jakim on sam jest.

– Et c’est justice! – zawołała panna Kling – to bardzo dobrze: z temi ludżmi dosyć surowemi być nie można. Wyborny przykład, radabym, aby go w Wiedniu naśladowano i żeby się nam dostali w ręce ci, co w Hamburgu i Hadze pozwalają sobie odkrywać najskrytsze dworów tajniki!

Patrzali oknem jeszcze, tłum się wrzeszcząc tłoczył. Stary ów Erell, znać wycieńczony, chylił się na prawo i lewo, jakby co chwila z osła się miał zsunąć. Ale pachołkowie uważni chwytali go pod pachy i umocowywali znowu, a że ich to niecierpliwiło, nie obeszło się bez poprawiania pięścią niezdarnego pismaka, który pozwalał sobie popełniwszy taką zbrodnię, udawać jeszcze delikacika.

Na zawrocie ulicy widowisko to wreszcie wraz z tłumem, który wiodło za sobą, zniknęło za murem, a panna Kling powróciła do swojego fotelu.

Któżby się był naówczas domyślił, że ten którego na pośmiewisko wystawiano tak nielitościwie, przedstawiał sobą jednę z tych potęg nieznanych, do jakiéj miało dorosnąć dziennikarstwo?

Nie popsuło to widowisko humoru ani szczebiotliwéj pannie Kling, ani Sułkowskiemu. Znikło z pamięci, znikłszy z oczów; poczęły się szepty i dopytywania. Gospodarz jednak dosyć zimno i ostrożnie odpowiadał na rzucane mu do rozwiązania zagadki.

– Mój drogi hrabio – dodała wkońcu posłanka – powinieneś rozumiéć to dobrze, iż dworowi mojemu idzie o to, aby zdrowy wpływ tylko miał przystęp do umysłu kurfirsta, a nawet mojéj najjaśniejszéj wychowanki. Wprawdzie aktem urzędowym zrzekliście się wszelkich roszczeń i przyjęli sankcyą pragmatyczną – lecz… łacnoby ktoś mógł was wprowadzić na pokuszenie. Dwór mój ufa ci kochany hrabio – dodała cicho – i możesz nań rachować, bo wdzięcznym być umié.

– Liczę się do najwierniejszych sług J. Cesarskiéj Mości – rzekł Sułkowski.

Panna Kling wstała i otrząsała suknią na rogówce, gdyż pomimo twarzy i wieku, dbała wielce o swój strój. Przejrzała się w wiszącém zwierciadle, uśmiechnęła, dygnęła; Sułkowski podał jéj rękę i wychodzącą przeprowadził do oczekującéj na nią dworskiéj portchaise, do któréj zaprzężeni dwaj hajducy w kanarkowéj liberyi unieśli zaraz kłaniającą się długo i wdzięcznie baronównę.

X

Wkrótce po opisanych tu scenach, w godzinie obiadowéj, która naówczas była tak wcześną, że na zamku o drugiéj zwykle od stołu wstawano, Brühl niezmiernie zmęczony wpadł do swojego domu.

Na twarzy jego zwyczajnie tak rozpromienionéj, znać było rozdrażnienie wielkie. Spojrzał na zégar i nie dając sobie tak potrzebnego wypoczynku, pobiegł do znanéj nam garderoby. Czterech lokajów czekało tu na jego ekscelencyą, piątym był Hennicke z nadzwyczaj kwaśną twarzą, stojący w progu i zdający się domagać posłuchania.

Zobaczywszy go w zwierciadle Brühl, odwrócił się niecierpliwy.

– Czego chcesz? – zapytał.

– Rzecz niezmiernie pilna – ponurym głosem zawołał Hennicke.

– Ale i mnie téż niezmiernie jest pilno… – rzekł niecierpliwie Brühl.

– A mnie pilniéj jeszcze, niż waszéj ekscelencyi – mruknął zausznik.

Widząc że się go nie pozbędzie, minister pobiegł do progu… czekał na to, co mu miał powiedziéć Hennicke. Lecz radzca potrząsł głową i wskazał wyraźnie, że tu przy świadkach rozpocząć nie może. Minister szybkim krokiem napowrót przebiegł do gabinetu… Zamknięto drzwi.

– Mów prędko!

Hennicke zapuścił ręce z palcami długiemi i kościstemi w głąb' kieszeni swéj kamizelki, dobył z niéj powoli coś błyszczącego i milcząc podał Brühlowi.

Była to moneta, czy medal wielkości talara. Brühl poszedł z nią do okna, bo dzień był pochmurny.. oczy jego pilnie zatrzymały się na medalu, którego jedna strona wyobrażała tron z siedzącą na nim figurą z fajką w szlafroku, a poznać w niéj było łatwo, lub domyślić się raczéj kurfirsta młodego; trzy figury podpierały tron jego, dwie w paziowskich strojach, a jedna w lokajskiéj liberyi. Odwróciwszy medal, mógł przeczytać na nim dystych szyderski, stosujący się do Sułkowskiego, do niego i do Hennickego:

 
Jest nas tu trzech razem:
Dwóch paziów i lokaj.
(Wir sind unserer drei
Zwei Pagen und ein Lakai).
 

Popatrzywszy chwilę Brühl, cisnął medalem o ziemię; ten się potoczył, a Hennicke schylił po niego troskliwie, goniąc toczący się aż pod kanapkę. Podniósł się wreszcie, Brühl stał zamyślony i gniewny.

– Cóż w. ekscelencya na to?

– Co? dajcie mi tego, co to zrobił… zobaczycie – zawołał Brühl.

– Co to zrobił – podchwycił gniewnie Hennicke… to odbito w Holandyi, tam gdzie nasze ręce nie sięgają, ale podyktowane z Saxonii. Któż tam się o to troszczy, czy ja byłem lokajem, a wasze obiedwie ekscelencye paziami. Holendrom to zupełnie wszystko jedno. To wyszło ztąd, z Saxonii.

– A zatém trzeba dojść sprawcy – zawołał Brühl, bądź co bądź nie potrzeba żałować na to wydatku… nasłać ludzi.

Hennicke ruszył ramionami.

– Pięknąbyśmy mieli policyą i dobrych szpiegów, gdybyśmy tego dojść nie mogli! Ten medal daj mnie… – dodał Brühl – ja go potrzebuję miéć. Zkąd go masz?

– Mnie go niewidzialna podrzuciła ręka. Znalazłem go w domu na stoliku. Znajdziecie może i wy u siebie.

– Potrzeba surowości do ostatecznych posuniętéj granic, do Koenigsteinu na całe… krzyknął minister. Niedawno Erella trzeba było przewietrzéć, oprowadzając po ulicach; ale tego jegomości bezpieczniéj zamknąć, aby się nauczył szanować ludzi.

– Najprzód go trzeba znaleźć! – mruknął Hennicke. Postaramy się o to… Mnie w tak dobrém towarzystwie – rzekł z tajonym gniewem – wcale nie wstyd. Ekscelencyom może być przykro stać obok ex-lokaja.

Spojrzał bystro na Brühla.

– Ha! ale ten lokaj potrzebny… bez niego obejśćby się było trudno… dużo rzeczy widział, wiele słyszał, nie mało ich przez ręce przepuścił; gdyby się go pozbywać chciano…

– Cicho, milcz Hennicke – przerwał minister – niepotrzebne czynisz przypuszczenia. Medal wykupimy i zniszczymy, a sprawcę ty znajdziesz. Za kilka tysięcy talarów, wiele zrobić można.

Wyprawić człowieka rozumnego do Holandyi na miejsce.

– Ja sam pojadę – rzekł Hennicke… nie dziś, to jutro namacam tego jegomości. Nie byłby człowiekiem, żeby coś tak dowcipnego wymyśliwszy, nie pochwalił się z tém przed kimkolwiek. Trochę cierpliwości… będziemy go mieli.

Brühlowi było pilno, skinął na konfidenta i wyszedł – Hennicke znikł. Chmurniejszy nieco pobiegł się przestroić, oblać wonną wodą, dobrać sobie do stroju tabakierki, szpady, peruki i kapelusza. Spojrzał na zégarek i kazał zachodzić karecie. Konie stały w gotowości. Zaledwie siadł, uniosły go ku przedmieściu Wilsdrufskiemu. Dzień był piękny, wiosenny, ciepły, słoneczny. U bramy minister stanąć kazał, lekki płaszczyk narzucił na ramiona, wysiadł z powozu i odprawiwszy go do domu, stał póki mu z oczów nie zniknął. Obejrzał się potém bacznie, a że wśród przechodzących, nikogo oprócz ludzi z gminu nie było, posunął się żywo za bramę, gdzie się poczynały ogrody. Ścieżką sobie znajomą dostał się do furtki, od któréj miał klucz w kieszeni i jeszcze raz obejrzawszy się na wszystkie strony, wbiegł do ogródka, którego rozkwitłe jabłonie, okryły go strzęsionemi z gałęzi różowych kwiatów listkami.

W głębi widać było skromny bardzo domek wiejski, cały w bzowych krzakach utulony. Ptaszki świergotały na gałęziach, cicho było i pusto; Brühl szedł ulicą wysadzaną drzewy, powoli, zamyślony z głową spuszczoną. Trzask otwierającego się okna zbudził go. W oknie stała wspaniałéj postaci kobieta, zdająca się oczekiwać na niego. Spostrzegł ją i lice mu się rozjaśniło. Zdjął kapelusz i pozdrowił ją, rękę przykładając do serca.

Ci, co niegdyś znali w całym blasku jéj niezrównanéj piękności, dziś zamkniętą w pustym zamku i zestarzałą w tęsknocie i boleści Cosel, byliby w rysach młodéj pani, stojącéj w oknie, znaleźli do niéj choć dalekie podobieństwo. Nie miała ona blasku matki ani tych rysów rzeźbionych, które do późnéj starości zachowały się niestarte nawet łzami, ale miała majestat i powagę, i potęgę jéj wejrzenia.

Stojąca w oknie była to hrabina Moszyńska, któréj mąż w Warszawie przygotowywał elekcyą królewicza. Ona wolała pozostać w Dreznie; kilką krokami spiesznemi Brühl znalazł się w progu domku… ona wyszła naprzeciw niego. Wnętrze chatki daleko ozdobniejsze, niżby się po jéj skromnéj powiérzchowności spodziewać było można, strojne było w zwierciadła, w wytworne sprzęty i wonne od wiosennych kwiatów. W pierwszym dosyć dużym pokoju, stał nakryty do obiadu stoliczek na dwie osoby, świecący od sréber, kryształów i porcelany. Nie było nikogo, oprócz hrabinéj i ptaszków, które w bronzowych klatkach świergotały, idąc w zapasy ze swemi braćmi na swobodzie.

– Tak późno! – szepnęła Moszyńska, którą Brühl w rękę całował.

– Prawda, późno – odparł minister, dobywając brylantami kameryzowany zégarek – ale mnie wstrzymano interesem niemiłym a ważnym.

– Niemiłym? cóż takiego?

– Dziś nie mówmy o tém, radbym zapomniéć…

– A ja chciałabym wiedziéć…

– Dowiecie się kochana hrabino; zawsze zawcześnie o rzeczy nieprzyjemnéj – rzekł Brühl, siadając naprzeciw niéj i głowę opierając na dłoni. Cóż zresztą dziwnego, że człowiek, co jak ja, po stopniach iść musiał i doszedł trochę wyżéj, ma nieprzyjaciół w tych, co za nim pozostali, i którzy się mszczą bezsilnemi szyderstwy.

Hrabina, która słuchała z uwagą natężoną, poruszyła się żywo i z uśmiechem lekceważenia, piękną rączką uderzyła po stole.

– Szyderstwy! potwarzami! słowy! – zawołała – i wy jesteście tak słabi, że na to zważacie? że was to obchodzi? że boli? Musiałabym zwątpić o was kochany Henryku, gdybyście być mieli tak słabi. Kto chce wielką w świecie odegrać rolę, ten na sykanie widzów wcale zważać nie powinien ani się powodować oklaskami. Jedno i drugie nie wiele warto. Jeżeli cię boli posłyszane słówko, żal mi cię: nigdy nie dojdziesz do niczego. Nadto trzeba umiéć być wyższym…

– Nikczemne urąganie – wrzucił Brühl.

– Cóż cię to tak może obchodzić, że pies z za płotu szczeka? – spytała piękna hrabina.

– Drażni mnie.

– Nie spodziewałam się tego… wstydź się.

– Nie wiecie o co idzie.

To mówiąc Brühl, dobył z kamizelki medal, który wziął z sobą i posunął ku hrabinie. Ta obojętnie nań rzuciła zrazu okiem, przypatrzyła się rysunkowi jednéj strony, powoli odwróciła go na drugą; przeczytała napis, uśmiechnęła się, ruszyła ramionami i chciała wyrzucić przez okno, gdy Brühl rękę jéj wstrzymał.

– Potrzebny mi – rzekł.

– Na co?

– Nie puszczę tego płazem – odparł minister. Koncept wyszedł z Saxonii.

Jeśli dozwolimy nicować nasze czynności i nie ukarzemy zuchwalca…

– Znajdźcie go najprzód – szepnęła hrabina – a potém dobrze się zastanówcie, czy, mszcząc się, nie podniesiecie dzieciństwa do ważności, któréj ono nie ma.

– Zanadto sobie pozwalają! – zawołał Brühl. Niedawno Erella trzeba było na ośle wodzić po ulicach, a autora medalu wypadnie zaprosić do Koenigsteinu.

Moszyńska ruszyła ramionami pogardliwie.

– Zemstę, wierz mi, zostaw Sułkowskiemu – rzekła – a w ogóle dopóki musicie panowanie dzielić z nim, starajcie się, aby na jego ramiona spadało wszystko, co drugich boli, na siebie bierzcie, co miłe. Spodziewam się wszakże, iż długo téj spółki z nim nie będzie – dodała ciszéj.

– Jak długo ona potrwa nie wiem – odezwał się Brühl. Mojém zdaniem należy mu dać czas, aby on sam zbytkiem ufności w sobie, i jaką omyłką się zgubił.

– Masz słuszność i to nieochybnie nastąpi. Sułkowski ma dumę i zarozumiałość ogromną, jest pewnym, że zrobi z królem, co zechce. Należy mu dać plac i pole, na którémby koziołka przewrócił. Tymczasem il tirera les mazzons du feu. Rozśmiała się hrabina, ale Brühla rozweselić nie mogła: siedział chmurny i zamyślony.

Wdzięcznie ubrana i figlarnie wyglądająca służąca, w trzewiczkach na korkach, w czepeczku białym na kształt owéj sławnéj czekoladniczki wiedeńskiej Liotarda; z podpiętym fartuszkiem, z rączkami do łokcia obnażonemi i dowodzącemi, że się nie zapracowywała, bo były białe i delikatne; wniosła w téj chwili wazkę srebrną. Uśmieszkiem i wejrzeniem powitała nieznacznie Brühla, a wazkę postawiwszy na stole, wybiegła prędko z pokoju.

Obiad we dwoje począł się przy rozmowie ożywionéj. Moszyńska dopytywała o wszystko: o pannę Kling, o jéj poselstwo, nawet o projektowane małżeństwo Brühla, o którém mówiąc westchnęła i namarszczyła brwi.

– Nie spodziewam się, żeby mi ono odebrało serce wasze Henryku – odezwała się cicho – panna cię nie kocha, ona ci jest obojętną… żenisz się pono więcéj dla królewiczowéj, dla staréj Kolowratowéj i dla stosunków, niż dla siebie; ja to wiem i dlatego jestem spokojną.

– Możecie nią być – rzekł minister – serca drugiego nie mam, a to jakiém miał oddałem dawno. Żenię się tak samo jak dzielę władzę z Sułkowskim, bo to jest koniecznością położenia.

– Królowi, królowi nadskakuj; stań mu się potrzebnym: baw go, siedź, nie odchodź, poluj choć cię polowanie nudzi. Sułkowski, jeśli się nie mylę zechce odpoczywać, zapragnie grać rolę wielkiego pana, ty się stań nieodzownym. Król… nazywam go już tak, bom elekcyi pewna i korony, potrzebuje kogo i zawsze przy sobie, dlatego aby mu się choć uśmiechać, jest słaby, łatwo nabiéra nałogu twarzy i ludzi. O tém wszystkiem trzeba pamiętać.

– A! droga hrabino! chwytając ją za rękę – zawołał Brühl – bądźcie moją opiekunką, moją Egeryą21, moją opatrznością, a o przyszłość mogę być spokojny…

Rozmawiali tak, gdy głosy dały się słyszéć u furtki i wnijścia. Służąca wbiegła przestraszona. Hrabina porwała się od stołu z brwią namarszczoną, gniewna.

– Co to jest? – zawołała.

– Jakiś… ja nie wiem, ktoś ze dworu. Z listem czy zaproszeniem, domaga się gwałtem by był wpuszczonym.

– Tu? tu? ale któż mu mógł powiedziéć że ja tu jestem? Mnie tu dla nikogo niema.

Domawiała tych wyrazów, gdy pomiędzy drzwiami w ogródku, pokazał się mundur szambelański. Ogrodnik zapierał mu drogę, szambelan niezważając nań szedł powoli. Brühl schylił się, spojrzał przez okno, poznał Watzdorfa i na znak hrabinéj, cofnął się do drugiego pokoju drzwi zamykając za sobą. Pozostał stół nakryty na dwie osoby. Hrabina rozkazała prędko sprzątnąć drugi talerz, a zręczna subretka uniosła nakrycie, zapomniawszy tylko o szklance i kieliszku. Nikt na to nie uważał. Hrabina po chwilce siadła do stolika, chociaż bardzo niespokojném okiem spoglądała ku ogródkowi; brew jéj marszczyła się i ręka drżała z gniewu.

Watzdorf tymczasem przebojem szedł aż do domku, zbliżył się do otwartych drzwi od ogródka, i stanąwszy w nich naprzeciw hrabinéj, zwrócił się do goniącego ogrodnika:

– A widzisz… Jéj ekscelencya jest, wiedziałem o tém dobrze.

To mówiąc z szyderskim skłonił się wyrazem, ciekawie i nieprzyzwoicie rozglądając dokoła, jakby jeszcze kogoś szukał oczyma.

Gdy stanął naprzeciw niéj, Moszyńska przybrała bardzo surową fizyognomię.

– Co pan tu robisz? – zawołała groźno.

– Po stokroć panią hrabinę przepraszam, jestem najnieszczęśliwszym z szambelanów i najniezręczniejszym z ludzi. Królewicz dał mi bilet, pojechałem do jéj pałacu, odprawiono mię z niczem. Bilet królewicza a pana to zawsze rzecz pilna. Puściłem się w pogoń za W. ekscelencyą, szedłem tropem i doszedłem aż tu.

– Że waćpan chcesz naśladować wyżły i gończe, to mnie nie dziwi panie szambelanie – syknęła wstając hrabina – ale ja zwierzyną być nie lubię. Nigdzie więc ukryć się i odetchnąć spokojnie od szambelanów nie można…

Watzdorf zdawał się nasycać tym gniewem. Spoglądał na stół, stało przy nim jeszcze krzesło Brühla z zawieszoną na poręczy serwetą. Hrabina widziała jak się uśmiechał przypatrując się tym sprzętom zdradzieckim. Nie zmieszała się wcale, ale gniew jéj tylko wzrósł do najwyższego stopnia.

– Gdzież ten bilet? – zawołała.

– Ja poczekam, kiedym już raz miał szczęście znaleźć W. ekscelencyę, będę cierpliwym.

– Ale mnie waćpan do niecierpliwości przyprowadzisz, bo ja patrząc nań nic do ust wziąć nie będę mogła – odezwała się Moszyńska.

– Pani mi przebaczy, ale ta cudna woń wiosny, radbym nią tu odetchnąć.

– Wiosna w polu jest jeszcze daleko wonniejszą i piękniejszą; oddaj mi pan bilet i zostaw mnie w mojéj samotności.

Watzdorf się uśmiechał szydersko i powoli po wszystkich kieszeniach szukał biletu.

– W istocie samotność w tym kątku, we dwoje… a! jakby była rozkoszną – mruczał impertynencko.

– Ja i moja suivanta, tak jesteśmy we dwie, a ogrodnik który tak nieroztropnie waćpana wpuścił, za co dostanie odprawę… trzeci…

– Gdzież ten bilet królewicza?

Watzdorf szukał go powoli i dobywał różnych rzeczy z kieszeni, między innemi, jakby przypadkiem natrafił na medal i odezwał się:

– Proszę hrabinéj, co to za zuchwali i nikczemni są paszkwilanci. Ktoby się to co podobnego spodziewał?

Położył medal na stole, a sam daléj kieszenie przebiérał. Hrabina spojrzała, poznała medal, udała że go wcale nie zna, zaczęła rozpatrywać i z najzimniejszą krwią odrzuciwszy go rzekła:

– Wcale lichy koncept! Ale cóż on komu szkodzi?

Szambelan popatrzył na nią.

– Może królewiczowi poddać myśli niepotrzebne?

– Jakie? – spytała hrabina.

– Dobrania sobie innych podpór do tronu – rzekł W[at]zdorf22.

– Kogoż? waćpana, panie szambelanie, Froscha i Storcha?

Watzdorf zakąsił wargi.

– Pani hrabina jesteś złośliwą…

– Pan mnie nie tylko do niecierpliwości, ale do złości istotnie doprowadzić możesz. Gdzież ten bilet?

– Właśnie jestem w rozpaczy, zdaje mi się że go straciłem.

– Biegnąc za mną, aby mi przykrość wyrządzić – mruknęła hrabina – aby mnie tu ścigać, gdy pragnę być samą.

– Samą!! – powtórzył Watzdorf z szyderskim śmieszkiem, i popatrzał na zdradzieckie krzesło.

– Rozumiem – wybuchnęła Moszyńska – wejrzenie waćpana zwraca się ku temu krzesłu i więc jeszcze posądzasz mnie? Czy hrabia Moszyński polecił mu straż nademną?

Mówiła jeszcze z gniewem największym i lice jéj zapalało się, co ją piękniejszą jeszcze czyniło, gdy zaszeleściała suknia kobieca, i osoba, która już przez kilka chwil wprzódy, wszedłszy pocichu, stała ukryta za chińskim parawanem z laki, który w niéj nie jedno osłaniał, wyszła powolnym krokiem, poważnie na środek pokoju.

Watzdorf osłupiał.

Było coś tak dziwnego w tém zjawisku, że nawet hrabina zadrżała ujrzawszy je.

Wchodząca powoli kobieta, słusznego dosyć wzrostu, niemłoda, z dziwnie przejmującém wejrzeniem i królewską postawą, z twarzą, na któréj wiek nieśmiał zniszczyć nadzwyczajnéj piękności śladów, była ubraną tak dziwacznie, iż ją prędzéj za obłąkaną niż za zdrową na umyśle wziąć było można. Miała na sobie rodzaj szerokiéj togi czarnéj, obszywanéj galonami, ze szkaplerzem dziwacznie w litery jakieś szytym na piersiach. Pas, którym druga suknia spodnia była przepasana, miał na sobie czarno na złocie malowane znaki kabalistyczne i zodyakalne. Na głowie, na czarnych, bujnych włosach rodzaj zawoju, przepleciony pargaminowym szlakiem w hebrajskie zgłoski, z dwoma długiemi końcami spadającemi na ramiona, mało co, białe i piękne okrywał czoło. Piękne swe wyraziste oczy zwróciła na natręta, brwi ściągnęła, wzgardliwie popatrzała nań i odezwała się głosem surowym:

– Czego tu waćpan chcesz? pocoś tu przyszedł? abyś córkę i mnie szpiegował, a potém zabawiał królewicza opowiadaniem, jak wygląda stara Cosel? Nieodrodny synu „chłopa z Mansfeldu” i bufona, czy i ty mnie prześladować będziesz… Idź precz! idź mi zaraz precz… precz ztąd! Ani mi się waż! Daj mi być z córką samą…

Ręką wyprężoną wskazała drzwi, Watzdorf pomieszany cofnął się. Błysnęły mu oczy, nie rzekł słowa… wyszedł.

Cosel przeprowadziła go oczyma aż na ścieżkę i zwróciła się do córki.

Nie były to pierwsze jéj odwiedziny ze Stolpen w Dreźnie, ale tym razem Moszyńska się jéj nie spodziewała nawet, weszła aby ją uratować od posądzenia. Hrabina wstała na matki przyjęcie… przyszło jéj na myśl, że Brühl który się był cofnął do gabinetu, zobaczywszy odchodzącego Watzdorfa wnijść może i niepotrzebnie ją zdradzić przed matką.

Zmieszała się. Tymczasem Cosel zasiadła spokojnie miejsce Brühla.

Wypędziwszy natręta, zamyślona zdawała się już prawie nieprzytomną. Ręką wychudłą ale białą i piękną jeszcze, uderzała po stole machinalnie, oczy jéj biegały po pokoju.

– Weszłam tu niespodzianie – szepnęła wkrótce, nie patrząc na córkę – ale pozwoliłaś mi w tym domku przyjmować tych, z któremi ja się widziéć potrzebuję: dałam wiedziéć pastorowi, aby tu przyszedł.

Moszyńska okazała zdziwienie.

– Nie lękaj się, on nadejdzie dopiéro wieczorem – dodała Cosel. – Ale któż tu był z tobą? dlaczego się skrył??

Moszyńska milczała chwilę, namyślała się, matka patrzała na nią jak w tęczę, z pewném politowaniem.

– Rozumiem – rzekła z pogardliwym śmiechem – dworskie intrygi. Nowy pan, nowi ludzie, musicie się na tym ślizkim lodzie trzymać jak można, by nie upaść.

To czego się obawiała Moszyńska, stało się w téj chwili: Brühl zjawił się w otwartych drzwiach drugiego pokoju, i ujrzawszy tę postać, któréj nigdy jeszcze nie widział, ale się jéj znaczenia domyślał łatwo, osłupiał nie wiedząc co począć ze sobą.

Moszyńska zwrócona plecami nie widziała go, ale po oczach matki domyśliła się; rumieniec okrył jéj twarz na krótko, zbladła i ośmieliła się wprędce.

Cosel oczy miała wlepione w pięknego mężczyznę i z chłodną krwią tak mu się przyglądała, jakby ciekawemu jakiemuś stworzeniu, którego charakter odgadnąć pragnęła.

– A więc to on jest? – rzekła uśmiechając się.

Moszyńska zwróciła się nagle.

Brühl stał w progu.

– Kto on? – zapytała Cosel.

– Minister Brühl – cicho odpowiedziała Moszyńska.

– Wszystko nowe u was! oprócz potomstwa chłopa… Brühl! o nikim podobnym nie przypominam sobie. Postąp waćpan – rzekła po królewsku dając mu znak ręką – nie lękaj się. Widzisz przed sobą kapłana wiary nowéj… arcykapłana… arcykapłankę… Słyszałeś o mnie? Jestem wdową po królu Auguście Mocnym… byłam jego żoną… hrabinę Cosel widzisz przed sobą, słynną na cały świat ze szczęścia i nieszczęść swoich. U moich nóg leżeli mocarze świata, rozkazywałam milionom. August mnie kochał jedną…

Mówiła powoli, na twarzy córki znać było przykre wrażenie, jakie na niéj ta mowa czyniła, ale jéj przerwać nie mogła. Brühl stał zdziwiony i niemy, lecz przybrał tę swą słodką i ujmującą, grzeczną i uprzedzającą postać, z którą się zawsze obcym przedstawiał. Pochylony nieco, zdawał się słuchać z nadzwyczajném zajęciem.

– Masz waćpan szczęście widzieć królowę przybyłą z tamtego świata… umarłą, pogrzebioną, a żyjącą tylko aby niewiernych nawracać na wiarę prawdziwą w jedynego Boga, który się Mojżeszowi objawił w krzaku ognistym.

Moszyńska oczy spuściwszy, poruszona to drżała, to ukradkowém wejrzeniem matkę błagać się zdawała, aby zamilkła…

Czy Cosel to zrozumiała, czy milczenie Brühla widocznie zmieszanego, zamknęło jej usta, dość że23 wstała z krzesła…

– Pójdę spocząć – rzekła – nie będę przerywała wam konferencyi. Córka Coseli powinna Saxonią rządzić. Rozumiem…

To mówiąc tym samym krokiem majestatycznym, patrząc w górę, powoli przeszła poza stołem i doszedłszy drzwi któremi Brühl przed chwilą do pokoju wszedł, znikła im z oczów.

W progu drugich już po kilkakroć napróżno ukazywało się dziewczę z półmiskiem srebrnym w ręku.

– Ja idę – szepnął cicho Brühl, porywając za kapelusz – nie chcę wam być zawadą. Dzień to nieszczęśliwy, lecz niepoczciwy Watzdorf, który chciał mnie tu niewątpliwie pochwycić, odszedł z niczém: to mnie cieszy.

– Watzdorf miał medal – szepnęła Moszyńska – cieszył się nim; widzę w nim zajadłego nieprzyjaciela. Coś mu przewinił?

21.Egeria – kochanka lub druga żona władcy Rzymu, Numy Pompiliusza, doradczyni króla. Dziś mówi się tak o kobietach doradczyniach, ekspertkach. [przypis edytorski]
22.W[at]zdorf – w wydaniu źródłowym fragment nieczytelny; uzupełniony na podstawie innego opracowania. [przypis edytorski]
23.zamknęło jej usta, dość że – w wydaniu źródłowym jest to brakujący fragment tekstu. Został uzupełniony na podstawie innego opracowania. [przypis edytorski]
Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
01 июля 2020
Объем:
180 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают