promo_banner

Реклама

Читать книгу: «Zwycięzca», страница 3

Шрифт:

Strzał był dobrze wymierzony. Człowiek na skale wypuścił z dłoni cięciwę, zatrzepotał w powietrzu rękoma i bez krzyku runął głową na dół, padając tuż przy drodze. Kilku mężów poskoczyło ku niemu i zaczęli rozdzierać skórzaną tunikę na jego piersi. Marek sądził, że szukają rany od nieznanej im broni palnej, lecz oni spostrzegłszy pod piersiami upadłego dwa czerwone znamiona, jakby sześciopalczastych dłoni, poczęli krzyczeć znów: „Morzec! Morzec!” – i bić w niego kamieniami, gdyż dyszał jeszcze i przewracał oczyma, tocząc z ust krwawą pianę.

Marek rzucił się ku nim, zgrozą przejęty.

– Stójcie, psy! – krzyknął – przecież ten człowiek żyw jeszcze, a bronić się już nie może!

Elem go zatrzymał:

– Panie, daj pokój. To nie jest człowiek. To morzec…

A widząc pytający wzrok Marka, dodał schylając głowę swoim zwyczajem:

– Opowiem ci później, panie. Daj pokój. Dobrze jest, że zginął.

Ciało nieznajomego tworzyło już tylko jedną krwawą masę, w którą wciąż biły kamienie. Marek odwrócił ze wstrętem głowę od tego widoku, a mnisi tymczasem, tańcząc około niego, śpiewać jęli jakiś hymn tryumfalny:

 
„Przyszedł nam Zwycięzca!
Poraził szerna, poraził morca piorunem!
Dla ludzi jest Księżyc; śmierć wrogom naszym!
Chwała Zwycięzcy, gdziekolwiek stąpi noga jego błogosławiona!…”
 

W milczeniu wysunął się Marek z koła pląsających i poszedł naprzód. Z ostatniego zakrętu drogi, tuż w pobliżu osad ludzkich silnie już snadź odwiedzanej, widać było całą szeroką równinę, drobnymi pierściennymi wzgórzami usianą, na którą niegdyś – przed siedmiuset laty – z tego właśnie miejsca patrzył był po raz pierwszy Stary Człowiek, takim jak on teraz młodzieńcem.

Usiadł na przydrożnym kamieniu i zamyślił się głęboko… I dziwno mu było, że nie umie właściwie myśli swoich sformułować. Patrzył na równinę bezbrzeżną, ku zachodowi chylącym się słońcem już pozłoconą i czarnych okrągłych jezior pełną, i myślał o tym, że spędziwszy dotąd czas w Biegunowym Kraju wiecznego półświtu, będzie teraz widział pierwszy zachód słońca na Księżycu i że mu niewypowiedzianie smutno jest w ten czas zachodu… I myślał, że pusta wesołość jego zgubiła się gdzieś w przeciągu kilkuset godzin i że dąży z dziwnie ściśnionym sercem ku dalekiemu morzu, kędyrozstrzygną się jego losy, tak niepojęcie w rdzeń ludzkich spraw na Księżycu wplątane… I naszła go teraz tęsknota za Ziemią, którą – śmiały i żądny nowości szaławiła – zda się tak niedawno, śmiejąc się, opuszczał… Była chwila, że chciał wstać i uciekać, wracać do Kraju Biegunowego i siąść w lśniący wóz swój, który stoi tam gotów do powrotnej drogi – ale nagły bezwład go ogarnął, wsparł łokcie na kolanach i twarz w dłoniach ukrył…

– Obiecałem los swój przyjąć na siebie – wyszeptał.

Z długiej zadumy obudziło go lekkie dotknięcie. Wzniósł oczy. Przed nim klęczała niemłoda i wynędzniała kobieta i wznosiła ku niemu twarz pełną bezgranicznej, ślepej, martwej trwogi. Ręce i usta trzęsły jej się jak w febrze – spoza zaciętych zębów ledwo zdołał się przestrachem zdławiony głos wydobyć…

– Panie, panie – jęczała – ty wiesz wszystko, tak… patrzyłeś na mnie… wiem, że wiesz… ale – ja niewinna jestem, panie! Szerny przemocą mnie porwały…

I nagle w obłąkanym strachu krzyknęła, chwytając się za jego nogi:

– Panie! Zwycięzco! miej miłosierdzie ze mną! Nie wydaj mnie ty przed nimi, bo żywcem mnie w ziemi zakopią! Ja wiem, że słusznie prawo tak nakazuje, ale ja jestem niewinna!

Padła na twarz, wstrząsana rozpaczliwym łkaniem. Nie mogła już mówić, mamrotała tylko i mełła między szczękającymi zębami słowa jakieś niezrozumiałe a błagalne.

Marek się zerwał. Potwornie straszna a nieprawdopodobna myśl uderzyła go obuchem w głowę. Chwycił płaczącą kobietę za ramiona i postawił przed sobą na ziemi. Zamilkła nagle i patrzyła na niego osłupiałymi oczyma, czekając snadź42 śmierci.

– Jak się nazywasz? – rzekł po chwili dziwnie nieswoim głosem.

– Nechem…

– I ten… morzec? ten, którego zabito?…

– Tak, panie, tak, to mój syn! Ale ja niewinna!

Usiłowała ustami dotknąć dłoni jego. Ale on szarpnął ją i krzyknął:

– Twój syn i… czyj?

Kobieta zaczęła znowu trząść się cała.

– Panie! ja winna nie jestem! Szerny przemocą mnie porwały! Nikt o tym nie wie krom ciebie… Myślano, że jestem z ofiarą u Braci Wyczekujących… Ja ukryłam… Panie! ja wiem, że powinnam była zadusić, jak tylko na świat przyszedł, ale nie mogłam, ty daruj, nie mogłam! Przecież to mój syn był!

Marek odruchowo w napadzie bezgranicznego obrzydzenia odtrącił ją od siebie i zakrył oczy rękoma. Było w tym tak coś potwornego i przerażającego, a przy tym wszystkim fizjologiczne prawa wywracającego do góry nogami, że ścisnął głowę dłońmi, czując, że obłęd ją chwyta…

Oprzytomniał dopiero nieco, kiedy posłyszał za sobą nawoływania zdążającego wreszcie orszaku. Zwrócił się szybko do leżącej wciąż bez ruchu kobiety:

– Nechem, wstań. I bądź spokojna.

Chciała mu dziękować, on jednak ze wstrętem cofnął dłoń. Nie mógł się przemóc, aby spojrzeć na nią.

W milczeniu resztę dziennej drogi odbywał. Było już pod wieczór, kiedy znaleźli się na równinie wśród osad przy Starych Źródłach. Z niskich, kamiennych domków, przeważnie wziemię wkopanych dla lepszej przed nocnymi mrozami ochrony, wyległa ludność naprzeciw przychodzącego Zwycięzcy i witała go hałaśliwie radosnymi okrzykami, ale on nie słyszał ich prawie. Szedł wśród weselnego tłumu z nachmurzoną twarzą, unikając szczególnie oczyma widoku kobiet, z których każda mogła być przecież równie skalana, jak ta, która się niedawno u nóg jego włóczyła. Lud patrzył na groźną minę jego i wróżył z niej sobie rychły a stanowczy pogrom wszystkich szernów. Niektórzy z dala oglądali z uciechą wzrost jegowyniosły i mięśnie potężne, tylko przez cześć bojaźliwą nie śmiejąc ich dotykać, i mówili głośno, jaką te silne ręce klęskę szernom zadadzą.

Przeznaczono mu najlepszy dom na nocne przezimowanie. Był ci wprawdzie w tej osadzie, jak po wszystkich innych na Księżycu, dom oddzielny i niezamieszkany, z dawnego rozkazu Braci Wyczekujących utrzymywany a zowiący się „Domem Zwycięzcy”, kędy mógłby znaleźć schronienie, kiedy przybędzie – ale ponieważ z pokoleń w pokolenia Zwycięzca nie przybywał, więc okazało się teraz, że zaniedbany dom na spichlerz gminny jest obrócony i tak zrujnowany, iż mieszkać w nim niepodobna. Zaradzono temu, usuwając z chaty sołtysa, który był zarazem miejscowym kapłanem.

Kiedy wieczorem Marek znalazł się sam, kazał natychmiast przyzwać Elema do siebie. Zakonnik wszedł, po raz pierwszy w szatę czerwoną na znak radości przybrany i ze srebrnym diademem na czole, tak jak był kazał w małej wiejskiej świątyńce o przybyciu Zwycięzcy, którego właśnie wiedzie z sobą… Stanął z szacunkiem przy drzwiach i czekał.

Marek – w małej, za niskiej na wzrost jego izdebce – leżał na pęku skór z nafcianym kagankiem przy głowie. Gdy Elem wszedł, uniósł się na łokciu i wpił w niego błyszczące oczy.

– Kto są morcy? – zapytał z nagła.

Elem pobladł i coś jakby cień gorzkiego wstydu, z nienawiścią zmieszanego, przemknęło po jego suchej twarzy.

– Panie…

– Kto są morcy? – powtórzył Marek zapalczywie – czy to…?

Nie dokończył, ale zakonnik go zrozumiał.

– Tak, panie – szepnął – tak… To dzieci szernów.

– Więc wasze kobiety… oddają się tym potworom?

– Nie, panie. Nie oddają im się.

– A więc? a więc?

Zerwał się nagle i usiadł na posłaniu.

– Słuchaj! a więc wy jesteście psy! Znam ja tę historię! I na Ziemi niegdyś mówiono o czarcim potomstwie! Słuchaj! was należy wszystkich kamienować zamiast tych nieszczęśliwych!

Gniew mu prawie głos zatykał.

– Pójdź tu! i mów natychmiast, skąd powstała bajka o dzieciach szernów, w którą nawet kobiety same w obłąkaniu uwierzyły!

– Nie, panie, to nie bajka.

Marek spojrzał na niego szeroko rozwartymi oczyma.

– Panie, pozwól mi mówić… Szernowie dziwną moc posiadają. Popod skrzydłami, szerokimi skrzydłami z rozpiętej na kościach błony, mają coś w rodzaju gibkich wężowych rąk o sześciopalczastych dłoniach. Całe ciało ich jest pokryte czarnym, krótkim włosem, miękkim, gęstym i lśniącym, z wyjątkiem czoła i tych dłoni właśnie, które są nagie i białe… I te dłonie…

Odetchnął głęboko i pot otarł z czoła. Znać było, że trudno mu mówić o tej strasznej rzeczy.

– W tych dłoniach jest ich moc – zaczął znowu po chwili. – Jeżeli obie naraz dotkną nagiego ciała ludzkiego, wstrząsa człowiekiem bolesny a częstokroć i zabójczy dreszcz, podobny jak przy dotknięciu niektórych ryb morskich… A jeśli to jest kobieta…

– Ach! – krzyknął Marek.

– Jeśli to jest kobieta… albo suka, lub jakakolwiek samica, poczyna i rodzi. Wydaje płód – wedle swego rodzaju – do siebie tylko na oko podobny, ale zły i przewrotny jak szerny…

– Czy jesteś pewien, że tak jest w istocie?

– Tak, panie…

W głowie Marka zakręcił się wir krzyczących myśli. Było to tak niepojęte… A jednak – przypomniały mu się badania niektórych ziemskich biologów, którzy, działając na niezapłodnione jajka mechanicznie albo za pomocą chemicznych odczynników, zmuszali je do podziału i płód z nich żywy otrzymywali… Widocznie w dłoniach tych księżycowych potworów była jakaś zdolność wydawania prądu elektrycznego czy innej emanacji, która wstrząsając cały organizm, odgrywała rolę plennika…

– Nie, nie, nie! To niemożliwe! – powtarzał głośno, przyciskając rękoma rozszalałe tętno w skroniach…

– A jednak, panie, jest tak. Sam dzisiaj morca zabiłeś.

– Skąd wiesz, że to był morzec?

– Tam, gdzie kobietę dotknęły przeklęte dłonie szerna, morzec piętna ma czerwonosine. Widziałeś sam… Zabijamy ich i tępimy jak dzikie zwierzęta, bo gorsi są od samych szernów nawet, gdyż złość ich przewrotną łączą z ludzkim wyglądem.

Zapanowało głuche milczenie.

Po długiej chwili dopiero Marek wzniósł głowę i zapytał bezdźwięcznie:

– Czy to… częste przypadki?

– Nie. Teraz nie. Kobietę, która była w obecności szerna, zakopujemy bez sądu żywcem po szyję do ziemi i tak ją zostawiamy, póki nie zamrze z głodu i pragnienia. Ale dawniej…

Ciężko mu było mówić. Znać, że jego ludzka duma, przez dalekich przodków z Ziemi przyniesiona, cierpiała niewymownie wobec tych wyznań. Pochylił głowę przed płonącym wzrokiem Marka i dokończył cicho:

– Dawniej morców bywało dużo… Szczęściem, że oni są już niepłodni. Wytępiliśmy ich. Wymordowaliśmy. Nie było litości ani z jednej, ani z drugiej strony… Teraz już rzadko… Chyba że szernowie porwą kobietę.

– A dawniej? Czy same kobiety?…

Elem zaprzeczył żywym ruchem głowy.

– Nie. Nigdy. To ból podobno straszliwy. Kurcz mięśnie wykręca i łamie kości… Ale…

– Co?

– Był czas, że – pokonani – musieliśmy jako haracz…

Marek się rzucił na posłaniu.

– Kobiety im swoje oddawać!?

– Tak. Dziesięć co rok. Oni morców potrzebują: nam nienawistni – im służą jak psy wierne… A szernowie sami nie lubią pracować…

Marek zakrył znów oczy. Dreszcz wstrząsał jego ciałem mimo ciepła, które z rozpalonego ogniska po izbie się rozchodziło.

– I te kobiety… na zawsze już u szernów zostawały? – spytał, nie patrząc na mnicha.

– Nie. Szernowie je zabijali albo odsyłali, gdy się już zestarzały…

– A wtedy wy?…

– Wtedy myśmy je zabijali. Były przecież matkami morców – dodał po chwili tonem usprawiedliwienia.

W ciszy, która zapadła po ostatnich słowach zakonnika, słychać tylko było uderzenia wichru, który miotał padającym już śniegiem, pokrywając nim glob księżycowy na długą, mroczną, czternaście ziemskich dni trwającą noc.

Marek siedział długo w milczeniu, z zakrytą twarzą. Wreszcie odjął dłonie od oczu i ściągając brwi, rzekł do siebie głośno i twardo:

– Trzeba zwyciężyć!

Elem radosnym ruchem wzniósł ręce do góry, ale Marek go nie widział. Patrzył przed siebie gdzieś w mroczną dal, gdzieś w los swój niespodziewany.

III

Awij zbyt gardził tymi ziemskimi intruzami na Księżycu, zwącymi się ludźmi, aby posyłać posły i pytać: dlaczego mu o zachodzie słońca nie złożono zwykłej obowiązkowej daniny albo co ma oznaczać wrogi ruch, który spostrzegł z wieczora około trójszczytowego zamczyska swego nad morzem? Postanowił natomiast spalić całą osadę przy Ciepłych Stawach, a ludność wyrżnąć do nogi. Nie wydawał jednak rozkazu, na który otaczający go morcy z utęsknieniem czekali. Wiedział, że załoga nie jest zbyt liczna i w razie oporu – a widział był gromadzących się zbrojnych – mogło przyjść do ciężkiej walki o wątpliwym wyniku, wolał więc zatrzymaćsię aż do czasu przybycia posiłków. Była to bowiem właśnie noc, kiedy szernowie przybywali z zamorskiego kraju odebrać co wieczór składany haracz i zmienić w zamku załogę.

Warowna wieżyca, gdzie mieszkał Awij, stała wśród otoczonego mocnym murem ogrodu, który się łączył z małą ubezpieczoną przystanią nad morzem. Szernowie, orszak Awija tworzący, a nade wszystko nieliczni jego morcy nie ośmielali się nigdy wyjść poza bramy tego muru, wiedząc, że mimo wszystkie pakty czekałaby ich tam śmierć niechybna zręki znienawidzonej i nienawidzącej ich człowieczej ludności – ale w obrębie warowni czuli się zupełnie bezpiecznymi. Ufali tęgości murów, a więcej jeszcze postrachowi swego okropnego imienia, który trzymał od nich z dala każdą ludzką istotę. W razie zabicia szerna albo chociażby napaści tylko mścili się straszliwie, o morców mniej im chodziło i mało dbali, jeśli którego z nich, niebacznie w głąb kraju się zapuszczającego, śmierć spotkała, chociaż się bowiem nimi posiłkowali, w głębi serca gardzili nimi prawie tak samo jak ludźmi.

A przy tym z zamku w razie niebezpieczeństwa poważnego odwrót był zawsze otwarty – we dnie na łodziach, w nocy na żaglowych saniach przez zamarzłe morze. Tą też drogą przybywali każdej czwartej nocy potworni ziomkowie Awija po haracz. Właśnie wielkorządca czekał ich przybycia.

Jednak jeszcze więcej niż brak owych posiłków powstrzymywało go od wydania krwawego rozkazu wrodzone szernom lenistwo. Trzeba by postanowić i odezwać się do morców i wydać odpowiednie zarządzenia… Myślał o tym wszystkim i wyobrażał sobie z rozkoszą buchające wśród nocy płomienie i jęk zarzynanych ofiar, ale tymczasem nie chciało mu się ruszyć ani skinąć.

Leżał na szerokiej sofie, miękką czerwoną tkaniną na lśniącym włochatym ciele owinięty, nogi z zadzierżystymi pazurami podciągnął pod siebie – straszne, sześciopalczaste dłonie ukrył w fałdach obwisłej błony szerokich nietoperzych skrzydeł… Obok w miedzianych trójnogach płonęły zioła wyszukane, których ostra i odurzająca woń osobliwą rozkosz sprawiała szernowi. Zamglonym i sennym wzrokiem swoich czworga okrągłych krwawych oczu pojrzał ku drzwiom, gdziena czatach siedziało sześciu morców, skulonych od zimna, którego ich pan zdawał się wcale nie odczuwać.

Przyszło mu na myśl, że jest północ i poselstwo szernów powinno już było przybyć. Chciał coś powiedzieć, wydać rozkaz jakiś, ale nie chciało mu się. Morcy z trudnością tylko i niedokładnie rozumieli mowę barwnych błysków na jego białym, fosforyzującym czole, on zaś nie miał ochoty trudzić się wydawaniem głosu. Przeciągnął więc tylko ścierpłe skrzydła, strzepnął nimi i ziewnął głośno, otwierając bezzębną gębę, otoczoną rogową naroślą w kształcie dzioba szerokiego, a krótkiego, z jedną haczystą w pośrodku zadziorą.

Morcy się zerwali, jak sfora psów dobrze ułożonych, a jeden z nich, chłop – jak na wzrost księżycowych ludzi ogromny, z krwawosinym sześciopalczastym piętnem na policzku, przyskoczył ku panu i przysiadł na posadzce, patrząc pytająco w jego krwawe ślepia.

– Czy poselstwo przybyło? – błysnął szern ku niemu.

Morzec – Nuzar go nazywano – spojrzał na niego z rozpaczliwym pomieszaniem i jęknął:

– Panie…

Awij zacharczał:

– Bydlę! z wami trzeba jak z psami albo ludźmi głosem rozmawiać! Czy przybyło poselstwo? – pytam.

– Nie jeszcze, panie, ale wkrótce przybędzie…

– Głupiś.

Odwrócił się na drugi bok i kazał dosypać ziół na trójnogi. Morcy, bądź co bądź ludzkie płuca mający, dusili się od gęstego nieznośnego dymu. Żaden jednak nie śmiał się przyznać do tego: za hańbę uważałby sobie nie rozkoszować się tym, co szernowi, wyższej istocie, przyjemność sprawiało.

Awij przymknął tymczasem dwoje dolnych oczu, do bliskiego patrzenia służących, a górne – dalekowidzkie, w których wzroku zarysy bliższych przedmiotów w niewyraźną mgłę się roztapiały, wytężył gdzieś w mrok przed siebie i marzył o zamierzonej rzezi, jak jej się będzie ze szczytu wieży swojej nadmorskiej przyglądał…

– Jak poselstwo z posiłkami przybędzie – charknął znowu po chwili – zapalicie osadę…

– Może by zaraz…?! – krzyknął Nuzar z roziskrzonymi oczyma.

– Milcz, psie, i słuchaj…

Zabijcie wszystkich. Wolno wam. Nie złożyli haraczu…

A zresztą tak mi się podoba.

Malahuda… Możecie go dać psom. Za stary jest dla mnie, twarde musi mieć mięso. I w pół dnia nie skruszałby…

Ale on ma córkę… Widziałem…

Mlasnął głośno, uderzając językiem o dziób rogowy.

– Ihezal jej na imię…! – wyrwał się jeden z morców, młody, zaledwie dorastający chłopak.

– Milcz, psie.

Może by po niej mądrzejsze morce były niż wy…

Jak tylko przyjdzie poselstwo…

Ale poselstwo nie przychodziło. Minęła cała długa noc i dopiero około świtania dwóch szernów postawionych na czatach, a osobiste towarzystwo Awija stanowiących – doniosło, że w szarym brzasku widać żagle zbliżających się sań na morzu…

W namiestnika wstąpiła nagła energia. Zerwał się i zatrzepotał ciężkimi skrzydłami, wydając zgrzytliwe dźwięki, które oznaczały to, co ludzie śmiechem nazywają.

– Za kilka godzin będzie tu morze płomieni!

Potem zasępił się na chwilę.

– Szkoda, że noc już minęła, trzeba było w nocy…

Nuzar, który stał przy oknie, zwrócił ku Awijowi dziką, ohydnym piętnem naznaczoną gębę:

– Czy iść im na pomoc?

Wyciągnął rękę przed siebie.

– Zamek cały jest otoczony. Widzę namioty przysypane śniegiem. Czuwali całą noc… Nawet na morzu, na lodzie straże porozstawiano.

Awij rzucił się ku oknu, wytężając w słaby, ostry brzask budzącego się dnia parę swych dalekowidzkich oczu. Rzeczywiście dookoła zamku ciągnął się nieprzerwany podwójny pierścień śnieżnych kopczyków, pod którymi kryły się namioty zbrojnych. Tu i ówdzie wydostający się dym świadczył, że czuwano. Ku owym właśnie kopczykom zbliżały się od strony zamarzłego morza pędem wichru skrzydlate sanie szernów.

Namiestnik patrzył przez chwilę, aż nagle potworna twarz mu się rozjaśniła.

– Tchórze! Patrzcie: nie potrzeba pomocy!

Istotnie ze zbliżeniem się sań ludzkie straże same się rozstąpiły, puszczając je wolno do wnętrza zwartego pierścienia. To jednak, co Awijowi wydało się być skutkiem trwogi, było mądrze obmyślanym planem Jereta, który ze swoimi ludźmi zajął był zaniedbany przez zbrojnych, a najważniejszy posterunek na lodach morza. Nie chciał on dać się wymknąć i tym przybywającym wrogom, a przy tym obawiał się, że w razie oporu i bitwy szernowie mogą za wcześnie dać znać swoim ziomkom i przedwcześnie pomoc sobie przeważającą sprowadzić. Za saniami jednakże koło zamknęło się natychmiast z powrotem.

Tymczasem świt się zbliżał – i nim spóźnieni szernowie odpoczęli po trudach nocnej podróży, zaszły w osadzie przy Ciepłych Stawach, stolicy księżycowego kraju – wielkie wypadki. Prawie wschodzące słońce, ześlizgując się po ośnieżonych zboczach krateru Otamora, zaglądało na brzeg morski i straże Jereta usuwały się pośpiesznie z lodów, które mogły lada godzina zacząć pękać, kiedy gońcy z północy dali znać, iż Zwycięzca z ostatniego nocnego postoju wyruszył i niebawem stanie wśród oczekującego go ludu.

Wieść radosna rozeszła się w jednej chwili po całej osadzie, zwłaszcza że mieszkańcy, nie mogący się przez całą długą noc ranka doczekać, o świcie już mimo mrozu wychodzić zaczęli z domów i stawali na stoku wzgórza, skąd widać było szeroką, śniegiem ubieloną równinę. Słońce wychodziło z morza leniwie i przenosząc złotymi promieniami obły grzbiet wyniosłości, na której miasto było zbudowane, strącało cienie oczekujących daleko, daleko na białą równinę, ścieląc je, jakby wysłanniki43 tęsknoty ludu, pod nogi nadchodzącemu…

A on szedł naprzeciw wschodzącego słońca po śniegach topniejących, po strzelającej spod nich bujnej, żywej, księżycowej zieleni, sam jak słońce jasny i rozpromieniony – wesoły, że po długiej nocy światło znów widzi, rad, że usłyszy za chwilę łoskot morza na skalistym brzegu. Młody, krzepki i śmiały, cieszył się życiu i dziwnym przygodom swoim, niepomny już przygnębienia i wątpliwości, które go trapiły w dniu poprzednim i w ciągu długiej nocy jeszcze.

Zabawnie lekką wydawała mu się dzisiaj ta mimowolnie podjęta rola, która wczoraj (ach! to „wczoraj” o dwa ziemskie tygodnie odległe!) straszyła go takim ciężkim i nieznośnym brzemieniem. Z dziecinną prawie radością w dwudziestokilkuletnim sercu myślał o tym, że zjawił się tutaj jak młody, zwycięski bóg, z dalekiej gwiazdy zesłany, że wyzwoli i uszczęśliwi lud księżycowy, a potem odleci znowu przez otchłań przestrzeni do dalekiej ojczyzny swojej, żegnany jak dobre i na wieki w ludzkiej pamięci tutaj żywe zjawisko. Myślał, jak kiedyś, powróciwszy na Ziemię, będzie opowiadał, wskazując jasny Księżyc wschodzący, że był tam i dobro zdziałał i że tam, w niebieskich przepaściach, błogosławią imię jego. Zdawało mu się teraz, że czynem swoim nadzwyczajnym, przebywając międzyplanetarne przestwory, zyskał prawo przyjęcia na się urosłej w ciągu wieków legendy o wybawicielu, a z prawem i obowiązek spełnienia wedle sił tego, czego się tutaj po nim spodziewają. A zresztą czyż nie tkwi w tym zrządzenie jakiegoś niepojętego Losu czy Opatrzności, że właśnie on na Księżyc się dostał, kiedy tu na Zwycięzcę z gwiazd przybyłego czekano?

Myślał o tym wszystkim, idąc nad brzegiem rozpętanego z lodów strumienia, po kwiatach i ziołach przedziwnych, spod nóg mu do życia po nocnym śnie wystrzelających – i wielka radosna duma przepełniała mu serce i pewna siebie moc huczała w rozkiełzanych tętnach. Śmiał się do biegnących obok „krasnoludków” i cieszył się razem z nimi wschodzącym słońcem „nowego dnia”. Zdjęła go głęboka, wesołym ludziom właściwa dobrotliwość – rozmawiał łaskawie z cisnącymi się karlikami, uśmiechał się do kobiet, a nawet na biednąNechem, która od chwili pamiętnego wyznania nie odstępowała go ani krokiem, biegnąc jak pies przy jego nodze, innym dzisiaj patrzył już okiem. Żal mu jej tylko było i cieszył się, dufny w swe siły, że z jego przyjściem skończy się wszechwładztwo szernów i to ognębienie44 rodu ludzkiego. Myśląc o tym, uśmiechnął się do patrzącej wciąż w jego oczy kobiety i pogładził ją dłonią po głowie.

– Jaki ty dobry jesteś, panie! – zawołała z wyrazem nieopisanej psiej wdzięczności w dużych, wybladłych oczach.

– Dlaczego nazywasz mnie dobrym? Wszakże zabiłem twojego…

– Ach, tak, tak, panie! zabiłeś go, ale to był morzec i nawet śmiał zranić ciebie – rzekła, patrząc na szeroką krwawą szramę na czole Markowym. – Bronić go jednak chciałeś, kiedy go kamienowano, i nade mną biedną litość okazałeś! Gdyby tamci wiedzieli…

Wstrząsnęła się cała i zgarnęła w sobie pod falą nieopisanego strachu.

Marek chciał odpowiedzieć, ale gwar mu przerwał nagle powstający, z dalekimi zmieszany krzykami. Spostrzeżono ich już w osadzie przy Ciepłych Stawach i ludzie, na wałach czatujący, poczęli zbiegać w dół, na równinę, i łączyć się wśródokrzyków ze świtą Zwycięzcy. Rychło też i bramy miasta się otworzyły, przepuszczając idącą na powitanie starszyznę.

Teraz Elem, Braćmi Zakonu otoczony, wystąpił naprzód – poważny, uroczysty, w kapłańskie szaty czerwone odziany, i wiódł orszak cały ku bramom, pośród cisnącego się zewsząd tłumnie ludu.

W powitalnym poselstwie Malahudy nie było. Przyszli po niego starsi z ludu, ale on wyprawił ich samych, mówiąc, że czekać będzie Zwycięzcy na stopniach świątyni, aby go przyjąć tutaj, gdzie niegdyś Stary Człowiek mieszkał… Kiedy po ich odejściu pozostał sam, wezwał Ihezal i nie wołając sług, począł się przy jej pomocy ubierać. Kazał z zamczystych, złotem i miedzią kutych szaf dobywać szaty co najkosztowniejsze: stare, pracowicie niegdyś przez pobożne kobiety dziergane tuniki, płaszcze z najprzedniejszych futer ze szczerozłotymi zapięciami i pasy tak gęsto drogim nasadzone kamieniem, że wałki skórzane trzeba było pod nie podkładać, aby ciężarem bioder nie obrażały.

– Po raz ostatni, po raz ostatni… – mówił, patrząc na krzątającą się Ihezal.

Wybrał wreszcie tunikę czerwoną, po kostki nóg sięgającą i wyszytą całą w dziwne kwiaty, jakich nigdy na Księżycu nie widziano (mówią niektórzy, że na Ziemi pono rosną takie), spiął ją ponad biodrami pasem szerokim z pożółkłej kości, złota i kamieni, który był niegdyś własnością wielkiego kapłana i proroka Ramidy, i przykrył to wszystko bezcennym czarnym płaszczem, zrobionym z futra żywcem ze skóry odartych szernów. Płaszcz ten, jako pamiątka odniesionego przedwiekami świetnego zwycięstwa (rzadkie one były w historii księżycowego ludu – niestety!), ceniony był na równi ze świętościami największymi i razem z nimi w podziemnym skarbcu chowany. Stamtąd wyniosła go teraz na rozkaz dziadka Ihezal razem z kołpakiem prastarym ze zwieszającymi się aż do pasa sznurami bursztynów i pereł ogromnych, w którego złotym, rzezanym naczółku, otoczony bajecznej wielkości szmaragdami, świecił się jasny kamień, wedle podania przez Starego Człowieka ongi noszony.

Malahuda nałożył kołpak na włosy, rytualną, złotą związane obręczą – wsunął na stopy sandały białe, rubinami zdobne, narzucił kosztowny łańcuch na szyję i wyciągnął ciężką od pierścieni dłoń po laskę kościaną, dłutem misternie wyrobioną…

Teraz Ihezal wsparła ramieniem starca, uginającego się pod ciężarem szat i łańcuchów – i wiodła go do świątyni… A on przystawał na stopniach i oglądał się za każdym krokiem, mrucząc coś do siebie niewyraźnie. W wielkiej sali podszedł do głównej kazalnicy i oparłszy się ramieniem o zloty znak Przyjścia, świecący na jej przodzie, ocierał pot, rzęsiście mu na czoło występujący.

– Po raz ostatni, po raz ostatni – szeptał i kiwał głową, ciężkim arcykapłańskim nakrytą kołpakiem…

Ihezal odeszła nieco ku przodowi. Milcząca i posłuszna dotychczas, czuła w tej chwili, że duszność opada ją w tej opustoszałej świątyni. Stanęła u szeroko rozwartych drzwi wchodowych i wsparta na jednym z dwóch olbrzymich filarów alabastrowych, portal podtrzymujących, patrzyła przed siebie, poza miasto, na daleką równinę, po której stąpał kędyś Zwycięzca. Była chwila, że zdawało jej się, iż słyszy płacz dziadka poza sobą; na jedno mgnienie oka rysy twarzy ściągnęły jej się jakimś kurczem bólu i niechęci, ale nie obejrzała się nawet… Bezwiednym, sennym niemal ruchem sięgnęładłońmi poza uszy i nabrawszy w nie pełno włosów złotych i długich, ściągnęła je na usta, na białą szyję i pierś, spod rozchylonej ametystowej szaty wyglądającą… Płomień uderzył jej na skroń, wargi purpurowe poczęły drżeć – przysłoniła ogromne czarne oczy powiekami, wsłuchana w cichy i jasny śpiew swojej duszy:

– O! przyjdź… o! przyjdź…

Wyjdę naprzeciw ciebie z mrocznej świątyni, uklęknę przed tobą na złotym piasku i patrzyć będę w twe oczy, które muszą być jasne, jako te gwiazdy, skąd do mnie przychodzisz!

Przychodzisz do mnie, bo ja jestem tęsknota ludzkich, dalekiej gwiazdy rodzinnej pomnych, pokoleń, ja jestem miłość, która zjawę twą wypielęgnowała, ja piękno ostatnie wydziedziczonych i smutnych wygnańców.

O, przyjdź! – o, przyjdź! promienny, zwycięski, boski!…

Gorąca fala załopotała jej w piersi i rozkosznym uściskiem oddech zdławiła… Mroczna świątynia poczęła jej ginąć w oczach, przed którymi falowało tylko jakieś morze światła, blasku i zieleni…

Trwała tak długo w słodkim, półsennym odrętwieniu, aż wyrwał ją z zadumy nagły łomot kroków i krzyki wpadających zewsząd ludzi. Wołano arcykapłana.

Zwycięzca wszedł już był w bramy miasta i zdążał właśnie ku świątyni.

Nagłym podrzutem targnęła się w tył; serce zatłukło jej się w piersi jakimś niespodziewanie opadającym ją lękiem chciała ukryć się, uciekać, ale w tej chwili ogromna niemoc wzruszenia ją ogarnęła… Przyciskając dłońmi huczące serce, z niepojętymi łzami w oczach osunęła się cicho do stóp alabastrowej kolumny.

Jak przez sen widziała dziadka, który, nagle zmieniony i spokojny, z dziwnie śmiało podniesioną głową, w szatach swych arcykapłańskich przez młodszych kapłanów pod ręce prowadzony, przeszedł koło niej ku rozwartym drzwiom z długim, pośpiesznie gromadzącym się za nim orszakiem – słyszała jak przez sen hałas kroków licznych po kamiennej posadzce, okrzyki i daleki szum rozfalowanego przed świątynią ludu – a potem nagły mrok ją ogarnął, dzwony jakieś w uszach zahuczały: zdawało jej się, że leci wirowym, przyśpieszonym ruchem w otchłań gdzieś nieskończoną i bezdenną.

Tymczasem Malahuda stał już na szerokich stopniach świątyni, w tym samym miejscu, kędy45 wczoraj właśnie otrzymał był pierwszą wieść o przybyciu Zwycięzcy. Teraz wieść stała się już jawą: ten przybysz dziwny i niepojęty szedł ku niemu, na rękach oszalałego z radości ludu niemal niesiony, widny z daleka, olbrzymi, jasny, promienny…

Arcykapłan ściągnął brwi… Twarda, nienawistna a uparta zawziętość zastygła mu w twarzy. Wsparł się oburącz na lasce kościanej i czekał w orszaku dostojników miasta i świątyni, ku niezmiernemu zdumieniu i zgorszeniu ludu, który się spodziewał, że arcykapłan zejdzie ze stopni, aby kornie powitać Zwycięzcę na dole.

– Malahuda! Malahuda! – krzyczano zewsząd, wołając go.

On jednak nie drgnął nawet. Patrzył przed się spokojnie spod siwych, krzaczastych brwi i jeno46 w miarę jak krzyki stawały się coraz natarczywsze, łącząc się z wyzwiskami, w jego stronę rzucanymi, uśmiech coraz wynioślejszy i bardziej ironiczny drgał na jego zaciśniętych wargach.

– Malahuda! zejdź i pokłoń się Zwycięzcy, którego wiodę oto ludowi!

Elem stał przed nim, w purpurowej szacie od wczoraj przywdzianej – i niemal rozkazującym ruchem ręki wskazywał plac mrowiem ludzi zaległy.

– Przystoi mi miano Jego Wysokości – odparł starzec – jestem arcykapłanem, rządzącym wszystkim ludem księżycowym!

Czarne oczy zakonnika zapłonęły nagle porywczym gniewem.

– Nie jesteś niczym! – zakrzyknął – jeden Zwycięzca dziś włada i ci, którzy jemu służą!

– Dopóki nie złożę swej władzy, jestem, czym byłem… – rzekł Malahuda spokojnie – i nim twój Zwycięzca wejdzie na stopnie świątyni, mogę cię kazać okuć i wrzucić do lochu razem z Braćmi, którzy zakon swój złamali, opuszczając bez mego pozwolenia Kraj Biegunowy.

Twarz Elema poczerwieniała, a na skroniach wystąpiły mu sine żyły.

42.snadź (daw.) – widocznie, prawdopodobnie. [przypis edytorski]
43.ścieląc je jakby wysłanniki – dziś: (…) jakby (niby) wysłanników. [przypis edytorski]
44.ognębienie – dziś: zgnębienie. [przypis edytorski]
45.kędy (daw.) – gdzie. [przypis edytorski]
46.jeno (daw., gw.) – tylko. [przypis edytorski]
Возрастное ограничение:
12+
Дата выхода на Литрес:
28 марта 2017
Объем:
350 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip