Читать книгу: «Miazga», страница 8

Шрифт:

– Byłeś niebywale zgrabny i oszałamiająco dowcipny.

A on z pewnością jak najbardziej świadomy wszystkich rozlicznych kombinacji wynikających na schodach:

– A ty piękna i czarująco inteligentna. Jak zawsze.

– Jeżeli myślisz, że mało wybrednymi złośliwostkami uda ci się zepsuć mi ten wieczór, to muszę cię zapewnić, że jesteś w błędzie.

– Ale chyba nie popełnię błędu, jeżeli powiem, że czujesz się szczęśliwa?

– Raczej popełnisz.

– Niemożliwe, Moniko, nie czujesz się szczęśliwa? Dzisiaj?

– Usatysfakcjonowana.

– Ach tak? To by oznaczało, że nasze intymne doznania nieco się rozmijają.

– Nieco?

– Ja osobiście czuję się szczęśliwy, ale bynajmniej nieusatysfakcjonowany.

– Szczęśliwy z powodu?

– Że jesteś moją żoną, kochanie.

– A nieusatysfakcjonowany?

– Przyczyna ta sama.

I chociaż Monika sama ten dialog sprowokuje, chyba w tym momencie, jakkolwiek konstrukcyjną specyfikę schodów będzie mogła zaliczyć na swoją korzyść, zbraknie jej riposty dość zgrabnej i dowcipnej, lecz że to będzie moment, to nie ulega wątpliwości, moment nie dłuższy od oddechu, wie bowiem, a raczej intuicyjnie posiada rozeznanie, że skoro się zabrnie w sytuację sztuczną, a też i niebezpiecznie podszytą ryzykownymi podtekstami, należy szybko taktykę zmienić i sztuczności przeciwstawić atakującą naturalność. Tak zatem, zarówno swoją sylwetkę (ekspozycja schodów okaże się w tym wypadku raczej utrudniona), jak i brzmienie głosu nasilając pożywną szczerością powie:

– Konrad, możesz mi szczerze odpowiedzieć na jedno pytanie, ale naprawdę szczerze i uczciwie?

Pan Młody oczywiście wyrazi pełną w tym względzie gotowość, choć nie jest wykluczone, że z wielu racji wygodniej mu to będzie uczynić w konwencji dotychczasowej:

– Szczerze na pewno, ale uczciwie? To konieczne?

Jednak Monika mężnie sprosta ciemnym wirom, jakie nią niewątpliwie szarpną, uciszy owe dumne żywioły, domagając się pod nieobecność morderczego sztyletu co najmniej spoliczkowania wybrańca, i powie:

– Dlaczego ty się właściwie ze mną ożeniłeś?

I oto zgodnie z intuicyjnym rozpoznaniem Moniki naturalność rzeczywiście zatriumfuje nad sztucznością, lojalna pryncypialność pokona pozę, lecz również na moment nie dłuższy od oddechu, a w najgorszym dla Konrada rozstrzygnięciu – z dołączeniem wydechu. Pan Młody, jakkolwiek czujnością jak rycerską zbroją osłoniony, albo współcześniej: jak bokser na ringu czujnie wewnętrznie skupiony wobec poczynań przeciwnika, tego ciosu nie przewidzi, o ścierwo! – pomyśli niechybnie i chociaż ani drgnie, ani blaskiem swych ciemnych i wilgotnych oczu nie umknie na stronę, przecież w koniuszkach uszu poczuje wzbierające ciepło, o ścierwo! – chyba jeszcze raz pomyśli i aby zyskać na czasie, spyta:

– Mam powiedzieć szczerze i uczciwie?

– Tak – na to ona i tylko tyle, bowiem w sekundzie ciszy, jaka po tym stwierdzeniu zapadnie, zrezygnuje z dodania: żądam tego.

Zatem Panu Młodemu chyba tylko naturalność pozostanie i rzeknie:

– Nie wiem.

I na miłość boską, ktoś się w tym momencie powinien pojawić na tych nieszczęsnych schodach, kładąc kres żenująco bezwstydnemu dialogowi nowożeńców, nie może to być, niestety, jak w teatrze chór komentujący wydarzenie przy pomocy harmonijnie uporządkowanych strof, ani Goniec przybywający z pola bitwy z ważnymi wiadomościami, i także nie żadna z głównych person rozgrywanego na salonach przedstawienia, trudno bowiem nawet wśród tak rozlicznych możliwości, jakie przechernie w swych rozluźnionych przestrzeniach przechowuje czas przyszły niedokonany, wyobrazić sobie, że tu i teraz objawi się w swym kształcie cielesnym Stefan Raszewski, Nagórski, mama Pankowa, czy choćby Eryk Wanert albo dyrektor Otocki, nie! to prawie wykluczone, po cóż by mieli złazić po tych schodach prowadzących w kuchenne rejony?, jakkolwiek trzeba stwierdzić, że wśród tych chwiejnych projekcji w przyszłość, wprawdzie nie nazbyt odległą, jednak w przyszłość, więc wśród tych tych projekcji chwiejnych i wieloznacznych zatarł się właśnie tu i teraz obiektywny układ pałacowych pomieszczeń, a przede wszystkim fakt, że schody, na których w drodze powrotnej z pielgrzymki hołdowniczej do mistrza Kubickiego znajdą się Pan Młody oraz Panam Młoda, owszem, rzeczywiście wiodą do kuchennych rejonów, lecz również tylko nimi się posługując można się z salonów przedostać do baru w owej zabytkowej piwnicy ze starymi freskami Antonia Tarelli, gdzie – jak to już zostało zaprojektowane – bawić się będzie młoda generacja przy fachowej obsłudze pana Edka Kubiaka (rodzonego brata Celiny Raszewskiej, tego, co to „zawsze miał osobne życie” i lokajował – choć nie tylko – Karolowi Wanertowi) zatem nie tylko któryś z kelnerów mógłby się na tych niefortunnych schodach zjawić, może to być i ktoś z weselników śpieszących ku świeżym źródłom życia, lub odwrotnie: ktoś z podziemi baru nagle spenetrowania salonów, czyli świata dojrzałości spragniony, wybór zatem bogaty, jakby powiedział sędziwy kuchmistrz, lecz i wybór konieczny, jeśli ów słowny pojedynek nowożeńców ma się nie przeciągać, wiodąc zbyt daleko w gąszcze, w chaszcze ryzykownych podtekstów, a zatem? niech by się może Ariel na schodach zjawił, oczywiście Marek Kuran, wydaje się bowiem, że jeśli ktokolwiek z tych w barze zechciałby przekornie nawiedzić salony, to właśnie ruchliwy i przedsiębiorczy autor Leukocytów, Korytarzy i Akromegalii, z pewnością Ksawery Panek będzie go usiłował zatrzymać, lecz jego próby osiągną najpewniej efekt odwrotny, może nawet z owych sprzeczności pomiędzy zakochanym i pozwalającym się adorować wyniknąć w półmorcznym korytarzyku krótka szarpanina, może również okazja do ponowienia wyznań oraz próba pocałunku, a może, jeśli się sytuacja dramatycznie zagęści, zaklęcia i błagania w pozycji klęczącej wraz z całowaniem nieco wulgarnie ukształtowanych rąk adorowanego, lecz jakkolwiek owa scena przebiegnie – Ksawery Panek sromotnie, jak zwykle, przegra, natomiast Ariel z błyszczącymi oczami i krawatem z lekka przekrzywionym wkroczy na schody akurat w tym momencie, gdy z ust Konrada padnie krótkie i akcentem szczerości oraz uczciwości podbudowane: „nie wiem!”.

– A ja wiem! – wykrzyknie młody poeta.

Nietrudno przewidzieć, że uczyni to w samą porę, rozładowując napiętą do ostateczności sytuację, a równocześnie w sposób niezamierzony stwarzając całkiem nowy układ inscenizacyjny z Panną Młodą, jak posąg piękności u szczytu, z Panem Młodym we fraku, nad którego czernią tym wyraziściej zaznaczy się nasilająca czerwień uszu i z samym sobą, duszkiem, którego krawat będzie co prawda nieco przekrzywiony, ładne oczy trochę nazbyt bezczelne, choć i umykające na bok, lecz cała aparycja schludna i miła, ujmująca chłopięcą młodością. I być może nie tyle właściwa mu skłonność do póz i zgryw, ile raczej instynkt kompozycji podszepnie pomysł, aby majestatycznej dumie reprezentującej szczytowy niejako element tej konfiguracji przeciwstawić tu, w dole, pierwiastek pokory, zatem pierwiastek, którego sens istotny najplastyczniej wyraziłaby postawa klęcząca, a może i świeże reminiscencje ze sceny, która mogła się dopiero co rozegrać w korytarzu, wpłyną na decyzję warszawskiego Ariela z roku 1969, dość, że Marek Kuran istotnie klęknie na schodach i gdy kształtną głowę, znajdującą się mniej więcej na poziomie dolnych partii frakowych spodni Pana Młodego, podniesie ku wyższym rejonom znakomitego aktora, wówczas – trudno! – sympatie ku harmonijnej kompozycji będzie musiał wzbogacić, rozbudować i przyozdobić, I powie żarliwie:

– Konrad, ty jesteś największy aktor, a ja jestem największy poeta!

Po czym rzeczowo stwierdzi:

– Ale uszy trzeba ci obciąć.

– Koniecznie? – spyta łagodnie Keller.

– Mówię ci, Konrad, ty jesteś największy aktor, a ja największy poeta. Tylko uszy trzeba ci obciąć.

Wówczas, cóż się wówczas może stać? Chyba jednak posągowe piękno u szczytu tej konfiguracji zamanifestuje swą żywą obecność i na krótkich falach wysokiego śmiechu nada następujący komunikat:

– Och, Marek, jesteś cudowny, zrób to, błagam cię, to będzie szalenie dowcipne!

Po czym, mimo długiej i obcisłej sukni, wykona na stromych wysokościach zadziwiająco zręczny piruet i kiedy za moment ta sama nieporównywalna zwinność stóp uniesie ją ku sferom, skąd wciąż dobiegać będzie muzyka oraz pogłos tanecznego falowania, pozostawi po sobie tu w dole wrażenie, jakby nagle wniebowstąpiła, chociaż sama z pewnością by wolała, aby to odejście i zniknienie skojarzyło się raczej z dramatycznym majestatem Lady Makbet, wchodzącej po schodach zamkowej baszty.

A osamotnieni: mężczyzna i chłopiec?

– Zepsuła zabawę – zmartwi się Keller.

Marek Kuran podniesie się z klęczek i starannie strzepnie ze spodni kurz.

– Solistka! – powie z akcentem litościwej pogardy – twoja żona, Konrad, interesuje się tylko sobą, a mnie to nie interesuje.

– Ja też się tylko sobą interesuję.

– Tobie wolno, bo ty jesteś wielki skurwysyn. Pochwal się, że jesteś.

– Przeważnie.

– Zawsze!

– Jeśli ci na tym zależy.

– Nie mendź, mnie na niczym nie zależy, ja bym się najchętniej położył jak dolina i spał.

– A góry?

– Mogą mnie pierdolić. Albo ja góry, mnie wszystko jedno. Bo ja, Konrad, skurwysynie, jestem krótkowidz, rozumiesz?

– Ty?

– Podwójny, również na umyśle, tylko na ten drugi defekt nie mogę sobie, kurwa, dobrać szkieł, rozumiesz!

– Domyślam się.

– Łżesz, Konrad, gówno się domyślisz. Skurwysyn jesteś, ale mnie nie przyłapiesz, bo ja jestem skurwysyn większy. Cześć!

I pewnie się moment zawaha, czy na tym wyprawy w świat dojrzałości nie zakończyć i nie wrócić do baru, jednak ciekawość rozlicznych możliwości oczekujących go na salonach chyba mu każe ku tamtym sferom podążyć, co też i uczyni, z pewną wszakże ociężałością wchodząc po schodach, nawet nieco przygarbiony, więc też jego kolejne zniknienie nie będzie miało nic z wniebowstąpienia, co Keller ze swego punktu obserwacyjnego z pewnością odnotuje, lecz bez komentarzy, bo według wszelkiego prawdopodobieństwa prawie natychmiast powinien się zjawić Ksawery Panek i wówczas pomiędzy szwagrami taki się wywiąże dialog:

– Widziałeś Marka?

– Jak najbardziej.

– Dawno?

– Właśnie odfrunął.

– Na górę?

– Dokładnie.

– Bardzo pijany?

– Niee, nie robił wrażenia. Może leciutko.

– A co mówił?

– Był bardzo miły.

– Oczywiście! jak chce, potrafi być miły i dobrze wychowany.

– Ba! któż z nas zawsze chce być miły i dobrze wychowany?

– Boję się, że narozrabia.

A ponieważ szwagier nie znajdzie dość szybko kojącego pocieszenia, Ksawery Panek wyjmie z kieszonki smokinga białą chusteczkę i przetrze zwilgotniałe czoło.

– O Boże! żeby się to już wszystko skończyło.

Wszystko co? Weselne przyjęcie, niewolnicza miłość, rzeczywistość polska? Lecz Konrad Keller nie należy do tych, którzy lubią dotykać ran. Zamilczy więc dyskretnie.

A Ksawery:

– Idziesz na górę?

– Byliśmy z Moniką podziękować mistrzowi Kubickiemu, dużego formatu kucharz, prawda? I pomyśl, on ma osiemdziesiąt sześć lat!

– Najchętniej bym się zalał.

– I spał jak dolina?

Z pewnością Ksawery się ocknie ze swojej dręczącej, jak senna zmora turbacji.

– Kto ci to powiedział?

– To wszystko przez pogodę, Ksawery. Gdyby była normalna wiosna…

– Kto ci powiedział: spał jak dolina?

– Ksawery, Ksawery! – powie Konrad Keller, wchodząc na wyższy stopień ciasnych i krętych schodów – wszystko byłoby inaczej, gdyby była wiosna, ciepło, bzy…

– Bzdura!

– Oczywiście – roześmieje się Pan Młody.

I gdy obaj znajdą się w blasku sali, gdzie pod ogromną kopułą, ucharakteryzowaną na niebo usiane gwiazdami, tańczyć będzie kilka par, trochę samotnych i zagubionych wśród niewspółmiernie rozległej przestrzeni, a w dalszej perspektywie rzęsiście oświetlonych salonów zarysują się grupki poszczególnych gości, Ksawery Panek, mrużąc oczy oślepione jasnością, poszuka sylwetki Marka Kurana, skoro zaś jej nie odnajdzie, jeszcze mocniej oczy przymruży i powie z akcentem pogardy:

– Małpi cyrk!

Chyba Pan Młody nie podejmie wątku, dla samego siebie zachowując ocenę sytuacji.

Natomiast usunięty karnie z Warszawskiego Uniwersytetu eks-asystent katedry historii filozofii współczesnej, uczuje wzmożoną potrzebę humanistycznego porozumienia:

– Tylko moi starzy mogli wpaść na pomysł, żeby urządzić coś takiego, oni plus moja siostrzyczka. Wybacz, Konrad, intencje mojej miłej rodziny doceniam, ale nie mogę pojąć, dlaczego ty się zgodziłeś na podobną szopkę.

Prawdopodobnie Pan Młody, wyżywając się humanistycznie w innej konwencji, ucieknie się do uniku:

– Czy nie przesadzasz? Ostatecznie to są wszystko przyjaciele, koledzy, znajomi, stale się widujemy, tyle, że dzisiaj wszyscy są akurat razem.

– Właśnie!

– A poza tym, gdzie znajdziesz w Warszawie mieszkanie z metrażem, który by mógł pomieścić tylu ludzi?

– Słusznie, kliniki psychiatryczne i więzienia też są przepełnione. Spójrz tylko! gdyby ciała tych ludzi były ukształtowane na podobieństwo ich życia, myśli i pragnień, to byśmy ujrzeli potwory, strzygi i maszkary stokroć bardziej przerażające i ohydne od tych z Boscha i Goyi. Nas nie wyłączając.

– To uprzejmie z twojej strony.

– Przepraszam cię, tu wszyscy są chorzy, jedni na cynizm, tępą głupotę albo po prostu na nikczemność, a inni dali się wrobić, pozwolili, żeby im spreparowano pokraczne garby, żałosne grymasy, wykrzywione ryje, tu się w cztery oczy bełkocze albo skomli, drwi, szydzi, plotkuje i obmawia, zgnojone uciechy lokai i niewolników, śmichy-chichy kastratów, to jest nasza polska szczerość, odwaga, fantazja i ukochanie swobody, ale za to sprawnie i bezwstydnie zaczyna się kłamać, gdy liczba oczu i uszu wzrasta, tu już nie ma żadnych konfliktów, żadnej zadry w brzuchu, kiedy się kłamie i co innego myśli na użytek własny, i co innego publicznie deklaruje. Konrad, to jest najokropniejsze, że tutaj prawie wszyscy stają się coraz gorsi, wzrasta oświata, podnosi się poziom cywilizacyjny i upowszechnienie tzw. wartości – kulturalnych, budujemy się, ludzie są chłonni, żywi, inteligentni i uwrażliwieni, otwarci na tysiąc zagadnień i z tym wszystkim stajemy się coraz gorsi.Adam powtarza przy każdej okazji, że w Polsce ludzie się kończą przedwcześnie i nie ma u nas znakomitych starców, naprawdę wciąż żywych i twórczych, że polską starość można tylko na piedestale ustawić i czcić w charakterze narodowego bóstwa, gdy już jest skamieniałe, wystygłe i nie ma obawy, aby się pewnego dnia nagle ocknęło, tak chyba rzeczywiście jest, ale sam nie wiem, czy to i w ogóle wszystko inne wynika z naszej pokręconej historii, czy też po prostu już tacy jesteśmy, urodzeni i ukształtowani na krótki oddech, efektowne, lecz szybko wygasające eksplozje, rozumiesz? nie to, że historia, ta przez duże H, gniecie nas, wysysa i wypacza, a my jesteśmy ofiarami i osiągnęlibyśmy niebotyczne szczyty, gdyby nie to albo tamto, sam nie wiem, ale wydaje mi się coraz częściej, że to wcale nie historyczne fatum wpędza nas w głupie sytuacje, w jałowość, nudę, beznadziejność, w owe mętne pustkowia, gdzie diabeł mówi dobranoc i gdzie tyle wysiłków, zamierzeń, planów i nadziei przypomina górę, która urodziła mysz, lecz my sami nie potrafimy historii tworzyć i społeczeństwa rozumnie kształtować, bo wszystko – inteligencja, wrażliwość, fantazja, uzdolnienia – wszystko wydaje się w nas wspaniałe, żywe i ponad przeciętną miarę bujne – tylko że tego jest mało, rozpaczliwie, zawstydzająco mało, starcza tego na błysk, na zryw, stumetrówkę, olśniewający wyczyn, błyskotliwą improwizację, a potem klops, braknie paliwa, wulkany wygasają, źródła się kurczą, ziemia jałowieje, najpiękniejsze drzewa próchnieją albo się je bezmyślnie ścina, i tak pokolenie po pokoleniu zaczyna się w tym kraju brawurowo, bohatersko, fajerwerki, pioruny i błyskawice, wielkie zapowiedzi i nadzieje, a potem „wiek męski, wiek klęski”, bezcenne energie już się wyczerpały, były diamenty, został popiół, „ostał ci się ino sznur”, tyle że potem trzeba żyć, natura nie udziela ludziom owej wspaniałomyślnej i litościwej łaskawości, dzięki której efemerydy pustynne, spełniwszy swój przyśpieszony byt roślinny, umierają i giną, ludzie muszą żyć, zresztą chcą żyć bez względu na to, czy mają ku temu dostateczne racje i zasoby, wydaje mi się nawet, że tylko wewnętrzne bogactwo pozwala ludziom godzić się na śmierć albo śmiercią płacić, nędzarze kurczowo życia się trzymają, chcą się urządzać, stabilizować, podnosić stopę życiową – bawić się, ubierać, kochać, rozmnażać, kupować auta, lodówki, telewizory, adaptery, magnetofony i motocykle, wspinać się po śliskich szczeblach kariery, rozkazywać, reprezentować, choć już w głowach pusto i ciemno, i dwa razy dwa jest pięć…

I chyba zmęczony tym trochę nazbyt gwałtownym potokiem słów (jeśli takie lub w podobnym duchu utrzymane kwestie rozpowszechnia Ksawery Panek w swojej kawalerce na Mokotowskiej wobec młodzieżowego audytorium – Stefan Raszewski, odpowiedzialny przed Biurem Politycznym za odcinek kultury i ideologii, czyż nie musiał, powodowany starym koleżeństwem, ostrzec ojca?), niepokojąco chaotycznych, jak na utalentowanego adepta filozofii, chyba poczuje się zmuszony do ponownego sięgnięcia po białą chusteczkę i przetarcia wilgotnego czoła, a nie jest też i wykluczone, że w tym właśnie momencie, gdy delikatną, o długich, kobiecych palcach dłoń podniesie do czoła, łagodząc tym ruchem nazbyt dla swych wrażliwych oczu ostry blask kryształowych żyrandoli – dostrzeże gdzieś w głębi wdzięczną sylwetkę Ariela, i wówczas zblednie, dłoń mu zadrży, serce mocniej zabije, a Polska, jak stary, wyleniały orzeł, ciężko znad skalnego urwiska podrywający się do lotu, wyfrunie mu z głowy. Będąc jednak pewny, że i szwagier dostrzega Marka Kurana, bowiem oczadzeni miłością nie tylko sami widzą świat w zarysach zniekształconych, lecz i bliźnich w magiczny krąg tego szaleństwa muszą wciągać, więc tak przejęty nagłym odnalezieniem Ariela, będzie przekonany, że musiało się ono stać udziałem również Konrada, zatem opanuje pierwszy odruch, aby pobiec ku wybranemu natychmiast, realizując w ten sposób starożytną potrzebę połączenia się z drugą swą połową stanowiącą niegdyś wespół z nim, przed okrutnym odcięciem, jednolity żywioł, stłumi zatem to metafizyczne wzruszenie i wciąż z białą chusteczką przy czole i uwrażliwionymi oczyma związany z wiadomym dalszym planem powie:

– Wiesz, co powiedział Jan Kazimierz, kiedy po abdykacji dowiedział się o elekcji Michała Wiśniowieckiego? „Dlaczego wybrali tę beczkę piwa?” I rzeczywiście, wybrali najgorszego. Churchil miał rację, kiedy napisał, że Polacy są „najdzielniejsi spośród dzielnych, ale zbyt często prowadzeni przez najnikczemniejszych z nikczemnych”.

Być może Keller, akurat dostrzegłszy Monikę rozmawiającą ze Stefanem Raszewskim na progu tzw. pokoju ze schodami (garnitur czeczotowy z kanapą, stołem, fotelami i krzesłami, intarsjowany ciemnym drzewem, Polska około 1820; świecznik empirowy, drewniany, złocony, Polska około 1810; kopia obrazu Januarego Suchodolskiego – ks. Józef Poniatowski, skaczący na koniu w nurty Elstery), zaryzykuje i z zachowaniem wszelkich ostrożności wkroczy na tę śliską ścieżkę:

– Bywają rządy narzucone.

– Owszem – na to Ksawery – tylko najpierw trzeba doprowadzić do sytuacji, w której rządy mogą być narzucone. Kto winien? Zawsze wolę powiedzieć: ja! Konrad, my jako społeczeństwo jesteśmy czymś w rodzaju skały, której zbrakło nagle lepiszcza, wiesz, to jest rodzaj skalnego spoiwa, dlatego stajemy się coraz gorsi. A zresztą po co to wszystko? To tylko gadanie, słowa, słowa, i tak nic nie zmienimy. Ty masz sytuację trochę inną.

– W sensie?

– Konrad, Konrad, taki inteligentny i chyba nic nie rozumiesz albo zrozumieć nie chcesz. Nawet nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, że gdy wchodzisz na scenę albo się pojawiasz na ekranie czy w telewizji, od razu zaczynasz wytwarzać pomiędzy zbiorowością widzów owo zanikające lepiszcze. Władza nieudolna i dyktatury mają absolutną rację, że w stosunku do sztuki są podejrzliwi.

I gdy wraz z tym mało odkrywczym stwierdzeniem odejmie dłoń od czoła (i tak zbyt długo wykonywać będzie te manipulacje, świadczące o zmęczeniu i nerwowym wyczerpaniu) i białą chusteczkę z powrotem umieści w kieszonce smokinga, a potem, już pod drażniącym blaskiem świateł, niespokojnie wzrokiem podąży w wiadomym kierunku – chyba tak się stanie, że ruchliwy Ariel znikanie z pola jego widzenia i wówczas Ksawery poczuje się tak śmiertelnie znużony, iż zaproponuje szwagrowi:

– Napijemy się?

– Chętnie, ale może za chwilę – odpowie Keller – nie zapominaj, że gram rolę gospodarza, tekst mam wprawdzie nie najlepszy, mimo to nie chciałbym, aby to była moja rola najgorsza, całkiem uniemożliwiająca wytwarzanie się społecznego lepiszcza.

Na progu pokoju ze schodami Stefan Raszewski:

– Nie miałem jaszcze okazji złożyć pani moich najlepszych życzeń. Cieszę się, że mogę to uczynić teraz.

Trudno wobec dwuznacznej sytuacji apodyktycznie zadecydować, co Panna Młoda odpowie i jaki kierunek zechce rozmowie nadać, czy zachowa się konwencjonalnie, pamiętając wszakże, że życzenia składa nie tylko przyjaciel ojca, lecz również osobistość w pewnym sensie oficjalna, zajmująca w hierarchii partyjnej wysokie stanowisko, czy zatem swoją kwestię utrzyma na płaszczyźnie czysto towarzyskiej z uwzględnieniem okoliczności oraz personaliów, a z pominięciem wszelkich akcentów natury osobistej, zamykając w ten sposób nieodległą przeszłość niejako ostatecznie, a i z drugiej strony dając do zrozumienia, że co było – nie powróci, czy też odwoła się do aluzyjnej gry, aby dać temu bezwzględnie męskiemu żywiołowi szansę nawiązania intymniejszego dialogu, bowiem, najprawdopodobniej, po świeżych emocjach figuralnej sceny na schodach, skoro pewnie natychmiast podejdzie do niej Stefan Raszewski, nie zdąży sobie uświadomić, że w jakiejkolwiek manierze skwitowałaby uprzejme życzenia eks-kochanka, on i tak pokieruje rozmowę, jak zechce. Przecież biorąc pod uwagę charakter Panny Młodej, a również przebieg rozmowy z Panem Młodym uwzględniając, wreszcie i inne, może jeszcze mgliste, a może i nie tak bardzo mgliste plany życiowe oblubienicy włączając do ogólnego podsumowania elementów istniejących, nie popełni się chyba wobec tajemnic czasu przyszłego szczególniejszego nadużycia, jeśli się podejmie pewne ryzyko i na życzeniową deklarację Raszewskiego zostanie Monice podrzucone pytanie:

– Zna pan pewne przysłowie?

– Zależy jakie?

– Kto przychodzi ostatni…

– Ten zjada ostatki?

– Ten jest piękny i gładki!

Po tak błyskotliwej intradzie Monika z pewnością zwycięsko wytrzyma uważne, choć bynajmniej nie natarczywe spojrzenie Raszewskiego. On zaś po chwili napiętego milczenia:

– Nie znam się na przysłowiach, ale pani się pomyliła.

– Doprawdy?

– Kto zjada ostatni, ten jest piękny i gładki.

– Rzeczywiście, ma pan rację! Ale to właściwie na to samo wychodzi, sens podobny.

– Niezupełnie. Zjadać ostatki potrafi byle dureń. A przyjść ostatnim…

– Znaczy zwyciężyć?

– Zależy kto przychodzi ostatni. I kiedy.

– Mówi pan jak polityk.

– Na razie jak mężczyzna.

Znów chyba nastanie moment ciszy. Lecz gdyby się zdarzyło (a dlaczego miałoby się nie zdarzyć?), że dyrektor Teatru Stołecznego i Eryk Wanert znaleźliby się gdzieś nieopodal, Monika z pewnością by to zauważyła i zawołała w ich stronę:

– Halloo, chłopcy! Jak się bawicie?

A skoro chłopcy podejdą, na progu pokoju ze schodami utworzy się grupa – natychmiast przez wiele osób dostrzeżona, szybkimi komentarzami podstemplowana i podana dalej.

Monika:

– Jak wam leci?

– Świetnie – odpowie dyrektor Otocki – pracowaliśmy.

Po czym wewnętrznym i chyba automatycznie działającym magnetyzmem poruszony zwróci się ku Raszewskiemu:

– Kolega Wanert przedstawił mi właśnie, towarzyszu Raszewski, swoją koncepcję Makbeta. Wydaje mi się bardzo interesująca i odkrywcza.

Raszewski, który w ubiegłym roku ostro skrytykował ostatni film Wanerta Zagubieni i sprawił, że to wybitne działo znakomitego reżysera nie weszło na ekrany, teraz, jak się zdaje, słowem ani spojrzeniem nie zachęci dyrektora Teatru Stołecznego do dalszych wyjaśnień. Natomiast niewątpliwie uczyni to Monika:

– Szalenie dowcipni jesteście! Dlaczego mnie nie było przy tej rozmowie, zdaje się, że i ja jestem w tej historii zainteresowana?

– Wybacz, Moniczko – na to Otocki – ale rozmowa po prostu się zaimprowizowała. Wiecie oczywiście, towarzyszu Raszewski, że kolega Wanert ma u mnie robić Makbeta?

– Słyszałem – odpowie krótko Raszewski.

Otocki:

– To bardzo obecnie typowe zjawisko, że wybitnych filmowców pociąga i interesuje teatr. Kazan i Bergman zaczęli co prawda od teatru, ale Visconti, Peter Brook…

Wanert:

– Peter Brook…

– Oczywiście! – Otocki wyminie łatwo i tę mieliznę – ale zjawisko jest typowe. Jestem jak najdalszy od niedoceniania filmu, ale mimo wszystko teatr pozostanie teatrem, teatr daje artyście inne możliwości, przede wszystkim bezpośredni kontakt z widzem, a to z punktu widzenia psychologii twórczej…

Wanert:

– Nie wiem, czy w moim wypadku można mówić o psychologii twórczej, poprzez moje filmy też mam kontakt z widzem. A jeżeli teraz chcę coś robić dla teatru, to po prostu dlatego, że w filmie nie mam na razie nic do roboty.

Po tym mało samokrytycznym i nieprzemyślanym do końca stwierdzeniu Wanerta sytuacja mogłaby się stać cokolwiek drastyczna, gdyby dyrektor Otocki dzięki swemu wewnętrznemu magnetyzmowi nie zareagował bezbłędnie. Całym ogromnym i ciężkim ciałem zwrócony ku swemu biegunowi, przecież Monice przekaże niniejsze oznajmienie:

– Wiesz, Monika, Eryk uważa, że pani Makbet powinna być blondynką.

– Nie! – wykrzyknie Monika – chcecie mi zmienić upierzenie? To straszne! Jak ja będę wyglądać w jasnej peruce?

– Cudownie! – uspokoi ją Otocki, wciąż jak igła busoli, owej przewodniczki zbłąkanych, ustawiony właściwie. – Nic się nie martw, nowe perspektywy otworzą się przed tobą, jak się zmienisz w blondynkę.

Lecz Monika nazbyt jest sobą, aby tak łatwo zaakceptować zmianę kolorytu.

– Nie, to koszmarne! Eryk, nie możesz mi tego zrobić, naprawdę uważasz, że to konieczne?

– Bardzo wskazane – odpowie grzecznie Wanert. – To wynika po prostu z tego, jak ja widzę postać Lady Makbet.

Chyba jednak Stefan Raszewski uzna za wskazane zaznaczyć, że jest.

– Mam nadzieję, panie Wanert, że na tekście szekspirowskim nie zamierza pan dokonać równie ryzykownych zabiegów, jak na włosach naszej utalentowanej artystki?

Otocki:

– Mogę was zapewnić, towarzyszu Raszewski…

Lecz Wanert mu przerwie:

– Reżyserowanie zawsze jest pewnego rodzaju zabiegiem.

Raszewski:

– Słusznie, zależy tylko, czemu, względnie komu, podobny zabieg służy. W ostatnich latach dokonywano u nas na tekstach Szekspira i nie tylko Szekspira różnych zabiegów, niektóre były nawet bardzo efektowne, a ich wymowa ideowa i polityczna budziła poważne zastrzeżenia. Wszelkie próby tak zwanej aktualizacji Szekspira, próby odczytywania problemów historycznie odległych, jakby dotyczyły naszej współczesności i naszych konfliktów są obiektywnie błędne, niezgodne z właściwym, naukowym rozpoznaniem rzeczywistości, a wykorzystywane bywają przede wszystkim przez naszych wrogów.

– Niestety, tak jest – westchnie Otocki.

– Oczywiście, rozwoju twórczości nie można pobudzać przy pomocy rozkazu, twórczość nie toleruje podejścia formalno-biurokratycznego, drobiazgowej kurateli i reglamentacji. Owocny rozwój nauki, literatury i sztuki wymaga występowania różnych szkół i kierunków, różnych stylów i rodzajów współzawodniczących między sobą, ale jednocześnie złączonych jednością ideową i światopoglądową.

– No, dobrze! – powie Monika, nagle w naiwne dziewczątko przeobrażona. – Ja jestem tylko aktorką i nie znam się na polityce, ale, powiedzcie, tylko, błagam, poważnie, czy dla jedności ideowej i światopoglądowej konieczne jest, żebym grała Lady Makbet z utlenionymi włosami? Dlaczego się śmiejecie? Okropni jesteście! Gdyby o coś podobnego spytał Konrad, to byście cmokali z zachwytu, jaki on jest intelektualista, natychmiast chwytający istotę każdego problemu, nowoczesny, już sama nie wiem co. A jak pytam ja, to myślicie, że jestem idiotka i śmiejecie się.

Chyba jednak w tym momencie Owocki, korzystając ze swoich ojcowskich niejako uprawnień, jako starszy pan oraz dyrektor, obejmie Monikę i ojcowski pocałunek złoży na jej czole.

– Cudowna jesteś, Moniczko!

Monika nadąsana, jak mała dziewczynka:

– Czy ten pocałunek ma oznaczać przyznanie się do winy?

Otocki:

– Więcej, podziw i zachwyt.

I do Raszewskiego:

– Mogę was, towarzyszu Raszewski, zapewnić całym moim doświadczeniem teatralnym, że pani Monika Panek w roli jasnowłosej Lady Makbet będzie jedną z największych rewelacji artystycznych dwudziestopięciolecia.

Potem, gdy znów będą sami i jeden krok Raszewskiego do tyłu sprawi, że znajdą się oboje wewnątrz pokoju – Monika:

– Myśli pan, że on to serio powiedział?

Zamiast odpowiedzi Panna Młoda poczuje na szyi gorący oddech, a gdy spojrzy, na swego partnera – dostrzeże w jego pociemniałych oczach aż nadto dobrze znany poblask. Więc chyba się jednak zlęknie i szepnie:

– Uważaj, widać nas.

– Nie wymkniesz mi się – powie.

– Patrzą na nas.

– Nie wymkniesz mi się – powtórzy głosem nieco schrypniętym.

I nie jest wykluczone, że plecami do sali, zasłaniając w ten sposób Monikę, chwyci jej rękę i mocno w przegubie ściśnie.

Wówczas ona:

– Puść, będę miała siniak.

– Jutro o szóstej, tam, gdzie zawsze, tak?

– Nie wiem.

– Kłamiesz, dobrze wiesz, że przyjdziesz, bo też tego chcesz. Chcesz?

– Może.

– Nie może, na pewno. Tak?

Wiedząc, że to tak powie – zmusi się jednak, aby ten moment jeszcze odwlec, lecz to, czego będzie pragnąć, okaże się w niej silniejsze. I dopiero, gdy powie: tak – usłyszy je.

Wówczas Raszewski puści jej rękę i cokolwiek się cofnie.

– No, widzisz! Wiedziałem, że dojdziemy do porozumienia. Po co to wszystko zrobiłaś, idiotko!

Bardzo prawdopodobne, że odpowie słowami męża:

– Nie wiem.

Lecz w przeciwieństwie do niej samej z figuralnej sceny, on uzna tę wypowiedź za wysoce zadowalającą, przywoła bowiem przechodzącego kelnera i do gabinetu, który dawniej był sypialnią brata królewskiego, Księcia Prymasa, każe podać butelkę szampana.

Ponieważ dyrektor Otocki opuści wraz z Wanertem pokój ze schodkami w krzepiącym przeświadczeniu, że Raszewski, akceptując Monikę w roli dziewczęcej i jasnowłosej Lady Makbet, udziela tym samym swego placet również i sztuce, a przede wszystkim kontrowersyjnej osobowości Wanerta, a jemu samemu ze względów prestiżowych szczególnie będzie zależeć, aby sławny reżyser filmowy sprezentował35 swój debiut teatralny właśnie w Teatrze Stołecznym za jego dyrektury, nieobdarzanej, jak dotąd, w środowiskach artystycznych sympatią i poparciem – pochyli swoje ogromne ciało ku drobnemu Erykowi i kładąc ciężką dłoń na jego ramieniu, spyta konfidencjonalnie:

35.sprezentować – tu: zaprezentować. [przypis edytorski]
Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
01 июля 2020
Объем:
680 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают