Читать книгу: «Miazga», страница 38

Шрифт:

20

Po zaspokojeniu pierwszego głodu większość gości przenosi się niebawem z apartamentów do piwnicy, tej z częściowo zachowanymi dekoracjami malarskimi Antonia Tavellego z drugiej połowy XVIII wieku (w sali okrągłej na filarze wymalowano wśród trzcin i drzew na brzegu wody satyra goniącego dwie kąpiące się nimfy, a po przeciwnej stronie – dwa łabędzie. Arkady przyścienne i ściany pokryte są malowidłami pejzażowymi z bardzo różnymi drzewami liściastymi i szpilkowymi. Wśród tych widoków rozróżnić można: krajobraz widoczny przez otwór w malowanej skale, pola i wioskę w obramowaniu z drzew liściastych, dwie kozy przed chatką krytą strzechą, staw, w którym odbijają się budynki nadbrzeżne, i w głębi zameczek, akwedukt antyczny, kanał z mostkiem i na nim łódź oraz mury kamienne z roślinami w szczelinach).

Za barem, oczywiście, Edward Kubiak. Zespół La Da Co też jest w piwnicy.

KURAN

Napije się pan ze mną, panie Edku, jednego?

KUBIAK

Pan wie, panie Marku, że ja przy pracy nigdy nie piję.

KURAN

Pan nazywa pracą to, co jest tutaj?

KUBIAK

Faktycznie, gdyby nie kilku panów, których mam przyjemność znać, to bym się trochę dziwił.

KURAN

To się pan dziw i wypij. Tu trzeźwym wstęp będzie zaraz wzbroniony.

KUBIAK

Przepraszam, że pytam, pan nie wie, skąd się wzięły te gliny?

KURAN

Ładni Adasie? Moi przyjaciele, poderwałem ich po drodze.

KUBIAK

Pan to jest, panie Marku!

KURAN

Przeważnie nie jestem, ale to na jedno wychodzi. Pijemy?

KUBIAK

Co pan sobie życzy?

KURAN

A pan, panie Edku?

KUBIAK

Mam butelkę Martela, ale na razie schowaną.

KURAN

Ja wolę czystą, pan weź Martela, co mamy sobie żałować. Wesele do dołu. Niech żyje wesele!

KUBIAK

Ja uważam, że pan Keller może sobie powinszować.

KURAN

Myśli pan?

KUBIAK

Pewnie, małżeństwo, to ciężka niewola.

KURAN

Wszystko, panie Edku, jest niewolą.

KUBIAK

Ja rozumiem, ale jest niewola i niewola.

KURAN

To po co się pan żenił?

KUBIAK

Ja wiem? Młody jeszcze byłem, chciałem się ustatkować.

KURAN

Wie pan co, panie Edku? Zamienimy się!

KUBIAK

To znaczy?

KURAN

Pan będzie dzisiaj za gościa, a ja będę barmanował.

KUBIAK

Pan żartuje, praca za barem, to jest ciężka praca.

KURAN

A gościem być, pan myśli, też nie jest ciężka praca?

Jeszcze parę kieliszków i podchmielony Kubiak zgadza się na tę zmianę. Zatem Marek Kuran zrzuca marynarkę, podwija rękawy koszuli i uciszywszy zebranych wygłasza krótkie przemówienie, w którym oznajmia, że na dzisiejszy wieczór regulacją ruchu alkoholowego kierować będzie Poezja. Ogólny entuzjazm. Zespół La Da Co wykonuje tusz. Ścisk dokoła baru. Marek Kuran przygotowuje skomplikowane, zdradziecko mocne mieszanki. Niebawem jest mu tak gorąco, iż rozbiera się i zostaje tylko w slipkach. Dla wielu gości staje się to zachętą do mniej lub bardziej posuniętego strip-tease'u. Bardzo chętnie pozbywają się mundurów obaj milicjanci. Nieco później ktoś przynosi z szatni ich czapki, ulegają licznym namowom (m.in. Edka Kubiaka) i całkiem goli wkładają czapki na głowy.

Maciej Zaremba do Łukasza Halickiego:

– Masz pojęcie, stary? Wszystko to sobie zapisałem, mam na karteczce, posłuchaj: co minutę, uważasz? Co minutę rodzi się na świecie 235 dzieci, a umiera tylko 96, to znaczy przyrost naturalny na minutę wynosi 139, a to daje 8 309 na godzinę, 19 945 na dobę, 72 600 000 rocznie, fantastyczne, nie? Ile trzeba, żeby przełknąć jedną wódkę? Dwie sekundy, co? I już się przez ten czas prawie pięcioro dzieci urodziło, cholerna historia…

Potem:

ZAREMBA

Słuchaj, stary, ty wiesz, ja w roku 2000 będę miał siedemdziesiąt jeden lat?

HALICKI

Nie martw się, podciągnę do ciebie.

ZAREMBA

Nie dogonisz.

HALICKI

Podciągnę.

ZAREMBA

Nigdy w jednym zaprzęgu nie pójdziemy.

HALICKI

Ty na przodzie.

ZAREMBA

Wiesz, gdzie mam taki przód? Mój syn w 2000 roku będzie miał trzydzieści jeden.

HALICKI

Nie będę miał dzieci.

ZAREMBA

Nie chcesz?

HALICKI

Wolę auto, auta można zmieniać.

ZAREMBA

Wiesz, co ci powiem?

HALICKI

Czarnego pudla sobie kupię.

ZAREMBA

Słuchaj, stary.

HALICKI

Zabronisz mi?

ZAREMBA

Ech, wy gówniarze!

HALICKI

Ty też nie byłeś w Powstaniu.

ZAREMBA

Ja?

HALICKI

To czego się stawiasz? Tylko grałeś Powstanie!

ZAREMBA

Ale jak?

HALICKI

Ale tylko grałeś, więc znaczy, mogę do ciebie podciągnąć?

ZAREMBA

Podciągaj, ja już jestem wrak. Eryk tylko ciebie widzi.

HALICKI

On jest fajny.

ZAREMBA

Ja dla niego też kiedyś byłem fajny – – – – —

Pijacki monolog partyjnego aktywisty z terenu w obecności Andrzeja Wajsa?

sobota, 11 lipca

Po pracy, pod wieczór, grzebanie się w teczkach ze starymi notatkami. Zamiast tekstu poszukiwanego trafiłem m.in. na maszynowy odpis jednego z pierwszych artykułów, jakie napisałem: Myśli niespokojne, chyba z roku 1932. Przepisuję pierwszy rozdziałek:

„Sokrates wypił kielich cykuty. Giordano Bruno zginął na stosie. Campanella przepędził dwadzieścia siedem lat w więzieniu. Spinoza, najpierw wyłączony z grona współwyznawców, potem, nie chcąc krępować swojej myślowej niezależności, odrzucił zaszczytną i intratną katedrę na Uniwersytecie w Heidelbergu. Wielu filozofów Oświecenia okupywało swoją działalność więzieniem i wygnaniem. Zola, pisząc Oskarżam, daleko był od myśli o Panteonie.

Jaka pasja, jaka siła wewnętrzna kazała tym ludziom różnych epok i różnych charakterów rezygnować dobrowolnie w orbicie swych myśli i idei już nie tylko z dobrobytu, zaszczytów i wolności, lecz w ogóle z życia? Duma? Fanatyzm? Heroizm?”

Z dalszego tekstu, zresztą dość smętnego i na wysokich koturnach, nie wynika, abym potrafił na te pytania odpowiedzieć. Miałem wówczas lat dwadzieścia trzy. I oto dzisiaj, gdy za miesiąc skończę lat sześćdziesiąt jeden – też na podobne pytanie (na wiele innych również) odpowiedzieć nie umiem. Lecz czy muszę umieć? Jestem tylko pisarzem. Pisarz opisuje i stawia pytania. Tylko tyle. Owszem, również wartościuje, lecz jego osąd wynika z rozpoznania, z opisu. Kto na pytania odpowiada – wie lub udaje, że wie. Opisujący tylko proponuje swój obraz świata i ludzi, a jeśli wspiera go cokolwiek w tym zuchwałym przedsięwzięciu, to pewna nadzieja, zresztą nie mniej zuchwała, iż w widzeniu subiektywnym nie jest osamotniony, a jeśli samotny jest dzisiaj – może nim przestać być jutro lub pojutrze.

Odnaleziona stara notatka do Karolinki Adama Nagórskiego:

„Początek: rok 1946, powódź w województwie szczecińskim, na stacji X w nocy zostaje zatrzymany pociąg osobowy, ponieważ zagrożony jest pobliski most. Do składu pociągu przyczepiona cysterna ze spirytusem metylowym. Kolejarze kradną kilka litrów tej straszliwej trucizny i rozsprzedają ją zziębniętym i zmęczonym podróżnym. Wśród nich dwoje młodych: on akowiec, właśnie wypuszczony na wolność na podstawie amnestii, ona też z AK. Skutki zatrucia szybko się ujawniają. Tymczasem teren zagrożony powodzią odwiedza I sekretarz Komitetu Wojewódzkiego, człowiek w sile wieku, przedwojenny komunista. W szpitalu, gdzie leżą ofiary zbiorowego zatrucia, spotyka ciężko chorą, lecz niezagrożoną śmiercią lub ślepotą dziewczynę. Chłopak umiera. Pierwsze zainteresowanie.

Dziewczyna (Karolinka) zostaje zupełnie sama i po opuszczeniu szpitala nie wie, co ze sobą zrobić, względy, jakie jej okazuje dojrzały i wysoko usytuowany mężczyzna, zrazu z powodów politycznych odstręczają ją. Lecz jednak. I tak zaczyna się ten szczególny romans, w którym ona jest stroną jakby zaczynającą od zera, on – wszystkim. Rozchodzi się z żoną i chcąc zdobyć dziewczynę całkowicie, czyni wszystko, aby upodobnić ją do siebie, uczynić z niej komunistkę. Niebawem okazuje się, że nie było to pragnienie szczególnie trudne do zrealizowania. Karolinka, z zakochania, z zagubienia, z potrzeby życia staje się wierzącą komunistką. Przychodzą jednak lata 1953, 1954. Coś się w powietrzu poczyna odmieniać. Trudno powiedzieć, czy on się istotnie zmienia, czy też po wielu trudnych i ciężkich latach powraca do swojej młodości. Może również pozostać dalej »modelem« bez reszty ukształtowanym przez okres stalinowski. Natomiast Karolinka, ujarzmiona i dobrowolnie uformowana, powoli przestaje kochać (bo on wątpi) i wraz z zanikaniem uczucia zanika w niej również przyswojona sztucznie ideologia. On – być może – czuje się jakby odrodzony, również i miłość się w nim odnawia nie mniej zaborczą i egoistyczną. Jest już jednak za późno. Karolinka odchodzi.

Pierwsza scena: pociąg zatrzymany w ciemnościach, ruiny dworca, bliski i groźny szum wiosennej powodzi…”.

21

Na salonach Łukasz Halicki rozmawia ze starymi aktorami o teatrze i o sztuce.

22

W jednym z bocznych saloników (dawna sypialnia Księcia Prymasa?) Komitet Wykonawczy Bractwa Żółwiowego przyjmuje w poczet członków Łukasza Halickiego.

23

W piwnicy zbiorowa orgia.

24

Maciej Zaremba kilkakrotnie wydzwania klinikę ginekologiczną. Jest już bardzo zmęczony i pijany. Gdzieś u schyłku nocy, gdy jeszcze raz dzwoni, dowiaduje się, że właśnie przed paroma godzinami poród odbył się szczęśliwie. Grażyna urodziła zdrowego chłopca. Zaremba postanawia natychmiast jechać do Warszawy. Biegnie do toalety i zimną wodą przemywa twarz, potem szuka Halickiego, żeby pożyczyć od niego auto. Ponieważ sprawia wrażenie zupełnie trzeźwego, Halicki zgadza się.

Na dworze już szarawo, popaduje drobny śnieg, szosa jest bardzo śliska. W półmroku chłopskie furmanki z warzywami, wolno ciągnące ku miastu. Zaremba nigdy nie był dobrym kierowcą i nie lubił prowadzić auta. Jedzie dość wolno, uważnie wymijając furmanki, kierownica ciąży mu w kurczono zaciśniętych i spotniałych dłoniach. W pewnym momencie czuje, że dłużej nie da rady. Zjeżdża na bok szosy, zatrzymuje auto i wysiada. Chłodne powietrze trochę go otrzeźwia. Głęboko oddycha, zwilża skronie śniegiem. I wówczas z dość bliska, z półmroku zanikającej nocy, dociera do niego popularna melodia bigbeatowa (może Beatlesów Ob-la-di-ob-la-da?), wygrywana na zwykłej fujarce. Słucha. Po chwili słychać skrzypienie kół, wyłania się wiejska furmanka zaprzężona w jednego konia, powozi stary, półsennie drzemiący chłop, obok niego jasnowłosy chłopiec, nie więcej niż dwunastoletni, to on właśnie wygrywa na prostej fujarce tę bigbeatową melodię. Nie widać ich obu wyraźnie, lecz gdy furman mija stojącego przy aucie Zarembę, wydaje mu się nagle, że tym chłopcem jest on sam z dawnych lat, jakieś mgliste wspomnienie go przenika, nieomal pewność, że kiedyś także jechał o wczesnym świcie na wiejskim wozie i przygrywał na fujarce. Niebawem furmanka ginie w szarości, a melodyjka też powoli zanika.

Zaremba czuje, że wróciły mu siły, chce teraz jednego: jak najszybciej znaleźć się w Warszawie i zobaczyć syna. Gdy wraca do auta i rusza, ma absolutną pewność, iż bezbłędnie panuje nad oporną maszyną. Mijając furmankę opuszcza szybę i macha ku jadącemu ręką. Ma przed sobą pustą szosę. Przyśpiesza. Czuje, jak go wypełnia i rozpiera młodzieńca sprawność fizyczna. Wtedy auto wpada w poślizg i roztrzaskuje się o przydrożne drzewo.

25

Świt, ale jeszcze szaro, śnieg popaduje ciągle. Autobus i trzy osobowe auta. Goście już opuszczają pałac, wciąż rzęsiście oświetlony. Wychodzą pojedynczo i grupami, hałasując, chłodne, wilgotne powietrze oszałamia ich, ale też i trochę otrzeźwia, i przywraca siły po szalonej nocy. Koniec zabawy? Niemożliwe! Marek Kuran coś szepce do Michała Otockiego, ten kiwa głową i przywołuje swoich kolegów.

MAREK KURAN

Panie i panowie! Na powitanie dnia! Raz, dwa, tri, kozaczok!

Więc przed frontonem historycznego pałacyku i na rozległym trawniku przykrytym cieniutką warstewką śniegu wszyscy zaczynają pod zespół La Da Co tańczyć kozaczoka, zrazu ospale i trochę nieporadnie, potem coraz żywiej. Także aktywista partyjny z terenu usiłuje tańczyć. Podryguje, podskakuje, nogi mu się plączą, znalazł się gdzieś w głębi trawnika, sam, jeszcze usiłuje wykonywać ruchy zgodne z daleką melodią, aż wreszcie traci równowagę i upada. Leży z twarzą śniegu dłuższą chwilę, wyschniętym językiem liże śnieg, lecz gdy chce się podnieść – nie może, więc wreszcie rezygnuje z tych wysiłków i w pozycji na czworakach podnosi głowę i nieoczekiwanie dla samego siebie wydaje z siebie ostry i przejmujący dźwięk, łudząco podobny do syreny przeciwlotniczej.

*

niedziela, 12 lipca

Za dwadzieścia dwunasta, więc dokładnie w porze, w której się urodziłem, napisałem ostatnie zdanie Miazgi. A z sumowania dnia i miesięcy wynika cyfra „19”, zatem data podwójna, bo i moich urodzin i akcji Miazgi. „7” wyraża ilość lat poświęconych tej historyjce. Lecz prócz tych drobnych, magicznych uciech żadnego uczucia ulgi i żadnej świadomości, że pewien fragment mego życia został zamknięty (a może raczej otwarty?). Z żadną z moich książek poprzednich nie wiązałem tak wiele nadziei, jak z tą: i żadnej nie byłem tak mało pewien.

Wieczorem, żeby uczcić to wydarzenie zaimprowizowaną na skutek telefonów kolacją: Irena, Markowie, Zygmunt i Krzysztof.

poniedziałek, 13 lipca

Otrzymałem z Agencji Autorskiej następujący list:

„Uprzejmie zawiadamiamy, że wg informacji Ministerstwa Kultury i Sztuki sztuka w adaptacji scenicznej Kazimierza Dejmka wg Pana książki Ciemności kryją ziemię nie jest obecnie uwzględniana w polskich planach eksportowych.

W związku z powyższym, jak również wobec bezpośrednich Pana kontaktów z agencją Geisenheyner und Crone (bez naszego pośrednictwa), nie widzimy możliwości przekazania Pana zgody na wystawienie sztuki w Telewizji Austriackiej firmie Universal Edition A.C. w Wiedniu”.

Tak więc mój wyjazd do Wiednia we wrześniu wydaje się mało prawdopodobny, skoro stroną zapraszającą jest właśnie Telewizja Austriacka w związku z przygotowaniami do jesiennej premiery Ciemności kryją ziemię.

wtorek, 14 lipca

Wydaje się, że ludzie pozornie wolni wówczas tylko bywają skłonni do zainteresowania się tymi, którzy są niewoli prawdziwie, gdy ci walczą lub buntują się. Nie ma nic atrakcyjnego w stanie zgody na niewolę, obojętne: udane jest owo przyzwolenie czy autentyczne. Przeciwnie: dla pozornie wolnych stan biernego poddania się niewoli jest równie odrażający, a także nudny i nieco wstydliwy, jak dla człowieka fizycznie zdrowego widok bezsilnej ludzkiej istoty, zniekształconej powolnym, lecz uporczywym postępem śmiertelnej choroby. Buntownicy, owszem, ci mogą liczyć, iż na moment oczy świata się ku nim zwrócą. Lecz tylko na moment, dopóki ich sprzeciw i bunt trwają. Pokonani przestają być ekscytującym widowiskiem. Najbardziej brutalny gwałt tylko w pierwszych chwilach oburza i budzi protesty. Nad pokonanymi zapada ciężka cisza niepamięci. Oburzenie wygasa.

Od najdawniejszych czasów kronikarze, historycy i poeci chronili od zapomnienia wydarzenia świadczące o ludzkich buntowniczych zrywach i walkach przeciw przemocy i tyranii. Natomiast śmiertelna cisza o przegranych i zrezygnowanych, nigdy nie powstało ani jedno dzieło większej miary, którego bohaterami byliby ludzie pobici i z klęską pogodzeni.

Czas oraz miejsce, które stanowią o egzystencji mojego narodu, utrudniają mi myślową i emocjonalną solidarność z tym stanem rzeczy, niezmiennie się powtarzającym na przestrzeni wieków. Staram się jednak zrozumieć mechanizm zjawiska, które ludziom pozornie wolnym wydaje się najprawdopodobniej całkiem naturalne, natomiast niewolnym prawdziwie?, być może wtedy się próg niewoli przekracza, gdy znalazłszy się w klatce człowiek nie wie lub wiedzieć nie chce, że się w zamkniętym pomieszczeniu znalazł? O tej kardynalnej różnicy ludzkich kondycji myślał Chrystus, gdy powiedział: „Ktokolwiek ma – będzie mu dane, i obfitować będzie, a kto nie ma, i co ma – będzie mu odjęte”? (Mt. 13, 12).

sobota, 18 lipca

Od paru dni chłody i deszcze. Wciąż się nie mogę przemóc, żeby zabrać się do ostatecznego poprawienia tekstu Miazgi. Puste, samotne dnie, więc przede wszystkim poczucie dręczącej bezsilności.

niedziela, 19 lipca

Iks przyniósł mi swoje nowe opowiadania, przeczytałem kilkudziesięciostronicowy maszynopis jednym tchem, głęboko wzruszony i poruszony tragiczną wymową tej prozy, mowy, oczywiście, nie ma, aby opowiadanie mogło się u nas doczekać opublikowania, zbyt prawdziwe, zbyt bolesne i oskarżycielskie, a zatem w ocenie oficjalnej: wrogie, oszczercze i paszkwilanckie. A ponieważ przed kilkoma dniami dotarł do mnie wydany w ubiegłym roku tom esejów Czesława Miłosza Widzenie nad Zatoką San Fracisco – myśli o nieobecnych bardziej niż zazwyczaj natrętne i ciężkie, w żywym kształcie współczesnej kultury narodowej nieobecnymi są nie tylko emigranci, nie ma również i wielu tych, którzy wprawdzie żyją tu, na miejscu, lecz zmuszeni do milczenia, odcięci od wszelkich środków masowego przekazu, bez książek, wśród martwej ciszy, z nazwiskami powoli wygasającymi, więc zapominanymi. Tak wiele po obu stronach, tam i tutaj, świetnych umysłów i talentów, tyle twórczych sił, tyle znakomitych osiągnięć i wszystko na marne, może nie na zawsze, lecz na teraz na pewno, można mieć nadzieję, lecz nie warto się łudzić: i oni, poza krajem, i my, grupka ludzi w kraju żyjących, nie mamy żadnego wpływu na to, co się w Polsce dzieje, nie ma nas, a nasze książki ukazujące się w wydawnictwach zagranicznych i choćby na Zachodzie wysoko cenione i znane, tu znajdują tylko nielicznych czytelników i ich istnienie nie ratuje, bo uratować nie może, postępującego upadku polskiej kultury tu, gdzie Polska jeszcze jest. Zmęczenie sobą, zmęczenie bliskimi ludźmi, zmęczenie zmęczeniem drugich, zmęczenie przyszłością.

Chciałbym coś napisać. Nie wiem co, ale napisać. Coś innego niż Miazga. Innego. Nie wiem, pojęcia nie mam, na czym owa inność mogłaby polegać. Tyle tylko, że chciałbym.

poniedziałek, 20 lipca

Porządki w biurku i z zaległą korespondencją, więc czynności powtarzane od lat, gdy usiłuję przełamać zatruwającą mnie inercję. Odłożyłem na bok, do szuflady biurka, wszystkie zeszyty z notatkami do Miazgi. Już nie chcę do nich zaglądać. Chciałbym się od tej książki jak najprędzej oderwać. Ale muszę raz jeszcze tekst przeczytać i poprawić. Również uważnie przeczytać kilka egzemplarzy maszynopisu przepisanego na czysto. Jedyne, co mnie interesuje, to przyszłość Miazgi, ona sama nie interesuje mnie zupełnie. Zamknięty rozdział. Jest i będzie, jaka jest. Poprawki, jakie mogę zrobić, ograniczą się do rzeczowych, przed kilkoma dniami zauważyłem np. przeglądając tekst, że w pierwszej części Łukasz Halicki ma na imię Daniel, poprawię, ale tylko tyle, niczego już nie zmienię, nie dodam, w momencie, gdy przed tygodniem napisałem ostatni rozdział części III – oderwałem się od tego wszystkiego, nareszcie po siedmiu latach. Ulga? Żadnej. Odczułbym ulgę wówczas tylko, gdybym wiedział, co chcę i mogę napisać teraz.

Mimo wszystko za kilka dni muszę się zmusić do przeczytania i poprawienia tej sterty papieru. Pragnienia? Poszukiwania po omacku czegoś, co jest nieporównywalnie lepsze od wszystkiego, co się dotychczas zdołało dokonać? Piękniejsze? Właśnie tak, piękniejsze. I w jakimś sensie czystsze. Jakże jednak mogę pisać o sprawach, których nigdy nie potrafiłem i dzisiaj również nie potrafię nazwać? Ale może właśnie na tym sztuka pisarska polega? Przekazywać innym ludziom to, czego się nie wie i nie rozumie? Myślę, że siła i namiętność niespełnień, skuteczniej ludzi łączą aniżeli najwspanialsza realizacja. Jeśli sądząc tak popełniam omyłkę – wydaje mi się, że niekiedy jest to błąd słuszny.

wtorek, 21 lipca

Nic.

piątek, 24 lipca

Ostatnie lektury: Korespondencja Rimbauda w doskonałym opracowaniu Artura Międzyrzeckiego i Julii Hartwig, tom opowiadań Iredyńskiego Związki uczuciowe, opowiadanie Iwaszkiewicza w czerwcowej „Twórczości”: Czwarta symfonia, studium o Maurycym Beniowskim Andrzeja Sieroszewskiego, ostatnia książka Kazimierza Brandysa Mała księga (bardzo piękne wspomnienie z dzieciństwa), trochę Dzienników Kafki, trochę Pustelni Parmeńskiej.

Z listu Rimbauda do rodziny (15 stycznia 1885): „Ostatecznie jednak – i to jest najbardziej prawdopodobne – jeździ się raczej tam, gdzie się jechać nie chce, robi się raczej to, czego by się robić nie chciało, i żyje się, i umiera zupełnie inaczej, niżby się pragnęło, bez nadziei na jakiekolwiek zadośćuczynienie”.

poniedziałek, 27 lipca

Zet, któremu przed kilkoma dniami dałem do przeczytania opowiadanie Iksa, przysłał mi list. W zakończeniu pisze:

„Rosjanie, gdy piszą o świństwach, to z tych świństw robią się duże świństwa, sięgają w głąb istoty ludzkiej (skala), a u nas, gdy się pisze o małych świństwach, pozostają to małe świństwa, sięgają, dotykają tylko powierzchni człowieka, jego małych strachów (skala)”.

Myślę, że ocena Zeta jest trafna. Ale: doceniam stan niewoli, w jakiej naród rosyjski istniał i istnieje, jest to chyba jedyny naród europejski, który wolności (pozornej) nigdy nie zaznał. Cokolwiek się jednak powie o wielowiekowym nieszczęściu narodu rosyjskiego, niepodobna nie pamiętać, iż Rosja była i nadal jest potężnym imperium, więc tylko sprzecznością pozorną będzie, jeśli się powie, iż stan niewoli, pozostając dla Rosjan stanem niewoli, może być dla nich równocześnie stanem niewoli suwerennej. Wydaje mi się, iż z tej przede wszystkim świadomości mogła powstać wielka rosyjska literatura dziewiętnastowieczna. Suwerenność nieszczęścia i zła pozwoli udźwignąć ich ciężar, a nawet udzielić im wymiarów wielkości, nie wydaje się to natomiast możliwe w warunkach niewoli narzuconej z zewnątrz. Grzesznik, świadomy własnego zła, zawsze bywa w sytuacji moralnie lepszej (więc twórczej) aniżeli człowiek usprawiedliwiający swoje „drobne świństwa” okolicznościami. Brak poczucia suwerenności degraduje zarówno jednostkę, jak społeczeństwo, bowiem tylko w kondycji świadomie suwerennej może istnieć i działać świadoma ludzka odpowiedzialność, z jej rozpadem i zanikaniem rozpada się i zanika wszelki moralny porządek, występek może być zasługą – osiągnięcie – przestępstwem, wśród winowajców nie ma winnych, głupota chodzi w koronie mądrości, cynizm – w masce żarliwości, uczciwość i mądrość doczekają się publicznego napiętnowania. Z tej moralnej miazgi ma powstać wielka sztuka?

Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
01 июля 2020
Объем:
680 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают