Читать книгу: «Na jasnym brzegu», страница 3

Шрифт:

III

Nazajutrz jednak zbudził się z ciężką głową, jakby po nocy, spędzonej na pijaństwie – i zarazem z wielkim niepokojem w sercu. Gdy światło dniem padnie na dekoracyę teatralną – wówczas to, co wydawało się wieczorem czarodziejstwem – wydaje się bohomazem. W życiu bywa często tak samo. Swirskiego nie spotkało nic niespodzianego. Wiedział, że do tego idzie – i musi dojść, a jednak teraz, gdy klamka zapadła, miał uczucie niepojętego strachu. Pomyślał, że jeszcze wczoraj można się było cofnąć – i objął go żal. Próżno sobie powtarzał, że nie czas na rozumowania. Rozmaite zarzuty, które czynił poprzednio sobie, pani Elzenowej, a przedewszystkiem małżeństwu z nią, wracały mu teraz do głowy ze spotęgowaną siłą. Głos, który przedtem szeptał mu ustawicznie w ucho: „nie bądź głupcem!” począł teraz wołać: „jesteś głupcem!” I nie mógł go zgłuszyć, ani przez wywody przeciwne, ani przez powtarzanie: „stało się!” – gdyż rozum mówił mu, że stało się głupstwo, którego przyczyna leży w jego słabości.

I na tę myśl ogarniał go wstyd. Bo gdyby był młodym, miałby na wytłómaczenie się młodość, gdyby był tę panią poznał dopiero na Riwierze i nic o niej dotychczas nie słyszał, usprawiedliwiałaby go nieznajomość jej charakteru i przeszłości – ale on ją spotykał już poprzednio. Widywał ją wprawdzie rzadko, ale natomiast nasłuchał się o niej dowoli, gdyż w Warszawie mówiono o niej więcej, niż o kimkolwiek. Nazywano ją tam „Dziwożoną” – i miejscowi dowcipnisie ostrzyli swój dowcip na niej, jak nóż na osełce, co zresztą nie przeszkadzało mężczyznom cisnąć się do jej salonu. Kobiety, lubo mniej jej chętne, przyjmowały ją także, ze względu na liczne dalsze i bliższe pokrewieństwa, jakie łączyły ją z miejscowem towarzystwem. Niektóre, takie zwłaszcza, którym zależało na tem, by opinia wogóle nie była zbyt surową, stawały nawet w obronie pięknej wdowy. Inne, mniej pobłażliwe, nie śmiały jednak zamknąć przed nią drzwi, dlatego, że nie chciały czynić tego pierwsze. Pewien miejscowy komedyopisarz, usłyszawszy raz kogoś zaliczającego panią Elzen do „półświatka”, odpowiedział, że nie jest to „ani cały świat, ani pół świata, ale raczej trzy kwadranse na świat….” Ponieważ jednak w większych miastach wszystko się uciera – więc zwolna utarło się i położenie pani Elzen. Przyjaciółki jej mawiały: „Helence nie można wprawdzie stawiać nadzwyczajnych wymagań, ale ma ona swoje prawdziwe dobre strony”. I nieświadomie przyznawano jej prawo do większej swobody, niż innym. Czasem ktoś jeszcze wspominał, że na kilka lat przed śmiercią męża, już z nim nie żyła, czasem ktoś mruknął, że wychowuje Romulusa i Remusa na pajaców, lub, że całkiem o nich nie dba, ale na podobne odgłosy niechęci zwracanoby uwagę tylko w takim razie, gdyby pani Elzen była kobietą mniej piękną, mniej zamożną i trzymała dom mniej otwarty. Natomiast mężczyźni nie krępowali się między sobą w rozmowach o „Dziwożonie”. Nawet ci, którzy się w niej kochali, obmawiali ją przez zazdrość; milczał zwykle tylko taki, który w danej chwili był szczęśliwszym, lub pragnął uchodzić za szczęśliwszego od innych. Wogóle jednak złośliwość posuwała się do tego stopnia, iż mówiono, że pani Helena ma kogo innego na zimowy pobyt w mieście, a kogo innego na sezon letni. I Swirski wiedział o tem wszystkiem. Wiedział nawet więcej od innych, gdyż niejaka pani Broniszowa, którą znał swego czasu w Warszawie, blizka przyjaciółka pięknej wdowy, opowiadała mu o jakimś ciężkim wypadku pani Elzenowej, zakończonym równie ciężką chorobą: „Co się ta biedna Helenka wówczas nacierpiała, to Bóg jeden wie, i może to On w miłosierdziu swojem sprawił, że to przyszło przedwcześnie, by ją od większych cierpień moralnych uchronić!…” Swirski przypuszczał wprawdzie, że ów »przedwczesny wypadek« mógł być zupełnem zmyśleniem, niemniej jednak niepodobna mu było mieć złudzeń co do przeszłości pani Elzenowej, a przynajmniej niepodobna mu było wierzyć, by to była kobieta, której możnaby bezpiecznie powierzyć swój spokój.

A jednak, te wszystkie wiadomości, budząc jego ciekawość, pociągnęły go właśnie ku niej. Posłyszawszy o jej pobycie w Monte Carlo, zapragnął, może w zamiarach nie całkiem uczciwych, zbliżyć się do niej i poznać ją lepiej. Chciał też, jako artysta, zdać sobie sprawę z uroku, jaki ta kobieta, powszechnie obmawiana, wywierała na mężczyzn.

Lecz z początku doznał tylko rozczarowań. Była piękna i zmysłowo pociągająca, ale zauważył, że brak jej dobroci i przychylności dla ludzi. Człowiek obchodził ją o tyle tylko, o ile stawał z nią w jakimkolwiek stosunku, dla niej potrzebnym. Po za tem był istotą tak obojętną, jak kamień. Swirski nie zauważył też w niej żadnej czci dla życia duchowego, dla literatury lub sztuki. Brała z nich, co jej było potrzebne, nic im wzamian nie dając. A on, jako artysta i jako człowiek myślący, rozumiał doskonale, że taki stosunek zdradza w gruncie rzeczy naturę, mimo wszelkich wykwintnych pozorów, samolubną, grubą i barbarzyńską. Zresztą, kobiety podobne były mu znane oddawna. Wiedział, że imponują one ludziom pewną siłą, jaką daje stanowczość i wielki, bezwzględny egoizm. O tego rodzaju istotach mówiono nieraz przy nim: „zimna, ale rozumna kobieta”. On jednakże myślał o nich zawsze w sposób lekceważący i pogardliwy. Były to, wedle jego zdania, okazy, pozbawione wyższej duchowej uprawy, a nawet i rozumu, taki bowiem rozum, który ściąga dla siebie wszystko, nie przyznając nikomu nic, mają i zwierzęta. Zarówno w pani Elzen, jak w Romulusie i Remusie, widział typy, w których kultura zaczyna i kończy się na skórze, zostawiając naprawdę plebejuszowską i nieokrzesaną głąb'. Poza tem wszystkiem raził go jeszcze i jej kosmopolityzm. Była ona istotnie, jak pieniądz tak wytarty, że trudno było poznać, do jakiego kraju należy, Swirskiego zaś przejmowało to niesmakiem, nietylko jako człowieka przeciwnych usposobień, ale i jako człowieka, który znał towarzystwo naprawdę wyższe i który wiedział, że owo towarzystwo w takiej naprzykład Anglii, Francyi lub Włoszech nietylko nie zapiera się gleby, z której wyrosło, ale patrzy wprost z pogardą na owe nicejsko-kosmopolityczne chwasty bez korzeni.

Wiadrowski miał słuszność, mówiąc, że Romulusa i Remusa chowano na komiwojażerów lub na portyerów w wielkich hotelach. Było rzeczą powszechnie wiadomą, że ojciec pani Elzen posiadał już wprawdzie tytuł, ale dziad jej był ekonomem, i Swirskiemu, który miał w wysokim stopniu rozwinięte poczucie komizmu, wydawało się wprost komicznem to, że prawnukowie ekonoma nietylko nie umieją dobrze po polsku, ale nie wymawiają już litery r, jak prawdziwi Paryżanie. Razili go też także, jako artystę. Chłopcy byli piękni, nawet bardzo piękni – Swirski jednakże odczuwał swym subtelnym zmysłem artystycznym, że w tych dwóch podobnych do siebie ptasich czaszkach i ptasich twarzach piękność nie była czemś odziedziczonem po szeregu pokoleń, ale jakby czemś wypadkowem, jakby jakimś fizyologicznym trafem, wynikłym z ich bliźnięctwa. I próżno sobie mówił, że przecież ich matka była także piękną: zostawało mu zawsze poczucie, że i matce i synom naprawdę się to nie należało – i że zarówno pod tym, jak i pod majątkowym względem, byli to dorobkowicze. Dopiero dłuższe przebywanie z nimi osłabiło w nim te wrażenia.

Pani Elzen od początku znajomości poczęła go wyróżniać i pociągać. Był więcej wart od reszty jej znajomych, nosił dobre nazwisko, posiadał znaczny majątek i wielki rozgłos. Brakło mu wprawdzie młodości, ale i pani Elzen miała trzydzieści pięć lat, a przytem jego herkulesowa postać mogła młodość zastąpić. Ostatecznie, wyjść za niego, równało się dla kobiety, o której mówiono z lekceważeniem, odzyskaniu czci i stanowiska. Mogła go wprawdzie podejrzywać o inne upodobania i odmienną naturę, ale przytem posiadał dobroć i – jak każdy artysta – pewien pokład naiwności na dnie duszy; więc pani Elzen liczyła na to, że potrafi go nagiąć do siebie. Wreszcie powodowało nią nie samo tylko wyrachowanie: w miarę, jak on dawał się pociągać, pociągał i ją. W końcu poczęła sobie mówić, że go kocha, nawet w to uwierzyła.

Z nim zaś stało się to, co przytrafia się wielu, nawet zupełnie inteligentnym ludziom. Oto rozum jego skończył się z chwilą, w której ozwały się zmysły, a raczej, gorzej jeszcze: bo poszedł w ich służbę i zamiast je zwalczać, musiał im dostarczać argumentów. W ten sposób ów Swirski, który wszystko wiedział i rozumiał, począł wszystko usprawiedliwiać, wykręcać na korzyść, łagodzić, tłómaczyć. »Prawda, mówił sobie, że ani natura jej, ani dotychczasowe postępowanie, nie dają rękojmi, ale kto mi dowiedzie, że nie jest zmęczona tem życiem, i że z całej duszy nie tęskni właśnie do innego? W postępowaniu jej jest niewątpliwie dużo kokieteryi, ale któż znów zaręczy, czy nie rozwija tej kokieteryi dlatego, że pokochała mnie szczerze! Wyobrażać sobie, że człowiek, choćby pełen wad i zboczeń niema, żadnych dobrych stron, jest dzieciństwem. Ach! co to za mieszanina – dusza ludzka! I trzeba tylko odpowiednich warunków, by się owe dobre strony mogły rozwinąć, a złe zaniknąć. Pani Elzenowa przeszła już także pierwszą młodość. Jakiemże głupstwem byłoby przypuszczać, że żaden głos nie woła i w niej o życie ciche i cne, o spokój, o ukojenie. I z tych powodów może właśnie taka kobieta więcej niż inna będzie cenić uczciwego człowieka, który jej to wszystko zapewnia«. Ta ostatnia zwłaszcza uwaga wydała mu się nadzwyczaj trafną i głęboką. Poprzednio, zdrowy rozsądek mówił mu, że pani Elzenowa chce go złapać, on zaś odpowiadał mu teraz: „to ma słuszność, albowiem o każdej, najidealniejszej kobiecie, która pragnie połączyć się z kochanym człowiekiem, można powiedzieć, że go chce złapać!” Uspokajała go także co do przyszłości nadzieja dzieci. Myślał, że wówczas będzie miał co kochać, ona zaś musi zerwać ze światowem, czczem życiem, bo nie będzie miała na nie czasu – nim zaś dzieci podrosną, młodość jej przejdzie całkiem, a wówczas dom będzie ją bardziej nęcił od świata. Mówił sobie nakoniec: „Jakoś to będzie! życie musi się jakoś ułożyć – nim zaś przyjdzie starość, pożyję kilka lat z kobietą piękną i zajmującą, przy której każdy powszedni dzień wyda mi się świętem”.

I te „kilka lat” stanowiły w gruncie rzeczy główną dla niego przynętę. Było wprawdzie coś upokarzającego dla pani Elzenowej w tem, iż on nie obawiał się żadnych nadzwyczajnych wypadków dlatego tylko, że jej młodość, a zatem ich możność miała wkrótce minąć. Ale on nie przyznawał się sam przed sobą, że właśnie ta myśl jest podstawą jego otuchy – i oszukiwał się w dalszym ciągu, jak czynią zawsze ludzie, w których rozum stał się stręczycielem zmysłów.

Teraz jednak, po wypadkach wczorajszego wieczora obudził się z ogromnym niepokojem i zniechęceniem. Nie mógł się oprzeć rozmyślaniu o dwóch rzeczach: najprzód, że gdyby mu ktoś powiedział miesiąc temu, że oświadczy się o panią Elzenową, toby go uważał za głupca, powtóre, że ów urok stosunku z nią, który leżał w niepewności, we wzajemnem odgadywaniu spojrzeń i myśli, w niedomówionych słowach, w zawieszonych wyznaniach i we wzajemnem przyciąganiu się, był większy, niż ten, który wypłynął ze zmiany obecnej. Milej było Swirskiemu przygotowywać narzeczeństwo, niż zostać narzeczonym – obecnie zaś myślał, iż jeśli o tyle właśnie mniej będzie miło mu zostać mężem, niż narzeczonym, to niech licho porwie taki los. Chwilami poczucie, że już jest związanym, że niema przed nim wyjścia, i że do swej łodzi życiowej musi, czy chce, czy nie chce, zabrać panią Elzenową wraz z Romulusem i Remusem, wydawała mu się wprost nieznośną. Wówczas, nie chcąc, jako człowiek lojalny, kląć pani Elzen, klął Romulusa i Remusa, ich „grassejowanie” – ich ptasie, ciasne głowy i ptasie czaszki.

„Miałem swoje troski, ale ostatecznie byłem swobodny jak ptak i mogłem całą duszę kłaść w obrazy, – mówił sobie – a teraz dyabeł wie, jak będzie!” I tu kłopoty malarskie, jakich w tej chwili doświadczał, zepsuły mu do reszty humor, jakkolwiek skierowały odrazu jego myśl w inną stronę. Pani Elzenowa i cała sprawa małżeńska poczęła się odsuwać na drugi plan, a na pierwszy występował jego obraz: „Sen i śmierć”, nad którym pracował od kilku miesięcy i do którego przywiązywał ogromną wagę, albowiem miał on być protestem przeciw ogólnie przyjętemu pojęciu śmierci. Nieraz w rozmowach ze znajomymi sobie malarzami, Swirski oburzał się na chrześcijaństwo, które do życia i do sztuki wprowadziło jako wyobrażenie śmierci – kościotrup. Swirskiemu wydawało się to najwyższą dla niej krzywdą. Grecy wyobrażali sobie Thanatosa jako skrzydlatego geniusza i tak było słusznie. Co może być szpetniejszego i bardziej przerażającego jak kościotrup? Jeśli kto, to chrześcijanie, którzy w śmierci widzą wrota do nowego życia, nie powinni jej byli tak malować. Według Swirskiego pojęcie to zrodziło się też z posępnego ducha germańskiego, tego samego, który stworzył gotyk – uroczysty i wspaniały, – ale tak ponury, jakby kościół był przejściem nie do blasków nieba, ale do podziemnych i beznadziejnych otchłani. Swirski dziwił się zawsze, że renesans nie zreformował symbolu śmierci. Wszakże, gdyby ona nie była wiecznem milczeniem, gdyby chciała się skarżyć, to mogłaby rzec: „Czemu ludzie wyobrażają mnie pod postacią kościotrupa! przecie kościotrup, jest to właśnie to, czego ja nie chcę i co zostawiam”! Jakoż w obrazie Swirskiego geniusz snu oddawał cicho i łagodnie ciało dziewczyny geniuszowi śmierci, który pochylając się nad nią, gasił zarazem lekko płomyk lampki palącej się około jej głowy. Swirski malując powtarzał sobie: „trzeba, żeby człowiek, który na to spojrzy, powiedział sobie przedewszystkiem: «ach, jakie to ogromnie ciche»! i chciał, żeby owo milczenie szło na widza od linii, od postaci, od wyrazu, od koloru. Myślał też, że jeśli potrafi wydobyć ten nastrój i jeśli obraz będzie się sam przez się tłómaczył, to stanie się dziełem niepowszedniem i nowem. Chodziło mu też jeszcze i o coś innego. Idąc za ogólnym prądem czasu, zgadzał się i on na to, że malarstwo powinno unikać idei literackich, rozumiał jednak, że jest ogromna różnica między wyrzeczeniem się idei literackich a tak bezmyślnem odbijaniem świata zewnętrznego, jak odbija go klisza fotograficzna. Kształt, kolor, plama – i więcej nic! – jak gdyby obowiązkiem malarza było zabić w sobie istotę myślącą! I przypomniał sobie, że ilekroć zdarzyło mu się widzieć obrazy np. Anglików, tylekroć uderzał go przedewszystkiem wysoki poziom umysłowy tych artystów. Znać było z ich płócien, że są to mistrze wysokiej duchowej kultury, psychicznie bardzo wyrobieni, myślący głęboko, często nawet uczeni. W Polakach natomiast widział zawsze coś wprost przeciwnego. Z wyjątkiem kilku lub w najlepszym razie, kilkunastu, – ogół się składał z ludzi zdolnych, ale bezmyślnych, nadzwyczaj mało rozwiniętych i pozbawionych wszelkiego wykształcenia. Ci żyli zwietrzałemi już nieco okruszynami doktryn, spadających z francuskiego stołu, nie przypuszczając ani na chwilę, by można było coś samodzielnego o sztuce pomyśleć, a tembardziej samodzielnie, po polsku ją tworzyć. Dla Swirskiego było też jasnem, że doktryna polecająca bezmyślność, musiała im przypaść do serca. Nosić miano artysty, a módz przytem zostać duchowym parobkiem, było przecież rzeczą wygodną. Czytać, wiedzieć, myśleć – na licha taki trud!

Lecz Swirski mniemał, że jeśli nawet krajobraz jest tylko stanem duszy, to trzeba, by ta dusza była zdolną nietylko do maćkowych stanów, ale subtelną, wrażliwą, wyrobioną i rozwiniętą. Kłócił się o to z kolegami i rozprawiał z nimi zapalczywie: „Ja nie wymagam od was – wołał – żebyście malowali tak dobrze, jak Francuzi, Anglicy lub Hiszpanie – ja wymagam od was, żebyście malowali lepiej! przedewszystkiem zaś po swojemu. A kto do tego nie dąży, niech zostanie kotlarzem!” Dowodził zaś, że czy obraz przedstawia stóg siana, czy kury grzebiące na podwórzu, czy kartoflane pole, czy konie na paszy, czy kąt spiącej wody w stawie, zawsze rzeczą ponad wszystko, będzie w nim dusza. Wpuszczał też tyle własnej duszy w swoje portrety, ile mógł – a prócz tego „wypowiadał się” w innych obrazach, z których ostatnim miał być: Hypnos i Thanatos.

Dwaj geniusze byli już prawie skończeni, lecz z głową dziewczyny nie szło. Swirski rozumiał, że musi być nietylko piękna, ale bardzo indywidualna. Tymczasem przychodziły modelki ładne wprawdzie, ale nie dość osobiste. Madame Lageat, u której Swirski wynajmował pracownię i która była dawną jego znajomą, obiecała mu wprawdzie szukać, ale szło to powoli. Jakaś nowa modelka miała przyjść właśnie dziś rano i nie przyszła, chociaż było już po jedenastej.

Wszystko to, wzięte razem z wczorajszemi oświadczynami, sprawiło, że Swirski zaczął wątpić nietylko o swym spokoju, ale o swej przyszłości artystycznej wogóle i o swym obrazie w szczególności. Hypnos wydawał mu się w tej chwili jakiś ciężki, Thanatos jakiś głupowaty. Wreszcie powiedział sobie, że skoro nie może się wziąć do roboty, to lepiej jest wyjść na brzeg, gdzie widok wody i słońca może rozjaśni mu myśli i duszę.

Lecz w chwili właśnie, gdy miał wychodzić, w przedpokoju ozwał się dzwonek, a następnie w pracowni pojawiły się dwa tartany szkockie, dwie grzywki i dwie ptasie głowy Romulusa i Remusa, za któremi szedł bledszy i posępniejszy, niż kiedykolwiek, Kresowicz.

– Dzień dobhy panu! Dzień dobhy panu! – wołali dwaj chłopcy – Maman przesyła panu te róże i prosi pana na śniadanie.

Tak mówiąc i potrząsając pękami herbacianych i mszystych róż, wręczyli je Swirskiemu, a następnie poczęli biegać i rozglądać się po pracowni. Dziwiły ich i zastanawiały zwłaszcza szkice, przedstawiające nagie ciała, albowiem zatrzymywali się przed niemi i trącali się łokciami:

– Tiens!

– Regarde!

Lecz Swirski, którego to gniewało, spojrzał na zegarek i rzekł:

– Jeśli chcemy zdążyć na śniadanie, to trzeba zaraz jechać.

Poczem wziął kapelusz i wyszli. W pobliżu pracowni nie było dorożek, więc szli piechotą. Po drodze, malarz, idąc w drugą parę z Kresowiczem, zapytał:

– Cóż pańscy uczniowie?

Kresowicz zwrócił ku niemu swą nienawistną, szyderczą twarz i odrzekł:

– Moi uczniowie? A nic. Zdrowi jak ryby i dobrze im w szkockiem ubraniu. Będzie z nich pociecha – tylko nie dla mnie.

– Dlaczego?

– Dlatego, że ja od jutra odchodzę.

– Jakto? – rzekł z pewnem zdziwieniem Swirski – nic nie wiedziałem; nikt mi o tem nie mówił. To szkoda!

– Dla nich żadna szkoda – odpowiedział Kresowicz.

– Chyba z tej przyczyny, że jej nie są w stanie jeszcze zrozumieć.

– Oni nigdy nie będą w stanie jej rozumieć… Ni dziś, ni kiedykolwiek w życiu! nigdy!

– Mam nadzieję, że się pan mylisz – odrzekł sucho Swirski – a w każdym razie przykro mi to słyszeć.

Lecz student mówił dalej, jakby sam do siebie:

– Owszem! Szkoda, ale szkoda czasu. Co im po mnie, albo mnie po nich? To nawet lepiej, że będą tacy, jak będą. Kto chce siać żyto, musi trawę zaorać, a zaorać ją tem łatwiej, im nędzniejsza. Dużoby o tem mówić, a to także nie warto, zwłaszcza nie warto dla mnie. Mikroby i tak człowieka stoczą.

– Panu suchoty nigdy nie groziły. Pani Elzenowa, zanim prosiła pana o lekcye, pytała o pańskie zdrowie doktora – i temu nie powinieneś się pan dziwić, bo jej chodziło o dzieci. Ale doktor zaręczył jej, że niema żadnego niebezpieczeństwa.

– Pewno, że niema. Ja zresztą wynalazłem na mikroby niezawodny sposób.

– Jakiż to sposób?

– Będzie ogłoszony w gazetach. Takich wynalazków nie ukrywa się pod korcem.

Swirski spojrzał na Kresowicza, jakby chcąc się przekonać, czy nie mówi w gorączce, ale tymczasem doszli do kolejowego dworca, na którym roiło się od ludzi.

Goście nicejscy wyjeżdżali, jak zwykle, rano do Monte Carlo. W chwili, gdy Swirski kupował bilet, Wiadrowski spostrzegł go i zbliżył się ku niemu.

– Dzień dobry! – rzekł. – Do Monte?

– Tak jest. Masz pan już bilet?

– Mam miesięczny. Będzie nam ciasno w pociągu.

– Pojedziemy w korytarzu wagonowym.

– To prawdziwy Exodus? co? a każdy wiezie swój grosz wdowi. Dzień dobry, panie Kresowicz! Cóż pan mówi o tutejszem życiu? Zrób pan jaką uwagę ze stanowiska swego stronnictwa.

Kresowicz począł mrugać oczyma, jakby nie mogąc zrozumieć, czego od niego chcą, poczem odrzekł:

– Ja się zapisuję do stronnictwa milczących.

– Wiem, wiem!… Tęgie stronnictwo: albo milczy, albo wybucha….

I począł się śmiać.

Tymczasem jednak zadzwoniono na odjazd i trzeba się było śpieszyć. Z peronu dochodziły wołania: „en voiture! en voiture!” Po chwili Swirski, Kresowicz, Wiadrowski i dwaj chłopcy znaleźli się w korytarzyku wagonu.

– Z moją scyjatyką to przyjemna rzecz! – rzekł Wiadrowski. – Patrz pan, co się dzieje! o miejscu niema co i myśleć. Czysta wędrówka narodów!

Jakoż nietylko przedziały, ale i korytarz zatłoczony był ludźmi wszelkiej narodowości. Jechali Polacy, Rosyanie, Anglicy, Francuzi, Niemcy – wszystko na podbój banku, który codziennie odpierał i łamał te tłumy, jak skała, wysunięta z wybrzeża, łamie falę morską. Do okien cisnęły się kobiety, od których bił zapach irysu i heliotropu. Słońce rozświecało sztuczne kwiaty na kapeluszach, aksamity, koronki, sztuczne lub prawdziwe klejnoty w uszach, dżety, mieniące się jak pancerze na podanych naprzód, wydętych z gumy piersiach, uczernione brwi, twarze, pokryte pudrem lub różem i podniecone nadzieją zabawy i gry. Najwprawniejsze oko nie mogło odróżnić gamratek, udających kobiety ze świata, od kobiet ze świata, udających gamratki. Mężczyźni, z pęczkami fijołków w klapach surdutów, obrzucali ten tłum kobiet wzrokiem pytającym i bezczelnym, opatrując suknie, twarze, ramiona i biodra z taką chłodną dokładnością, z jaką naprzykład ogląda się wystawione na sprzedaż przedmioty. Był w tym ścisku jakiś bezład targowiska, a zarazem jakiś pośpiech. Chwilami pociąg wpadał w ciemność tunelów, to znów w szybach rozbłyskiwało słońce, niebo, morze, gaje palmowe, oliwniki, wille, białe zagaje migdałów, a w chwilę później znów ogarniała go noc. Stacya migała za stacyą. Nowe gromady ludzi cisnęły się do wagonów, strojne, wykwintne, dążące jakby na wielkie i wesołe święto.

– Jaki to wierny obraz życia – na złamanie karku – rzekł Wiadrowski.

– Co jest tym wiernym obrazem?

Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
01 июля 2020
Объем:
80 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают