Читать книгу: «Zgon Oliwiera Becaille», страница 5

Шрифт:

Wówczas zacząłem rozpierać się wśród desek, wyciągnąwszy przed siebie ręce. Drzewo stawiło opór. Spróbowałem tego samego za pomocą kolan, oparłszy się o dno trumny kością krzyżową i piętami. Lecz nie dał się słyszeć najmniejszy nawet trzask. Wtedy począłem się prężyć w mojem drewnianem więzieniu całem ciałem z taką gwałtownością, że moje umęczone kości poczęły wrzeszczeć: dosyć!… W owej to chwili ogarnął mnie szał.

Dotychczas opierałem się jako tako obłąkaniu, podmuchom furyi, zrywającym się we mnie od czasu do czasu, niby pijackie deliryum. Nadewszystko powstrzymywałem w sobie wyrywający mi się z piersi krzyk, czując, że jeśli raz tylko krzyknę, będę zgubiony. Naraz jak nie zacznę wrzeszczeć, ryczeć, wyć! Wstrzymywać się dłużej od tego przechodziło me siły i ryki poczęły wylatywać jedne za drugimi z mego wzdętego gardła. Począłem wrzeszczeć o pomoc głosem, jakiego u siebie przez całe życie nie słyszałem, szalejąc coraz bardziej za każdym nowym wrzaskiem, powtarzając raz po raz w niebogłosy, że nie chcę umierać! Drapałem przytem drzewo paznokciami ze wszystkich sił, wijąc się w konwulsyach wilka złowionego w żelaza. Jak długo mogła trwać ta kryzys?… Nie wiem, czuję jednak jeszcze bezlitosną twardość ścian trumny, po której wnętrzu rozpacz mną tłukła, słyszę tę burzę ryków i łkań, jakiemi napełniałem ciasną przestrzeń ujętą w cztery deski. W ostatnim błysku rozsądku chciałem zapanować nad sobą – nie byłem jednak już w stanie.

Z kolei przyszło niezmierne przygnębienie. Ogarnięty bolesną sennością, czekałem już tylko śmierci. Trumna ta była z głazów, nigdy nie zdołam jej rozsadzić!… Niewzruszona ta pewność czekającej mnie zguby obezsilniła mnie do reszty i pozbawiła zdolności do jakichkolwiek dalszych wysiłków. Nowa męczarnia, głód, przyłączyła się teraz do zimna i braku powietrza. Zaczynało mi się słabo robić z czczości. Wydłubywałem więc palcem przez otwór po wypchniętym sęku gródki ziemi i zjadałem je, co podwoiło moje katusze. Gryzłem się już nawet w ręce, nie śmiejąc ich jeszcze kąsać do krwi, choć ciało własne także poczęło we mnie budzić łakomstwo, że ssałem je przez skórę w rosnącej żądzy wbicia w nie zębów z całej siły.

Och! jakżem pożądał śmierci w owej godzinie!… Przez całe me życie myśl o nicości przejmowała mnie zawsze dreszczem, a teraz pragnąłem i przyzywałem jej całą mocą duszy, zdawało mi się, że nie może być dość czarną jej otchłań, tak teraz dla mnie upragniona… Co za dzieciństwo lękać się tego snu bez marzeń, tej wiekuistej ciszy i mroku!… Toż śmierć jest dobrodziejstwem, gasząc życie istot jednym zamachem i raz na zawsze. Och!… spać snem kamiennym, napowrót się w proch obrócić!… nie być!…

Ręce moje, macając, suwały się w dalszym ciągu machinalnie po powierzchni drzewa. Naraz ukłułem się w lewy kciuk, a ból, wywołany tem, acz lekki, ocucił mnie z mego strętwienia. Co to mogło być?… Poszukawszy, rozpoznałem gwóźdź, który wbity z ukosa, nie chwycił się drugiej deski. Był długi i spiczasty. Główką tkwił w wieku, ale się ruszał. Od tej chwili opanowała mnie całego jedna myśl: zdobyć ten gwóźdź! Wsunąwszy na brzuch prawą rękę, starałem się go ochwiać. Nie ustępował jednak. Ciężka to była praca. Wykonywałem ją to jedną to drugą ręką, ponieważ lewa, w trudniejszem położeniu, męczyła się prędko. W czasie tych usiłowań w głowie mojej rozwinął się cały plan. Gwóźdź ten będzie mym zbawcą. Muszę go zdobyć, żeby tam nie wiem co!… Czy starczy mi jednak na to czasu?… Nękany głodem, musiałem wkrótce przerwać robotę, mdlejąc z osłabienia, które pozbawiało władzy me ręce i głowę napełniało zamętem. Kiedym po pewnej chwili zlizał krew, która sączyła mi się z ukłutego palca, naraz przestałem nad sobą panować i ukąsiwszy się w rękę z całej siły, począłem pić krew własną podniecany bólem i orzeźwiony tym płynem słonym, ciepłym, co zwilżał me wargi. Zabrawszy się teraz oburącz z dziką jakąś zawziętością do gwoździa, zdołałem go wreszcie wyrwać.

Od tej chwili wróciła mi wiara w me ocalenie. Plan mój był prosty. Zagłębiłem gwóźdź w wieku i ryłem nim najdłuższą, jaka się tylko dała, linię prostą, rodzaj płytkiego na razie cięcia. Ręce me się kurczyły z całej siły, natężałem się wściekle. Skoro mi się wydało, że drzewo jest już dość głęboko wyżłobione, przyszedł mi koncept odwrócić się i na brzuchu, podparłszy się na kolanach i łokciach, plecami i krzyżem zaatakować nadciętą deskę. Niestety! – wieko trzeszczało, ale nie pękło. Nacięcie nie było jeszcze dość głębokie. Musiałem ułożyć się napowrót wznak i kontynuować poprzednią robotę, co kosztowało mnie trudu niemało. Nakoniec ponowiłem drugą manipulacyę i oto – wieko pękło tym razem przez całą swoją długość.

Zaprawdę nie znaczyło to wcale, abym już był uratowany, nadzieja jednak zalała mi serce błogością. Przestawszy naciskać deski, leżałem czas jakiś bez ruchu, z obawy narażenia się na to, że ziemia zwali się na mnie i udusi mnie. Mój projekt obecny zasadzał się na tem, aby posługując się trumną niby rodzajem ochronnej budki, wiercić w glinie otwór. Nieszczęściem praca ta, przedstawiała znaczne trudności; obrywające się bryły gliny zawadzały deskom, któremi nie mogłem ruszyć. Nie!… nigdy nie wydostanę się na powierzchnię… Już zwały gromadzącej się ziemi poczęły przygniatać mi krzyż i osypały twarz. Znowu mnie strach począł ogarniać, gdy wtem, wyciągając się jak długi, aby dla stóp znaleźć punkt oparcia, uczułem, jak mi się zdało, że deska, zamykająca w nogach trumnę, ustąpiła pod naciskiem. Uderzyłem w nią w tejże chwili piętami z całej mocy, sądząc, że po za nią znajdować się może świeżo wykopany grób…

I nagle nogi moje znalazły się w próżni!… Przypuszczenie me okazało się trafnem. W nogach moich znajdował się istotnie świeżo wybrany dół. Potrzebowałem przebić tylko cienką warstwę ziemi, rozdzielającej mnie od niego, aby się zsunąć do sąsiedniego grobu. Boże Wielki!… Byłem uratowany!…

Przez chwilę leżałem na wznak z oczyma utkwionemi w głębi otworu. Była noc. Na niebie gwiazdy iskrzyły się wśród aksamitnego tła ciemnego błękitu. Chwilami zrywał się lekki wiatr i przynosił mi ciepłe powiewy wiosny, przejęte wonią drzew. Wszechmocny Boże!… więc jestem ocalony!… oddycham!… żyję!… Uderzyło we mnie gorąco. Z wybuchem płaczu, z wyciągniętemi w przestrzeń rękoma bełkotałem nabożnie: – O! jakaż to rozkosz: żyć!…

V

Pierwszą mą myślą było obecnie udać się do dozorcy cmentarza, aby mnie kazał do domu odwieźć. Wstrzymało mnie jednak od tego kroku świtanie niewyraźnych jeszcze na razie myśli… Poprzestraszają się wszyscy moim widokiem… Na co się spieszyć, skoro i tak jestem obecnie panem sytuacyi… Począłem sobie obmacywać ciało; miałem tylko nieznaczny ślad zębów od ukąszenia w lewą rękę, wynikła stąd lekka gorączka wyposażała mnie jednak w niebywałą energię. Tak jest, potrafię pójść do domu bez niczyjej pomocy…

Nie chciałem tracić czasu. Przez mózg mi przelatywały tysiące myśli. Napotkawszy w pustym grobie obok mojego narzędzia grabarzy, zoryentowałem się, że należy usunąć zrządzony przezemnie nieład i załatać dziurę przez którą wyszedłem, aby mego zmartwychwstania nie spostrzeżono. Na razie myśli te nie miały jeszcze określonych kształtów, wydawało mi się jednak, że zbytecznem nadawać memu zdarzeniu rozgłos, jakbym się trochę wstydził tego, że żyję, kiedy mnie wszyscy mają za zmarłego. W przeciągu godziny zdołałem zatrzeć wszelki ślad. I wyskoczyłem z jamy.

Jakaż piękna noc!… Cisza głęboka zaległa cmentarz. Czarne cienie drzew rysowały się nieruchomo wśród tłumu białych grobowców. Rozejrzawszy się lepiej, spostrzegłem, że pół nieba płonie jakby łuną pożogi. To Paryż był w tej stronie! Skierowałem tam zaraz moje kroki, aleją ciemną od obrastających ją drzew. Uszedłszy jednak z pięćset metrów tak się zadyszałem, żem musiał usiąść dla odpoczynku na kamiennej ławeczce. Przypatrzyłem się sobie: byłem kompletnie ubrany, brakło mi tylko kapelusza. Jakżem był w owej chwili wdzięczny mej drogiej Małgorzacie za tę czułą troskliwość, z jaką zajęła się moim strojem, nim mnie złożono do trumny. Ale nagłe przypomnienie Małgorzaty dźwignęło mnie na nogi. Zapragnąłem ją coprędzej zobaczyć.

Na samym końcu alei zagrodził mi drogę mur. Wszedłszy na jakiś nagrobek, wspiąłem się i zeskoczyłem z drugiej strony. Skok był porządny, nie przyprawił mnie jednak o żadną szkodę, tak, że puściłem się natychmiast w dalszą drogę szerokim, pustym gościńcem, który okalał cmentarz.

Nie miałem najmniejszego pojęcia, gdzie jestem, powtarzałem sobie jednak z uporem, że wróciwszy do Paryża, odszukam przecież z łatwością ulicę Dauphiné. Ludzie mnie mijali, nie odzywałem się jednak do nikogo, bojąc się wtajemniczać nieznajomych w me położenie rozpytywaniem o drogę. Dziś zdaję sobie w zupełności sprawę, że miałem podówczas potężną gorączkę i myślałem jak człowiek w malignie. Aż kiedy mi przyszło skręcić na główną szosę, nagły błysk słońca, które mi bryznęło prosto w oczy, tak mnie olśnił, że padłem jak kłoda na bruk.

W tem miejscu w życiu mojem przypada luka. Przez trzy tygodnie byłem bez przytomności. Kiedym się z mego stanu ocknął wreszcie, ujrzałem się w jakimś pokoju nieznanym mi zupełnie. Pielęgnujący mnie człowiek opowiedział mi z prostotą, że napotkawszy mnie pewnego ranka zemdlonego na bulwarze Montparnasse, wziął mnie do siebie, gdzie jestem dotąd. Był to stary lekarz, który wycofał się już z praktyki. Kiedym mu począł dziękować, obruszył się, szorstko mi przerywając, że mnie przygarnął dla studyów, ponieważ go zaciekawił mój wypadek. Zresztą w pierwszych dniach rekonwalescencyi zabronił mi surowo zadawać mu jakiekolwiek pytania, sam zaś ani wtenczas ani później nie wypytywał mnie o nic. Ośm dni jeszcze przeleżałem w łóżku w absolutnym spokoju, nie natężając nawet pamięci rozmyślaniem, bo nawet wspomnienia zbyt były męczące dla osłabionej mej głowy. Od czasu do czasu wszakże począł mnie już nawiedzać wstyd i niepokój, czy majacząc w gorączce, nie wygadałem się wobec tego człowieka z jakim imieniem lub faktem, ale lekarz nie uczynił nigdy najmniejszej aluzyi, mogącej usprawiedliwić me obawy. Dobroć jego nie wykroczyła ni razu z granic dyskrecyi.

Tymczasem przyszło lato. Pewnego czerwcowego rana uzyskałem nakoniec pozwolenie na krótką przechadzkę. Przecudnyż to był poranek, jeden z tych pełnych słonecznej radości świtów, co tak odmładzają ulice starego Paryża. Szedłem krok za krokiem, rozpytując przechodniów na każdym rogu o ulicę Dauphiné. Przybywszy wreszcie na nią, poznałem z trudnością hotel, w którym rozkwaterowaliśmy się za naszem przybyciem. W tej samej chwili wszakże strach mnie ogarnął iście dziecięcy. Lękałem się, że jeźli się Małgorzacie niespodzianie ukażę, gotowa paść nieżywa. Najlepiejby tedy było uwiadomić wpierw tę staruszkę, tę panią Gabin, która mieszkała obok nas. Ponieważ atoli wciąganie pomiędzy mnie i Małgorzatę osoby trzeciej niebardzo mi przypadało do smaku, nie mogłem się zdecydować. Równocześnie w głębi mej istoty dawała mi się uczuć jak gdyby wielka próżnia, coś na kształt ofiary uczynionej sercem od dawna…

Dom cały złocił się w słońcu. Poznałem go w końcu zupełnie po trochę podejrzanej restauracyi na parterze, z której nam przynoszono jedzenie. Podniósłszy oczy, wpatrzyłem się w ostatnie z okien na trzeciem piętrze, na lewo. Było szeroko rozwarte. Naraz młoda, nieuczesana kobieta w niedopiętym kaftaniku, wsparła się na niem łokciami, tuż za nią zaś ukazał się ścigający ją młody człowiek i przysunąwszy do niej usta, pocałował ją w kark. Nie była to jednak Małgorzata. Przypatrywałem się temu wszystkiemu bez żadnego zdziwienia zgoła. Zdawało mi się, że mi się to wszystko śni, a także inne jeszcze rzeczy, o których się miałem dopiero dowiedzieć.

Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
01 июля 2020
Объем:
39 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают

Новинка
Черновик
4,9
126