Читать книгу: «Trzaska i Zbroja», страница 3

Шрифт:

3. Rokiczana

Ojciec! Ojciec! Matusiu, nie wiecie, gdzie oni poszli?

Zbroina położyła palec na ustach.

– Cichojcie, Staszek. Przecie widzisz, że dziecko śpi.

– Ojoj, straszne cuda, to niech się zbudzi.

– Wynoś mi się z izby, ty zuchwalcu jeden! Dziewuszątko caluśkie jak w ogniu, nikogo nie poznaje, a ten będzie brewerie wyprawiał!

– Chora? Jagnesia? O, rety! Czegóż od razu nie gadacie?

– Ady54 się dopraszam, cobyś był cicho, i nie słuchasz.

– Nie swarzcie, nie gniewajcie się – przytłumiając głos do szeptu, rzekł chłopak. – Z prędkości takem krzyknął, nie ze złego serca. Cóż się dziecku stało?

– Abo ja wiem? Rano jeszcze była rzetelna, dopiero ku południowi osowiała, skryła się za piec i tak ją chorość do krzty rozebrała, że ino krzyczy, cosi plecie nie do rzeczy, aż mi głowa pęka od strachu, nie widzącej nijakiej rady. Przed chwileczką zdrzemnęło się biedactwo. Pozatulałam, pookrywałam, niech się zapoci, może jej zelży. A nie, to trza będzie posłać po Grajdoskę, żeby urok odczyniła.

– Słusznie, sam po babę polecę. Ino teraz rzeknijcie mi, gdzie ojciec?

– W stodole parobków pilnuje, bo młócą. A wiadomo, Szczepan lubi spocząć, Jasiek bije cepem od niechcenia, jak dla zabawki, to ich pięścią po karku trza wyciąć raz, drugi, inaczej ani rusz.

– Obiadowaliście?

– Jeszcze nie. Właśnie na miskę miałam wlewać, jakeś wszedł.

– Pobiegnę po nich.

– Nie trzeba. Ojciec ino ze mną a z dziećmi pospołu jada. Służbie się daje osobno.

– Dawniej tak nie bywało.

– Dawniej co inszego, a dziś co inszego. Paweł Zbroja, wójt, nie może się bratać z najemnymi parobkami.

– Tak bym się was o coś rad zapytał…

– No, to gadaj.

– Kiedy nie śmiem…

– Odkądżeś tak ponieśmielał? Ojca się bój, nie mnie. Dy55 wiesz, co znaczy u matki jedynak.

Pocałował ją w rękę.

– Matusiu, jak myślicie, co z nami będzie?

– Jak to z nami?

– No, z nami, ze mną i z Baśką.

– Ohoho, ani z tej beczki nie zaczynaj! Dobrze ty wiesz, że z tego nic.

– Skąd mam wiedzieć? Krzywicie się, to i przestaniecie. Dziewucha jak malina, robotna, zdrowa. Jak se dwie pełne konewki na nosidłach zawiesi, to ci leci śpiewający, aż radość patrzeć. Zawdy56 wesoła, ojców słucha… Jak Boga wszechmogącego miłuję, czego wy chcecie od niej?

– A nic nie chcemy, cale57 nic. I ty se Baśkę ze łba wybij, rozumiesz?

– Oj, matusiu złocista!… Nie i nie!

– Cóż to, mam cię pouczać, rozpowiadać, jak ojciec tego całego dziadowskiego rodu nienawidzi? Dy co dzień się możesz nasłuchać, jako se ta przez płoty oba z Trzaską wymyślają. Ino czekam, rychło się pobiją. Ile to lat się ciągnie! Jeszcze stary Trzaska-nieboszczyk pomsty boskiej przyzywał na twego dziadka, a nie miał o co.

– Ano, jak nie było o co, to skończyć swary, podać se ręce i spokój.

– Aha, przychodził tu Wojciech we wtorek z takim samym słowem, zuchwalec.

– No, i co się stało?

– Cóż się miało stać? Wyrzucił go ojciec za drzwi i tyle. O Baśce musisz zapomnieć. Dobrze ci radzę.

– Zapomnijcież jeść, spać, oddychać! Zapomnijcie, że słońce na niebie świeci, to 1ja Baśki zapomnę!

– Eee, pies szczeka, a wiatr niesie. Głupie twoje gadanie. Dziecko trzyletnie zrozumie, że nie po to Zbroja ma pełne worki „bitych58”, nie po to całym Łobzowem trzęsie, nie po to musi aż w polu sterty stawiać, bo mu się w stodole zboże nie mieści, aby dla swego jedynaka w chlewie żony szukał.

– Żebyście mi nie matką byli, to bym was ubił za takie gadanie! – krzyknął Staszek, chwytając się za głowę. – Jak wy się Boga nie boicie tak poniewierać uczciwymi ludźmi!

– A ty, smyku jeden, do kogo to gadasz? Matkę rozumu uczyć będziesz?! Ino mi żal Jagnesi biednej, coby się nie zlękła, bobym cię sprała na kwaśne jabłko. Widzicie go! Taki, co pod zgnitą strzechą siedzi, a na nos onemu i dzieciom woda z dachu kapie, to nie w chlewie mieszka? A spytaj się, czy dwa razy na rok maszczone jadają? A porachuj łaty na Wojciechowym kożuchu! A zajrzyj, co tam w komorze! Otrąb garść i żarnówki59 kwarta! A to krowiątko, pożal się Boże, sama skóra i kości.

– Dajcie już spokój. Wolej nie słuchać otakiej biedzie. Zanadto serce boli.

Wybiegł z izby i nie namyślając się poleciał prosto do Trzasków. Właśnie skończyli nędzny obiad. Kasia garnki zmywała.

– Niech będzie pochwalony…

Może po raz pierwszy w życiu Wojciech zapomniał odpowiedzieć na powitanie po bożemu. Rozjątrzona rana zanadto bolała. Wstał z ławy i krzyknął ostro:

– Po coś tu wlazł?! Niceś nie zgubił! Czego szukasz?!

– Ja… ja ino… chciałem…

– Chciałeś kijem oberwać?! Wynoś mi się w te pędy! Idź do swego tatusia, co psy spuszcza na ludzi!

Staszek rzucił się przed nim na kolana.

– O, Jezu, Matko Boska! Nie karajcież mnie za to, czego ani moje oczy nie widziały! Przybiegłem do was jak do ojców, pokłonić się, w nogi pocałować i jak ojców prosić, cobyście mieli cierpliwość, wyrozumienie… Ja wszystko przeinaczę, tatusia i matkę ubłagam, na kolanach za nimi włóczył się będę, aż mi zezwolą waszą Basię pojąć… Na rany boskie was zaklinam!

– Nawet nie próbuj! Choćbyście oba z ojcem klękali przede mną jak przed cudownym obrazem, choćbyście ziemię przed moimi nogami całowali, takem się zawziął, takem się zaklął, tak mi się serce w kamień obróciło, że nigdy, przenigdy mego dziecka wam nie dam! Słuchaj i zapamiętaj: przenigdy!

– A co my biedne dzieci zawiniły? Przecie Basia mnie tak samo nad swój żywot miłuje, jako i ja Basię. I na nas się mścicie? Śmiertelny grzech!

– Jak wleziesz na kazalnicę, to będziesz o grzechach uczył, teraz precz! Jeszcze jedno słowo, a i u mnie pies oto przy kominie czeka. Idź!

– O, rety, rety! O, ja nieszczęśliwy!

Ledwie przekroczył drogę, ledwie za sobą wrota zamknął, znalazł się oko w oko z ojcem idącym ze stodoły.

– A ciebie gdzie czorty nosiły, niewstydniku jeden?! – wrzasnął Zbroja. – Myślisz, com nie widział, hę? Nauczę ja ciebie posłuchu, zbereźniku zuchwały! – I pięścią zaciśniętą a twardą jak kamień jął60 walić chłopca po plecach.

Staszek pochylił głowę i znosił karę spokojnie.

– Masz dość? Będziesz słuchał?

– Jakoż nie mam słuchać, kiedy mnie i stamtąd na wieki amen wygnali.

– Jużci, hakami by cię przyciągali, gdyby nie strach przede mną. No, chodź, ukarałem jak ojciec, to i gniew mnie ominął. Zjemy se razem obiad.

Weszli do izby, gospodarz schylił się nad kołyską, pokiwał głową.

– Śpi. Dobry znak. Nic jej nie będzie. – I zabrał się do jedzenia.

– Tatusiu – rzekł Staszek, całując go w łokieć.

– Czego chcesz?

– Jak pojecie, to się ogarnijcie przystojnie i czym prędzej do dworu.

– Do dworu? Do kogo?

– Do jej miłości pani Rokiczany.

– Ja do niej? Ani kroku się nie ruszę. Jeszcze czego brakowało!

– Nie znacie jej. Strasznie jest sparta i porywcza. Skoro nie usłuchacie po dobroci. gotowa ludzi posłać i gwałtem was przed nią powiodą. Nie trzeba jej drażnić, bo wam co jeszcze na despekt61 uczyni, a w dodatku przed królem naskarży.

– Idź, Paweł, idź – wtrąciła się żona – mądrze chłopak radzi. Zresztą, kto wie, może cię co dobrego spotka?

– Ani od pana miłościwego nic mi nie potrzebno, a nie dopiero od takiej – hardo burknął Zbroja. – Ale iść mogę, ze samej ciekawości. Przynieś z komory nową sukmanę i buty, choć Bogiem a prawdą, co ona za jedna, żebym się miał stroić?

– Jakże? Wójt, w starym kożuchu i w postołach62?

– Słusznie, dla siebie to czynię, nie dla niej.

Zapiął szeroki pas, gwoździkami nabijany, na granatowym kaftanie, przywdział po wierzchu białą sukmanę. Czapkę barankową nasadził z fantazją na głowę.

– Ano, idźmy – rzekł do syna. – Niechże się dowiem, czego chce ladaco od uczciwego człeka.

Przeszli sadem, krótszą ścieżką.

– Tędy, tędy, przez ganek, po schodkach. Teraz na prawo, to jej izba. Ja nie wejdę, za wysokie progi na moje nogi. Zresztą, matusia kazali po Grajdoskę lecieć.

Zbroja otworzył drzwi i wszedł śmiało. Od przyjazdu Rokiczany do Krakowa, raczej od zamieszkania jej w Łobzowie, ani razu nie zaglądał do dworu, mniemając, że obrazą było dla czci poważnego kmiecia przestąpić próg niewstydnicy, choćby nawet była królewską kochanką. I syna nierad puścił tam do służby. Ledwie mu przeperswadowano, że stajnie daleko za ogrodem, jej miłość nigdy w tamtą stronę nie chodzi, może i rok minąć, a Staszek jej nawet nie zobaczy. Kto zaś dostanie się do służby królewskiej, tego los i powodzenie do śmierci zapewnione.

Komnata była wielka, trzema oknami oświetlona, z powałą63 o pięknie rzezanych belkach. Biało umytą podłogę pokrywały jaskrawe kilimy64. Pod jednym z okien był stolik, zasłany makatą złotem przerabianą, przy nim dębowy zydel65 z wysokim oparciem. Na stole kobiałeczka66 z różnokolorową wełną i kawał płótna z rozpoczętym wyszywaniem. Na gwoździu wbitym w futrynę wisiała lutnia67 przewiązana pąsową wstęgą.

Po przeciwnej stronie komnaty długa ława przy ścianie, przed nią stół podłużny, zarzucony stosem grubszych i delikatnych robót kobiecych. Na boku dwie przęślice68 z kądzielami69 omotanymi lnianym przędziwem, mały warsztacik tkacki. Słowem, pracownia dziewcząt służebnych jej miłości.

W tej chwili nie było na ławie nikogo, tylko przy małym stoliku siedziała młoda niewiasta z burym kotkiem na ręku. Bawiła się, rzucając mu pod sam pyszczek związany sznurkiem kłębuszek i umykając z nagła, gdy go chciał pazurkami dosięgnąć.

Zbroja stał przy drzwiach i patrzył.

Nawet zawzięty nieprzyjaciel musiał przyznać, że równie cudnej urody nie spotykało się dwa razy w życiu. Jasne jak żytnia słoma włosy, w jeden warkocz splecione, opadały z poręczy zydla aż do ziemi. Nad czołem wiły się krótkie nieposłuszne kędziorki, a wierzch głowy zdobiła okrągła, czerwona, aksamitna czapeczka perłami haftowana. Wąska biała wstążka, przyszyta do czapeczki z lewej strony, okalała ciasno śliczną twarzyczkę i kończyła się na prawej skroni przepinką szmaragdową. Szata z cienkiego sukna, niebieska, wycięta nieco dokoła szyi i na tym wycięciu złotą nicią w ząbki dziergana, gładko przylegała do smukłej kibici70, bez śladu zapięcia, które znajdowało się po prawym boku, zręcznie ukryte pod lamówką z ciemnego futra. Tymże futrem zakończona była suknia od dołu.

Rokiczana spostrzegła wchodzącego kmiecia, ale czekała, aż się jej pokłoni, i udając, że go nie widzi, dalej bawiła się z kotkiem. Zbroja stał butnie z ręką za pas zatkniętą i nie odzywał się.

– Weszliście jak do gospody. Ani mnie nie powitacie – rzekła tonem urazy Rokiczana.

– Jakoż mam witać? Umiem ino boskim słowem, a… – urwał i dodał po chwili: – Wołaliście mnie, przyszedłem.

– Bóg zapłać za łaskawość pana wójta – odpowiedziała niewiasta z drwiącym uśmieszkiem. – Proszę, proszę, postąpcie bliżej, nie lubię mówić na dalekość.

– O co chodzi waszej miłości? Ciekaw słucham.

– O co? O wasze dobro, a moją wygodę. Jeśli postąpicie według mojej woli, nie pożałujecie.

– Ja ta zwyczajny ino wedle własnej woli żyć – odpowiedział Zbroja – i do tej pory jeszczem tego nie żałował.

– Tedy słuchajcie. Lubię się przechadzać po sadzie, gdy jasna pogoda, i poglądać w stronę Krakowa. Tak mi tu nudno, tak posępnie, zwłaszcza zimą, niech przynajmniej wieżyce i mury miasta widzę. A tu wasza chałupa… Wybaczcie, zmyliłam się, wasz dworzec tak mi się rozpostarł przed samym nosem, że chyba drabinę przystawić ina drzewo musiałabym wyłazić, żeby coś niecoś widzieć.

– Cóż ja temu krzyw71? – roześmiał się wójt. – Każdemu wiadomo, że ten… dom stawiał pradziad mego rodzica i ani wonczas miłościwym królom, ani też dziś naszemu panu nic moja chałupa nie wadzi.

– Ale mnie wadzi – odparła twardo Rokiczana – i dlatego chcę ją od was odkupić, coby se uczynić wolny widok na Kraków. Ile zażądacie, tyle zapłacę.

– Nic nie zażądam i nic mi wasza miłość nie zapłaci. Gniazda swego umiłowanego nie mam na przedaj72.

– Zawołajcie sąsiadów, kogo ino zechcecie. Jaką cenę za ten dworek naznaczą, dwakroć tyle bez mrugnięcia okiem na stół wyliczę.

– Ani dwakroć, ani trzykroć ani dziesięćkroć! Powtarzam nie i nigdy! – krzyknął Zbroja, uderzając się dłonią w piersi. – W tym domu praojce żyły i umierały, tum się urodził ja i moje dzieci, tu chcę żyć i umierać! Ani nawet nie gadajcie o tym do mnie, bo mię aże mgli73 na wnątrzu słuchać takich bezeceństw! Kłaniam się waszej miłości. Ostańcie zdrowi!

Szafirowe oczy pięknej niewiasty pociemniały.

– Stójcie! Ani kroku! Byście gorzko nie pożałowali waszej zuchwałości! Użalę się królowi. Chyba wiadomo wam, że wszystko odeń otrzymam, czego ino zażądam.

– A jakże, któż by o tym nie wiedział! Zarówno i to ludzie wiedzą, że i król jego miłość może wzajem od was żądać, czego zapragnie. A przecie mojej chałupy nie do staniecie! To jest taka prawda, jak amen w pacierzu! Nikt mi ojcowizny nie odbierze, nikt! Słyszycie?! Bo by to była krzywda. A król Kazimierz do tej doby niczyjej krzywdy nie ma na sumieniu i, póki żyw, miał nie będzie!

– Upamiętajcie się. Nie drażnijcie mnie.

– Ady ja chcę odejść. Dawno mi już pora do domu.

Rokiczana zerwała się z ławy blada, z pałającymi oczyma. Chwyciła kotka za głowę i rzuciła go całą siłą w drugi kąt komnaty. Miauknął przeraźliwie i leżał bez ruchu, omdlały czy nieżywy.

– I wam tak zrobię. Zabiję was!

– Ij… Albo ja kocię? Nie źlijcie się, wasza miłość. Gniew gładkości szkodzi, a cóż byście była warta, gdybyście urodę postradała? Wszak ci za ten towar łaskę pańską kupujecie!

Skurczyła się, jak by zmalała, uniosła sukni, podbiegła drobnym kroczkiem i uderzyła go w twarz. Za czym otwarłszy drzwi do sieni, krzyczała:

– Hej! Scibor, Sieciech, Janko!

Przybiegli wszyscy trzej.

– Zwołać parobków, związać tego draba i rzucić na gnój! A chałupę jego rozwalić mi w te pędy, by do wieczora znaku po niej nie zostało!

– Wasza miłość… – chciał coś mówić Janko.

– Rozważcie… wstrzymajcie się… król… – jąkał Sieciech.

Tupnęła nogą.

– Milczeć! Milczeć! Czym ja tu panią abo wy?! Czego stoicie?! Tak rozkazuję, tak ma być! Kto nie usłucha, precz z mego domu! Ścibor, przynieś powróz, a mocny!

Pobiegł i wrócił niebawem z grubym sznurem w kółko zwiniętym. Z sieni cisnęli się we drzwi stajenni. Staszka, niestety, nie było między nimi. Nie miał Zbroja ku swej obronie nikogo.

– Rozstąpcie się! Puszczać mnie wolno, bo ubiję! – ryknął strasznym głosem.

Trzej starsi dworzanie rzucili się nań razem, by go skrępować. Dwóch uderzył zaciśniętą pięścią w twarz, potoczyli się, krwią brocząc i krzycząc z bólu. Trzeciego kopnął nogą w brzuch, padł na ziemię bez jęku. Ale równocześnie wyskoczyło z sieni czterech parobków, pochwycili Zbroję zdradliwie za ręce z tyłu i obezwładnili go.

– Bogna! Dawaj kożuszek! Idę sama pilnować tych darmozjadów.

54.ady (gw.) – ale, przecież. [przypis edytorski]
55.dy a. dyć (daw.) – przecież. [przypis edytorski]
56.zawdy (daw.) – zawsze. [przypis edytorski]
57.cale (daw.) – całkiem. [przypis edytorski]
58.bite – pieniądze. [przypis edytorski]
59.żarnówka – mąka zmielona na żarnach. [przypis edytorski]
60.jąć (daw.) – zacząć. [przypis edytorski]
61.despekt (daw.) – obraza. [przypis edytorski]
62.postoł – chłopskie obuwie. [przypis edytorski]
63.powała – drewniany strop. [przypis edytorski]
64.kilim – dwustronny dywan do dekoracji podłóg i ścian. [przypis edytorski]
65.zydel (daw.) – stołek. [przypis edytorski]
66.kobiałka – koszyk. [przypis edytorski]
67.lutnia – dawny instrument strunowy. [przypis edytorski]
68.przęślica – drążek do zamocowania kądzieli. [przypis edytorski]
69.kądziel – włókno przygotowane do przędzenia. [przypis edytorski]
70.kibić (daw.) – talia. [przypis edytorski]
71.krzyw (daw.) – niechętny. [przypis edytorski]
72.na przedaj – dziś: na sprzedaż. [przypis edytorski]
73.mgli – dziś popr.: mdli. [przypis edytorski]
Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
19 июня 2020
Объем:
70 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают

Новинка
Черновик
4,9
160