Читать книгу: «Dawid Copperfield», страница 50

Шрифт:

Rozdział LVI. Nowa i stara rana

Nie potrzebowałeś, Steerforcie, prosić mnie w ostatniej naszej rozmowie (mógłżem przypuszczać, że będzie ostatnią!), nie potrzebowałaś prosić, bym bądź co bądź dobre zachował po tobie wspomnienie. Takie tylko zachowałem i to, com teraz miał przed oczyma, nie mogło zamknąć ci mego serca!

Przynieśli nosze, złożyli go na nich, żaglem przykryli i ponieśli przez ulice. Wszyscy go tu znali, lubili za odwagę i wesołość. Przez ludne ulice, poprzedzani wielką ciszą, nieśli go do domu przez śmierć już zamieszkałego.

Lecz zanim złożyli go, obejrzeli się po sobie, spojrzeli na mnie i na niego, zrozumieli, w prostocie serc swoich, że nawet po śmierci ci dwaj nie mogli pozostawać tu razem.

Ponieśliśmy go tedy znów przez miasto, do oberży. Gdym mógł jako tako zebrać myśli, posłałem po Jorama i zleciłem mu, by zajął się przewiezieniem zwłok do Londynu. Czułem, że na mnie ciąży obowiązek przygotowania matki jego do strasznego ciosu. Obowiązek ten spełnić chciałem wiernie.

Postanowiłem wyjechać wieczorem, by uniknąć ciekawości ludzkiej, lecz chociaż zbliżała się północ, gdyśmy opuszczali oberżę, na ulicach pełno było ludzi. W miarę jak posuwaliśmy się przez miasto, orszak rósł, aż za miastem wreszcie znalazłem się w pustym polu, sam ze zwłokami przyjaciela lat chłopięcych.

Był cichy i pogodny dzień jesienny, turkot kół tłumiły opadłe i zaścielające drogę liście, inne, złotożółte i purpurowe, zdobiły jeszcze drzewa, gdym o południu stanął w Highgate. Wysiadłem z powozu i pieszo zbliżyłem się do domu pani Steerforth.

Dom wyglądał jak zwykle. Żadnej nie podniesiono rolety i na dziedzińcu nie było znaku życia. Wiatr ustał, w powietrzu zupełna panowała cisza.

Odwagi mi brakło, by zadzwonić. Musiałem się zatrzymać u bramy, a gdym potrącił dzwonek, zdawało mi się, że sam dźwięk jego zdradzi tajemnicę mych odwiedzin. Drzwi otwarła mi służąca.

– Z przeproszeniem pańskim – rzekła, przypatrując mi się uważanie – pan słaby?

– Wzruszony i zmęczony – odrzekłem.

– Może się coś przytrafiło panu Jamesowi?

– Cyt! Tak, istotnie, przytrafiło mu się coś, o czym oznajmić muszę jego matce. Zastałem panią Steerforth w domu?

Zaniepokojona służąca oznajmiła mi, że pani jej rzadko kiedy wyjeżdża nawet na przejażdżkę, nie wychodzi prawie ze swego pokoju i nie przyjmuje nikogo, lecz że zapewne zechce się ze mną widzieć. Jest tam na górze i panna Dartle jest przy niej. „Co mam oznajmić?”.

Dałem jej mą kartę wizytową, zleciwszy jak największy spokój. Miała powiedzieć po prostu swej pani, że pragnę ją widzieć. Czekając powrotu służącej, usiadłem w salonie. Pusty był i zasłonięte miał okna. Harfa stała nietknięta snadź574 od dawna. Na ścianie wisiał jego portret z lat dziecięcych; biureczko, w którym matka chowała jego listy, stało na swym miejscu. Czy je przegląda jeszcze czasem? Czy je kiedykolwiek będzie odczytywać!?

W domu taka panowała cisza, żem z dala już słyszał lekkie kroki powracającej sługi. Pani jej słaba była i zejść do salonu nie mogła, lecz prosiła mnie na górę, do swego pokoju.

Nie upłynęło kilka minut, a stałem przed nią. Nie w jej jednak, lecz w syna zastałem ją pokoju! Pokój ten zajęła zapewne przez pamięć dla nieobecnego. Otaczały ją należące do syna przedmioty, nietknięte, rzekłbyś, odkąd komnatę tę opuścił. Pomimo to, witając mnie, czuła się w obowiązku nadmienić coś o tym, że się tu znajduje tylko wypadkowo, gdyż pokój ten doktorowie uznali za zdrowszy i obszerniejszy.

Za krzesłem jej, jak zwykle, stała Róża Dartle. Pierwszym rzuconym na mnie spojrzeniem czarnych, płomiennych oczu pochwycić musiała, że złe przynoszę wieści. Szrama wystąpiła ostro na jej lica. Cofnęła się, zapewne w obawie, by wyraz jej twarzy nie zdradził wzruszenia, lecz oczy jej przeszywały mnie.

– Smutno mi widzieć pana w żałobie – ozwała się pani Steerforth.

– Owdowiałem, pani.

– Zbyt młody pan jesteś na tak ciężką stratę. Współczuję panu, współczuję. Oby ci czas boleść ukoił.

– Ufam – odrzekłem – że czas wszystkich nas ukoi, kochana pani. Wobec najstraszliwszych ciosów nie powinniśmy wątpić o tym.

Zaniepokoił ją głos mój wzruszony i łzy w oczach. Zdawało się, że bieg jej myśli zatrzymał się nagle i zmienił kierunek.

Usiłowałem spokojnie wymówić imię jej syna, lecz głos mój zdradził mnie swym drżeniem. Imię to powtórzyła za mną kilkakrotnie, jak przyciszone echo. Siląc się potem na spokój, spytała mnie z wymuszonym chłodem:

– Syn mój chory?

– Słaby.

– Widziałeś go pan?

– Widziałem.

– Pogodziliście się tedy?

Nie mogłem na to odpowiedzieć ani twierdząco, ani przecząco. Odwróciła się, szukając Róży Dartle; skorzystałem z tej chwili, by ruchem ust powiedzieć tej ostatniej:

– Nie żyje!

Dla odwrócenia uwagi pani Steerforth, spotkałem wzrok jej ze względnym spokojem, chociaż widziałem, jak za krzesłem jej Róża z rozpaczą załamała nad głową ręce, zanim skryła w nich swą twarz.

Piękna pani (o, jak podobna, jak podobna do niego!) wpatrywała się we mnie pytająco. Prosiłem ją, aby zebrała wszystkie swe siły dla wysłuchania tego, com jej miał powiedzieć. Czemużem raczej do płaczu jej nie namawiał! Zdawało się, że skamieniała od razu.

– Gdym tu był po raz ostatni – począłem – panna Dartle mówiła mi, że pływa on tu i ówdzie. Jeśli to prawda, że onegdajszej575 nocy był na morzu i w nader niebezpiecznym miejscu, i jeśli widziany statek był istotnie…

– Różo! – krzyknęła pani Steerforth. – Do mnie, Różo!

Podeszła, lecz bez słowa pociechy i ukojenia. Z oczu jej tryskał ogień, wybuchła głośnym śmiechem.

– Oto do czego doprowadziła twa duma, szalona kobieto! – zawołała. – Zadziwił cię wreszcie, tracąc życie, słyszysz, życie tracąc!

Pani Steerforth z jękiem opadła na poręcz krzesła i osłupiałym wzrokiem patrzyła na Różę.

– Tak! – zawołała Róża Dartle, uderzając się gwałtownie w piersi. – Patrz na mnie, jęcz i przeklinaj, lecz patrz na mnie! Tu! Syna twego dzieło!

Podniosła rękę do przecinającej twarz jej blizny.

Pani Steerforth jęczała tylko. Och! Jęk ten serce mi rozdzierał. Skarga bez słów i łez, której towarzyszył automatyczny jakiś ruch głowy, twarz kamienna, nieporuszona. Jęk wychodzący poprzez zaciśnięte – z szatańską rzekłbyś mocą – usta i zęby.

– Czy pamiętasz – mówiła nieubłagana Róża Dartle – czy pamiętasz, jak odziedziczywszy dumę twą i porywczość, któreś pieszczotami w nim rozwijała, skaleczył mnie, na całe oszpecił życie, do śmierci napiętnował swym niezadowoleniem? Patrz na mnie i jęcz, i przeklinaj własne swe dzieło.

– Panno Dartle – wtrąciłem – na Chrystusa rany…

– Wypowiem raz przecie, co mam na sercu – zwróciła się do mnie z rozbłysłymi oczyma. – Nie mieszaj się, proszę, w nie swoje sprawy! A ty, dumna matko dumnego a wiarołomnego syna, patrz na mnie, jęcz i przeklinaj dziedzictwo swe, jęcz nad swym własnym odbitym w nim zepsuciem, jęcz nad stratą jego, nad moją jęcz zgubą.

Łamała ręce; wstrząsały nią całą konwulsyjne dreszcze.

– Ha! Cierpiałaś przez samowolę jego! Cierpiałaś przez dumę i porywczość, sama go tymi nakarmiwszy jady. Wyssał je z mlekiem twych piersi. Widzisz, jak i czym dzieło twe uwieńczone zostało!

– O, panno Dartle! – wtrąciłem ponownie. – Jak się pani nie wstydzisz! Gdzie masz serce!

– Mówiłam – odparła – że powiem wszystko, nic mnie już wstrzymać nie zdoła. Milczałam dotąd, przez długie milczałam lata, teraz na mnie kolej mówić. Kochałam go stokroć więcej, niżeś go sama kochała! Kochałabym go, nie prosząc nawet o wzajemność. Jeślibym została jego żoną, jak niewolnicę nagiąłby mnie do swych fantazji, za słowo jedno, całe bym mu, bez wahania, oddała życie! Któż to lepiej ode mnie wiedzieć może? Tyś była wymagająca, dumna, samolubna. Moje kochanie zdeptać mogło całą twą nędzną czułostkowość.

Tupała nogą, a oczy jej błyszczały.

– Patrz! – wołała, znów rękę do blizny podnosząc. – Patrz! Gdy się opamiętał, dostrzegł to i żałował. Śpiewałam mu, mówiłam z nim, okazywałam zajęcie wszystkim, co go zajmowało. Gdy lepszy był i szczery, wówczas to kochał mnie. Tak, kochał mnie i nieraz zbywając cię czczym słówkiem do bijącego i gorącego serca mnie tulił.

Mówiła to z dumą. Wspomnienie to pobudzało najlepsze z jej uczuć.

– Zostałam, czegóż by nie wymógł na mnie! Byłam mu lalką, rozrywką bezczynnych godzin, rzucaną i znów braną gwoli576 kaprysów igraszką. Gdy się nudził, byłam znudzona, a gdy kaprys mijał, nie poruszyłabym palcem ręki, by na nowo zadzierzgać węzły, zostałabym nawet jego żoną, gdyby tego zażądał. Rozstaliśmy się bez słowa. Musiałaś to zauważyć i cieszyłaś się z tego w duszy. Odtąd byłam pomiędzy wami dwojgiem zużytym, lecz potrzebnym sprzętem, bez oczu, uszu, czucia, pamięci! Jęcz, jęcz nad nim, lecz nie nad nędznym kochaniem swym, bo ci powtarzam, kochałam go stokroć więcej!

Stała prosto, oko w oko ze skamieniałą z bólu niewiastą, niemiłosierna, nieubłagana, głucha na jęk rozdzierający.

– Panno Dartle – rzekłem – jeśli pani niezdolna odczuć boleść tej nieszczęsnej matki…

– A mojej kto współczuł boleści? – przerwała mi gwałtownie. – Niech jęczy i przeklina własny zasiew, którego plon dziś zbiera.

– I jeśli jego winy… – ciągnąłem.

– Winy! – zawołała, wybuchając spazmatycznym płaczem. – Winy! Kto go śmie oskarżać! Miał on serce i duszę warte tysiąca przyjaciół, do których się skłaniał.

– Nikt go pewnie – odrzekłem – więcej ode mnie nie kochał i nie cenił i dlatego mówię pani, że jeśli nie masz współczucia dla jego matki i jeśli gorycz, z jaką wspominasz winy jego…

– To nieprawda! – krzyknęła, targając sobie włosy. – Ja go kochałam!

– …nie może być zapomniana – ciągnąłem – w podobnej nawet chwili, spójrz pani na tę nieszczęsną, chociaż tak, jak gdybyś ją tu po raz pierwszy dopiero widziała, i śpiesz jej z pomocą.

Ani twarz, ani cała postawa pani Steerforth nie drgnęła. Siedziała sztywna, z szeroko otwartymi oczyma, z zaciśniętymi ustami, tylko się z jej piersi wydzierał jęk cichy i głowa poruszała się z wolna, automatycznie. Nagle panna Dartle rzuciła się przed nią na kolana i zaczęła jej rozluźniać suknię na piersiach.

– Bądź przeklęty – zawołała, rzucając mi spojrzenie, w którym wściekłość mieszała się z rozpaczą. – Przeklęty bądź ty i ta godzina, w której przestąpiłeś próg tego domu.

Wyszedłem, dzwoniąc na służbę, lecz odchodząc widziałem, jak klękając przed nią, objęła zesztywniałą kobietę pokrywając ją łzami i pocałunkami, najczulszymi nazwami i słowami usiłując przywołać do życia. Wyszedłem, nie bojąc się już zostawić ich samych.

Później wwiodłem577 go pod dach rodzinny. Ustawiliśmy zwłoki w pokoju pani Steerforth. Stan jej, jak mi powiedziano, najmniejszej nie uległ zmianie. Panna Dartle ani na krok od niej nie odstępowała, przywołano lekarzy i najrozmaitszych próbowano środków, nic nie pomagało. Leżała sztywna, nieruchoma, jedynym śladem życia był jęk cichy.

Przeszedłem przez wszystkie pokoje, zasłaniając okna. W pokoju, w którym spoczął, zasłoniłem na ostatku. Podniosłem zwisłą dłoń i długo ją tuliłem do serca. Wszystko zamarło, w grobową głuszę zapadło. Tylko jęki matki głuszę tę przerywały.

Rozdział LVII. Emigranci

Jedno mi jeszcze pozostało przed folgowaniem żalowi, jaki powyższe wypadki wywołały, a mianowicie – skryć je przed odjeżdżającymi. Niech odjadą spokojni. Nie miałem czasu do stracenia.

Tego samego jeszcze wieczoru, wziąwszy na stronę pana Micawbera, zleciłem mu czuwanie, by wieści o tym, co zaszło, nie dotarły do Peggotty. Obiecał mi to solennie, zamierzając przejmować dzienniki.

– Nie dojdą do niego – twierdził ze zwykłą sobie emfazą – chyba poprzez to serce.

Tu wypada mi nadmienić, że pan Micawber, odpowiednio zapewne do zmienionej swej pozycji społecznej, przybrał minę dziwnie zuchwałą, wyzywającą. Niejeden mógł go wziąć za syna dzikich stepów, który spędziwszy czas jakiś w kraju cywilizowanym, z radością powraca znów do ojczystych, dzikich zakątków. Sprawił sobie ceratowe ubranie i ogromny z wykrzywionymi brzegami słomkowy kapelusz. Z teleskopem pod ramieniem, przypatrując się z miną głębokiego znawcy chmurom, wyglądał jak marynarz, co zjadł zęby w swoim zawodzie. Cała też jego rodzina była pod bronią. Pani Micawber miała na głowie kapelusz, który nie zakrywał jej nawet warkocza, i spowiła się szalem równie ciasno, jak mnie niegdyś przy pierwszym ze mną spotkaniu skrępowała ciotka. Szal, skrzyżowany na piersiach, związany był w stanie w olbrzymi węzeł. Młody Micawber nosił marynarską kurtę i najdziwaczniejsze, jakie mi się kiedy bądź widzieć zdarzyło, szarawary, a bliźnięta wyglądały jak konserwy wtłoczone w puszki. Pan Micawber i pierworodny syn jego nosili ciągle przy tym odwinięte rękawy, gotowi, rzekłbyś, na pierwsze zawołanie stanąć do pracy lub bójki.

Tak właśnie zastaliśmy ich wieczoru tego na drewnianych stopniach, znanych wówczas pod nazwą: Hungerford Stairs578, przypatrujących się odpływaniu łodzi uwożącej część ich mienia. Opowiedziałem Traddllesowi wszystko, co zaszło. Zmartwił się tym bardzo i podzielał me zdanie, aby zachować tajemnicę przed odjeżdżającymi. Tutaj to zastaliśmy pana Micawbera i otrzymaliśmy jego obietnicę.

Rodzina Micawberów mieszkała w pobliżu, w brudnej oberży, której okna wychodziły na owe drewniane stopnie. Jako emigranci zwracali oni na siebie ogólną uwagę. Woleliśmy tedy schronić się do izdebki na poddaszu, z widokiem na rzekę. Zastaliśmy tam ciotkę i Agnieszkę, zajęte szyciem wygodniejszej odzieży dla dzieci. Pomagała im Peggotty, mając przed sobą nieodstępne swe pudełko do robót i stary kawałek wosku, co tylu przeżył.

Niełatwo mi było odpowiadać na pytania, którymi mnie zarzuciła, ani też szepnąć panu Peggotty, żem spełnił jego zlecenie. Uszczęśliwiło go to, a własna ma żałoba wytłumaczyła smutek rozlany na mej twarzy.

– Kiedy rozwijacie żagle? – spytała ciotka.

Pan Micawber, który uważał za obowiązek swój przygotować do wieści ciotkę i swą żonę, odrzekł, że prędzej niż sądził.

– A zatem? – spytała ciotka.

– Oznajmiono mi, pani – rzekł – żeśmy powinni być jutro przed siódmą rano na pokładzie.

– Jutro? Tak prędko! – zawołała ciotka. – Jestże to pewne, panie Peggotty?

– Tak, pani – odrzekł. – Odpływamy rano, a panicz Davy i siostra moja, jeśli zechcą, zobaczą nas raz jeszcze po południu w Graveseand.

– Nie możecie o tym wątpić – pośpieszyłem zapewnić.

– Do tej też chwili ja i pan Peggotty musimy ciągle czuwać razem nad transportem bagaży – ozwał się Micawber, spoglądając na mnie znacząco. – Emmo, duszko – dodał, cmokając ustami – przyjaciel nasz pan Tomasz Traddles prosi mnie, bym mu dozwolił zaordynować ingrediencje579 potrzebne dla przygotowania kordiału580, co wraz z rostbefem pozostanie nieoddzielnym od wspomnień starej, którą porzucić mamy, ojczyzny, słowem, domyślasz się, duszko, że mowa o ponczu. W poprzednim biegu życia nigdy nie pozwoliłbym sobie korzystać z uprzejmej propozycji naszego przyjaciela i nadużywać pobłażliwości tu obecnych panny Trotwood i panny Wickfield, lecz… dziś…

– Co do mnie – ozwała się ciotka – z przyjemnością wypiję za powodzenie waszej podróży.

– I ja też – dorzuciła Agnieszka.

Pan Micawber udał się tedy niezwłocznie do kawiarni, gdzie go doskonale znano i skąd wrócił obładowany potrzebnymi do zrobienia ponczu ingrediencjami. Zauważyłem, że scyzoryk, którym obierał cytryny, był niezwykłej długości. Ocierał go, z pewną niedbałością o rękaw swego surduta, jak przystało człowiekowi pierwotnych obyczajów. Pani Micawber, z dwojgiem starszych dzieci, została zaopatrzona w takież same praktyczne scyzoryki, a bliźnięta miały uwiązane u pasków olbrzymie drewniane łyżki. W przewidywaniu też życia w pustyni, pan Micawber, chociaż mu nietrudno było dostać w Londynie szklanki, rozlewał poncz w małe, cynowe, podróżne snadź581 kubki. Zdawało się zresztą, że mu ulubiony jego kordiał szczególnie smakuje z tego kubka, który za każdym razem wycierał chustką do nosa i chował w olbrzymiej kieszeni.

– Rozstajemy się – mówił z zadowoleniem – ze zbytkami i wykwintami starego lądu. Obywatele dziewiczych lasów nie mogą przecie korzystać z wytworów cywilizacji krain wolnych i oświeconych.

W tej chwili zawezwano pana Micawbera na dół.

– Przeczucie mówi mi – ozwała się pani Micawber – że to ktoś z mej rodziny.

– Jeśli tak – pan Micawber uniósł się, jak to zwykle bywało przy każdej wzmiance o rodzinie żony – jeśli tak, ów ktoś, czy to on, ona, czy ono, kazał nam na siebie czekać zbyt długo! Niechże teraz poczeka z kolei.

– Mężu – upomniała go z cicha żona – w podobnej chwili…

– Pięknym za nadobne! – wołał pan Micawber, powstając z miejsca. – Odepchnięty byłem.

– Nie ty, ale rodzina moja straciła na tym – upewniała pani Micawber – a jeśli poczuła w końcu, co straciła, i wyciąga dziś dłoń zgody, niechże dłoń ta nie zostanie odepchnięta.

– Niech i tak będzie – rzekł pan Micawber z rezygnacją.

– Zrób to, jeśli nie dla nich, to dla mnie – błagała go żona.

– Słowa twe, Emmo, w danej chwili są mi rozkazem. Wiem, że nie jestem i nie będę ciężarem twej rodziny, lecz nie chcę, by członek takowej, który przyjazną do mnie dłoń wyciąga, odszedł z niczym.

Rzekłszy to, pan Micawber wyszedł. Pani Micawber wyraziła niepokój o zapalczywy temperament męża. Po kilku chwilach służący z dołu wrócił, podając mi kartkę, na której było napisane: „Heep przeciw Micawberowi”. Z dokumentu tego dowiedzieliśmy się dalej, że pan Micawber znowu zaaresztowany wpadł w nowy paroksyzm rozpaczy, prosząc przy tym, bym mu przez oddawcę niniejszego przysłał scyzoryk i kubek, które mogą mu być potrzebne w ostatnich dniach życia, spędzonych w okowach582. Jako dowód przyjaźni upraszał mnie, bym odwiedzał czasem jego rodzinę w przytułku i zapomniał o „nieszczęsnym stworzeniu”, to jest o nim samym.

W odpowiedzi na pismo to udałem się niezwłocznie, by zapłacić dług. Pan Micawber siedział zasępiony w kącie pokoju i patrzył ponuro na urzędnika sądowego, który przybył tu z wyrokiem. Po uwolnieniu uściskał mnie z wylaniem i wziął się do zapisywania opłaconej sumy w swoim notatniku, wielkie rzeczy robiąc z pół pensa, które opuściłem przy podliczaniu.

Notatnik ten przypomniał mu snadź583 inne jeszcze zobowiązania. Gdy wrócił, a nieobecność swoją wyjaśnił „niezależnymi od siebie okolicznościami”, wyjął duży arkusz papieru złożony w kilkoro i cały pokryty długimi rzędami cyfr, starannie wykaligrafowanymi. Tylu cyfr razem nie zdarzyło mi się widzieć w żadnym szkolnym zeszycie. Były to spisy procentów i procentów od procentów, jak się okazało. Po rozejrzeniu się w swych notatkach i pracowitym wyliczaniu, nakreślił weksel płatny za dwa lata, dwa miesiące i dni czternaście, który to weksel wręczył Traddlesowi, zapewniając o swej wdzięczności i wypłacalności.

– Mam jednak przeczucie – mówiła pani Micawber, w zamyśleniu potrząsając głową – że rodzina moja zjawi się na pokładzie w chwili naszego odjazdu.

Pan Micawber musiał też mieć przeczucia jakieś w tym względzie, lecz ich nie wyjawił.

– Jeśli będziesz pani pisywać do kraju – ozwała się ciotka – nie zapomnij, proszę, udzielić nam wieści o sobie.

– Kochana pani – odrzekła pani Micawber – miło mi będzie myśleć, że mogą panią interesować wieści o nas, i nie omieszkam z pewnością takowych udzielać. Ufam też, że pan Copperfield, jako stary znajomy i dobry przyjaciel, pozwoli pisywać do siebie od czasu do czasu tej, która go znała, zanim jeszcze bliźnięta posiadły świadomość istnienia.

Odpowiedziałem, że listy jej prawdziwą sprawiać mi będą przyjemność, jeśli znajdzie sposobność przesyłania takowych.

– No, sposobności, chwała Bogu, nie zabraknie – zawołał pan Micawber. – Ocean jest obecnie traktem okrętów, spotykać je będziemy na każdym kroku. Jest to – ciągnął, bawiąc się monoklem – po prostu spacer, przejażdżka. Przestrzeń istnieje tylko w wyobraźni.

Jakże to dziwnym a jednak podobnym było do niego! Wyjeżdżając z Londynu do Canterbury wyobrażał sobie, że udaje się na krańce świata, lecz gdy porzucał Anglię dla Australii, przestrzeń traktował lekko, była to dlań przejażdżka, ot, po prostu niewinna wycieczka w sąsiedztwo.

– W drodze – mówił – zabawimy się gawędką, a muzykalne uzdolnienia mego syna przyczynią się do ogólnej rozrywki. Pani Micawber, jeśli jej zdrowie pozwoli, zaśpiewa nam niejednokrotnie ulubioną balladę, delfiny i inne morskie stwory dostarczą sposobności podziwiania ich, budząc ustawiczną ciekawość. Słowem, uwaga i wyobraźnia nasza tak będą zajęte, że się zdziwimy, gdy przyjdzie pora wylądowania.

Mówiąc to, wychylał kubki ponczu, jak gdyby nie wiem wiele już razy przepływał tam i z powrotem ocean i posiadł nie wiem już jakie żeglarskie doświadczenie.

– Co do mnie, kochany panie Copperfieldzie – mówiła pani Micawber – mam nadzieję, że niektórzy członkowie rodziny mojej wrócą do dawnej ojczyzny. Nie marszcz się tak, mężu, nie mówię tego o nas samych, lecz o dzieciach dzieci naszych. Pomimo całej żywotności nowych flanców, przeszczepionych na świeży grunt, nie podobna584 mi decydować się na ostateczne zerwanie starych więzów i gdy potomstwo nasze wzbogaci się w siły, fortunę i znaczenie, pragnęłabym widzieć je znów tu, na łonie macierzystej Brytanii.

– Kochanie – zauważył pan Micawber – pozwolę sobie zauważyć, że mało co zawdzięczam Brytanii i nie żywię przeto dla niej podobnie przyjaznych uczuć.

– Mylisz się, mój mężu – mówiła pani Micawber – gdyż odjeżdżasz na dalekie, obce brzegi, w celu wzmocnienia, nie zaś rozluźnienia istniejących pomiędzy sobą a Albionem585 więzów.

– Więzy te do niczego mnie dotąd nie zobowiązały, a nie śpieszno mi wcale zadzierzgnąć nowe – mruknął pan Micawber.

– I znów mylisz się, mój mężu – mówiła pani Micawber – nie doceniasz sił własnych. Więzy pomiędzy tobą a Albionem wzmogą się przez ten krok, któryś przedsięwziął, a również zadzierzgną się i nowe.

Pan Micawber słuchał zapewnień żony, siedząc rozparty w fotelu, z podniesioną brwią, na poły zgadzając się z jej zdaniem.

– Kochany panie Copperfieldzie – mówiła pani Micawber – pragnęłabym, aby mąż mój zrozumiał swe zadanie. Wydaje mi się rzeczą wielkiej wagi, by od pierwszej chwili pojął wymagania nowego położenia. Znając mnie od tak dawna, wiesz, kochany panie Copperfieldzie, że nie mam tak zapalczywego, jak mąż mój, temperamentu. Usposobienie moje jest, że tak rzec mogę, na wskroś praktyczne. Wiem, jak daleką przed sobą mamy drogę, wiem, że nas czekają przeróżne trudy i niewygody. Na oczywistość tę nie zamykam dobrowolnie oczu, lecz znając zarazem mego męża, wiem, jak rozległymi rozporządza środkami, i dlatego właśnie chcę, aby zdawał sobie jasno sprawę z obecnego swego zadania.

– Pozwolę sobie zauważyć, kochanie – ozwał się pan Micawber – że zdaję może sobie sprawę w zupełności…

– Nie sądzę, mężu – odrzekła. – Położenie męża mego, kochany panie Copperfieldzie, wychodzi z ram powszedniości. Mąż mój udaje się w odległe krainy z tym, by zostać tam od razu zrozumianym i ocenionym. Otóż pragnę, by się oparł stanowczo na kotwicy przyszłości, mówiąc sobie: „Ziemię tę podbić muszę, zaszczyty, bogactwo, wpływowe i przodownicze stanowiska, wszystko to mi się z prawa należy”.

Pan Micawber spoglądał na nas tak, jak gdyby przyznał żonie najzupełniejszą słuszność.

– Pragnę, nie wiem, czy zdołam to jasno wyrazić – ciągnęła pani Micawber – pragnę, jednym słowem, by mąż mój podbił Fortunę, jak ongi Cezar podbił świat. Oto, kochany panie Copperfieldzie, cel, zdaniem moim, godny ofiar i pracy. Chcę, aby od pierwszej chwili podróży mąż mój wsparł się na kotwicy przyszłości, mówiąc: „Dość zwłoki, dość zawodów i rozczarowań, ograniczonych środków. Dobre to było na stałym lądzie, ale nie tu, wobec dziewiczej przyrody! Teraz kolej na mnie!”.

Pan Micawber założył ręce na piersiach; decyzja malowała mu się na twarzy.

– W ten to sposób – dowodziła pani Micawber – mąż mój zawładnąć zdoła położeniem i dlatego słownie zauważyłam, że zacieśni, nie zaś rozluźni więzy pomiędzy sobą a Brytanią, bo wiem przecie, że raz opanowawszy władzę w Australii, posiędzie też w Anglii pewne znaczenie. Kobietą tylko jestem, kochany panie Copperfieldzie, lecz niegodną byłabym siebie i papy mego, jeślibym o tym zwątpić miała. Byłoby to słabością nie do darowania.

Przekonanie o niezbitości586 swych argumentów dodawało słowom pani Micawber nieznanego mi przedtem brzmienia.

– I oto dlaczego – ciągnęła – pragnę, abyśmy w przyszłości wrócić mogli do rodzinnego kraju. Mąż mój (nie podobna587 mi nie przyznać tej ewentualności) zapisze wielką stronicę w historii i zmuszony zostanie do zrobienia czegoś i dla ojczyzny, która mu dała życie, ale nie dała odpowiedniego uzdolnieniom jego pola do działania.

– Kochanie – ozwał się pan Micawber – przywiązanie twe wzrusza mnie. Wiesz przecie, jak wielkie zaufanie pokładam w twej praktyczności. Niechże się wypełni to, co się ma wypełnić! I niech mnie Nieba skarzą, jeślibym zamierzał skrzywdzić moją ojczyznę, pozbawiając ją raz na zawsze wartości nagromadzonych w mym potomstwie!

– Wybornie – zadecydowała ciotka, a skłaniając się ku panu Peggotty dodała.

– Piję za waszą pomyślność. Niech wam Nieba wszelkim błogosławią powodzeniem.

Pan Peggotty postawił na ziemi bliźnięta, które trzymał na kolanach, by potrącić o nasze szklanki. Gdy zamieniał uścisk dłoni z panem Micawberem, uśmiech opromienił ogorzałą jego twarz i pewien byłem, że ten, gdzie by go losy nie rzuciły, zjedna sobie serca ludzkie, spokój sumienia i dobre imię.

Nawet bliźnięta zatopiły w cynowym kubku ojca drewniane swe łyżki, łącząc się w ten sposób z dorosłymi. Po chwili ciotka i Agnieszka powstały. Nastąpiły pożegnania. Wszyscy się popłakali. Dzieci czepiały się rąk i szyi Agnieszki. Pozostawiliśmy biedną panią Micawber całą we łzach. Szlochała w pokoiku rozświeconym jedną nędzną świeczką.

Kiedym przyszedł nazajutrz, dowiedziałem się, że odpłynęli już o piątej rano. Rozstania podobne to mają do siebie, że nędzna ta, wczoraj dopiero poznana oberża i drewniana przystań zdały mi się naraz puste i smutne, dziwnym owiane chłodem.

Następnego dnia po południu udaliśmy się ze starą mą piastunką do Gravesend. Okręt otoczony był niezliczonymi barkami. Wiatr był pomyślny, czekano tylko hasła do odpływu. Nająłem łódź i po kilku chwilach byliśmy na pokładzie.

Czekał tu już na nas pan Peggotty. Oznajmił mi, że przed chwilą pan Micawber był znów aresztowany z powodu Heepa i on, pan Peggotty, stosownie do naszych zleceń, opłacił należność. Wszelkie obawy moje, by na odjezdnym złe ich nie doszły wieści, rozpierzchły się na widok pana Micawbera, który, przybierając wysoce opiekuńczą minę, upewnił mnie, że na chwilę nie odstąpił swych współtowarzyszy podróży.

Obraz, który się przedstawił moim oczom, był tak niezwykły, w kajucie tak pełno było i ciasno, że nie mogłem nic zrazu rozróżnić. Gdym się lepiej rozpatrzył, zdawało mi się, że mam przed sobą obraz malowany przez Ostade’a588. Pomiędzy drągami, skrzyniami, linami, węzełkami, kuframi, baryłkami i najróżnorodniejszymi bagażami, oświeconymi żółtym światłem zadymionych latarni lub szarym, wdzierającym się z zewnątrz mrokiem, gromady ludzi żegnały się z sobą lub zaznajamiały, rozmawiając, płacząc, śmiejąc się, jedząc i pijąc. Niektórzy weszli już w posiadanie szczupłej, przeznaczonej im przestrzeni, rozkładając małe swe gospodarstwa, sadzając na stoikach drobne dzieci, podczas gdy inni szukali sobie dogodnego miejsca. Począwszy od parotygodniowych niemowląt, a skończywszy na zgrzybiałych starcach, którym już może tylko parę tygodni pozostawało do życia, od rolników unoszących na obuwiu grudki rodzimej gleby, do kowali zachowujących jeszcze na skórze resztki rodzimej sadzy, wiek każdy i zawód miał tu przedstawicieli ściśniętych między pokładami, na niewielkiej przestrzeni.

Rozglądając się dokoła, ujrzałem siedzącą na uboczu, z jednym z dwojga bliźniąt na kolanach postać podobną do Emilki. Zwróciła na nią uwagę moją druga kobieca postać, która mi przypominała Agnieszkę, pocałunkiem żegnająca siedzącą dziewczynę, lecz obie straciłem natychmiast z oczu. Tymczasem zbliżała się chwila, w której mieliśmy się rozstać. Peggotty płakała, siedząc na kuferku, a pani Gummidge, przy pomocy czarno odzianej kobiety, układała rzeczy pana Peggotty.

– Ostatni się tedy raz widzimy z paniczem – mówił pan Peggotty. – Czyśmy czegoś nie zapomnieli może?

– Jedną rzecz – odrzekłem – Martę.

Ale pan Peggotty dotknął tylko ramienia kobiety w czerni – była to Marta.

– Niech ci to Nieba nagrodzą! – zawołałem. – Bierzesz ją z sobą?

W odpowiedzi Marta wybuchnęła łzami. Słów mi nie stawało, uściskałem tedy, milcząc, dłonie poczciwego człowieka. Szanowałem go i kochałem sercem całym.

Obcy oddalili się szybko z okrętu, mało już kto pozostał. Mówiłem mu właśnie to, co mi zlecił powiedzieć na odjezdnym ten, który zamieszkał już był krainę wieczności. Wzruszyło go to bardzo, lecz stokroć bardziej wzruszyły mnie zlecenia, które mi pozostawiał, nie wiedząc, że się już z nich wywiązać nie zdołam.

Trzeba było odchodzić. Ucałowałem go, wziąłem pod ramię płaczącą mą piastunkę i oddaliłem się szybko. Na pokładzie pożegnałem panią Micawber. Wyglądała, czy nie nadjedzie jeszcze kto z jej rodziny, a ostatnimi jej słowy było zapewnienie, że nie opuści nigdy męża.

Łódź nasza odpłynęła nieco i zatrzymała się opodal. Słońce zachodziło jasne, pogodne, statek rysował się na zachodnim niebie wyraźnie we wszystkich swych liniach i załamach. Widok to był wspaniały, pełen zarazem smętku i nadziei – rozwijający żagle okręt, na którego pokładzie cisnęła się cicha i nieruchoma, z odkrytymi głowami, ciżba emigrantów.

Niedługo cisza ta trwała. Z licznych łodzi rozległy się okrzyki, które niby echa zwracał odpływający okręt. Serce mi się ścisnęło i biło tak, żem sądził, iż z piersi wyskoczy. W powietrzu powiewały chustki i kapelusze… Ujrzałem ją wówczas.

Ujrzałem ją u boku wuja, drżącą i opartą o jego ramię. Wyciągniętą ręką wskazywał jej nas. Spostrzegła i podniosła chustkę na znak pożegnania. Och! Emilko! Piękna, wsparta na tym ramieniu, Emilko! Opieraj się na nim śmiało i silnie, tak śmiało, jak on cię szukał, wiedziony wielkim swym przywiązaniem.

Oświecały ich różowe zachodu blaski… pomału znikli w oddali. Mrok nocy opadał na wzgórza Kentu, gdyśmy wylądowali, i na moją duszę padł cień jej chłodny.

574.snadź (daw.) – widocznie, prawdopodobnie. [przypis edytorski]
575.onegdajszej (daw.) – przedwczorajszej. [przypis edytorski]
576.gwoli (daw.) – dla, w celu. [przypis edytorski]
577.wwieść (daw.) – wprowadzić. [przypis edytorski]
578.Hungerford Stairs – schody usytuowane nad brzegiem Tamizy w pobliżu Strandu, przebudowane w 1833 r.; obok nich znajdowała się fabryka pasty do butów (Warren’s Blacking Factory), w której Charles Dickens spędził jakiś czas jako dziecko (12 l.), gdy jego ojciec trafił do więzienia za długi; wspomnienie tego epizodu i konieczności utrzymywania się z pracy fizycznej przez wiele lat łączyło się dla pisarza z wstydliwym przypomnieniem upokarzającej deklasacji. [przypis edytorski]
579.ingrediencje (z łac.) – składniki. [przypis edytorski]
580.kordiał (daw.; z łac. cor, cordis: serce) – mocny trunek; niegdyś: przyrządzana na ziołach nalewka uważana za lek wzmacniający serce. [przypis edytorski]
581.snadź (daw.) – widocznie, prawdopodobnie. [przypis edytorski]
582.okowy (daw.) – kajdany. [przypis edytorski]
583.snadź (daw.) – widocznie, prawdopodobnie. [przypis edytorski]
584.nie podobna (daw.) – nie (jest) możliwe; nie można. [przypis edytorski]
585.Albion (z łac. albus: biały) – daw. nazwa Anglii (Wielkiej Brytanii), pochodząca od białych, kredowych wybrzeży wyspy, widocznych od strony kontynentu w rejonie hrabstwa Kent; używana przez pisarzy starożytnych, później jej zastosowanie nosi znamię wzniosłości. [przypis edytorski]
586.niezbitość – cecha argumentów nie dających się zbić; niepodważalność. [przypis edytorski]
587.nie podobna (daw.) – nie (jest) możliwe; nie można. [przypis edytorski]
588.Ostade, Adriaen van (1610–1685) – rysownik i malarz holenderski, autor obrazów przedstawiających sceny rodzajowe: życie codzienne ludzi niższych stanów (ludu w miastach i na wsi, ale także żebraków, pijaków, karciarzy i włóczęgów), wiele z jego prac ukazuje wnętrza karczm i in. tego typu miejsc publicznych. [przypis edytorski]
Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
01 июля 2020
Объем:
1030 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают