Читать книгу: «Dawid Copperfield», страница 48

Шрифт:

Rozdział LIII. Nowy rzut oka w przeszłość

Znów muszę się zatrzymać. O, moja ty dziecinna żono! W tłumie, przesuwającym się w pamięci mojej, jest postać cicha i wdzięczna, co w dziecięcym swym uroku i niewinnej miłości woła mnie: „Zatrzymaj się, obróć wzrok na kwiat zerwany i przedwcześnie zwiędły!”.

Zatrzymuję się. Wszystko zresztą inne znika mi sprzed oczu, ginie we mgle wspomnień, wszystko, oprócz Dory i małego naszego domku. Nie wiem już, jak długo chorowała. Tak wiele myślałem o tym, żem stracił miarę czasu. Może to i nie trwało zbyt wiele tygodni i miesięcy, lecz mi się ten okres czasu zdaje bardzo długi i ciężki.

Przestali mnie już pocieszać zwykłą obiecanką: „Trzeba jeszcze dni kilka poczekać”. W głębi mej duszy zjawiła się wątpliwość, czy nadejdzie ów upragniony dzień, w którym znów ujrzę mą żonę biegającą po domu z Jipem.

I Jip postarzał się nagle, strasznie postarzał. Może mu zabrakło tych zabaw ze swą panią, co podtrzymywały jego młodość. Osowiał, ociężał, wzrok tracił, osłabł i nie szczekał już na ciotkę, tylko się tulił do niej, siedzącej u wezgłowia Dory i lizał jej ręce.

Dora leżała ciągle uśmiechnięta, nie okazując najmniejszego zniecierpliwienia, nie skarżąc się nigdy. Mawiała, żeśmy dobrzy dla niej; że jej kochany, brzydki chłopiec zamęcza się, czuwając nad nią, dogadzając jej; że ciotka nie sypia, zawsze czuwa, czynna, dobra. Czasem odwiedzały ją obie do ptaszków podobne staruszki, ciotki jej. Wówczas przypominaliśmy sobie zaślubiny nasze i minione dni.

Dziwne bywają chwile spokoju, niby zawieszenia, w życiu, co ucieka. Przypominam sobie długie godziny spędzone w cichym, mrocznym pokoju, błękitne oczy mej dziecinnej żony, wlepione we mnie, drobne jej paluszki z mymi splecione palcami. Wiele, wiele podobnych godzin mógłbym policzyć, lecz wśród wszystkich trzy chwile najżywiej mi stoją w pamięci.

Było to z rana. Dora, uczesana dłońmi ciotki, rozpuściła włosy na poduszki, każąc mi podziwiać ich połysk, długość i barwę.

– Nie, nie pysznię się już nimi – mówiła, widząc, że się uśmiecham – nie żartuj ze mnie, brzydki chłopcze, ale widzisz, mawiałeś, że są piękne, chwaliłeś je i gdyś mi zawrócił głowę, stawałam często przed lustrem, myśląc, czyby cię bardzo uszczęśliwił pukiel mych włosów? Pamiętasz, Doady? O małoś nie zwariował548, gdy ci go dałam.

– Pamiętam. Było to w dniu, w którym malowałaś otrzymane ode mnie kwiaty, a ja ci mówiłem, jak jestem w tobie zakochany.

– Ale ja ci wówczas nie chciałam powiedzieć i przyznać się, że płakałam ze szczęścia nad tymi kwiatami, bo wiedziałam, żeś mnie naprawdę pokochał. Gdy wstanę, Doady, i będę mogła chodzić, jak dawniej, pójdziemy, prawda, obejrzeć wszystkie te stare, kochane kąty? Będziemy przechadzać się po tamtych ścieżkach. I o biednym ojczulku nie zapomnimy. Prawda?

– Tak, droga moja! Będziemy szczęśliwi, bardzo szczęśliwi. Tylko mi prędko wyzdrowiej.

– Wyzdrowieję już niedługo, coraz mi lepiej, sam to widzisz przecie…

*

Było to znów wieczorem. Siedziałem na tym samym fotelu, u tego samego łoża, ta sama twarz promienna i piękna zwracała się ku mnie. Milczeliśmy, lecz uśmiech nie znikał z ust Dory. Nie znosiłem już jej na dół, nie wstawała już wcale z łóżka.

– Doady!

– Doro moja!

– Czy będziesz myślał o mnie jako o bardzo niedorzecznej, gdy ci coś powiem? Słyszałam wprawdzie, że pan Wickfield jest niezdrów, ale chce mi się, i to koniecznie, widzieć Agnieszkę.

– Napiszę jej to.

– Doprawdy?

– Natychmiast.

– Dobry, kochany chłopcze! Chodź, Doady, bliżej, otocz mnie ramieniem. Tak, dobrze. Widzisz, kochany, to nie czczy kaprys. Muszę ją widzieć, naprawdę muszę.

– Wierzę ci, najdroższa moja, i pewien jestem, że Agnieszka po otrzymaniu listu natychmiast przybędzie.

– Czy tam na dole jest ci beze mnie bardzo teraz smutno, samotnie? – pytała Dora z zarzuconymi na mą szyję rękami.

– Jakżeby mogło być inaczej, kiedy patrzę na puste twe krzesło.

– Puste krzesło! – przytuliła się do mych piersi i milczała chwilę. Po niejakim czasie podniosła oczy błyszczące, pytając z uśmiechem – Więc ci brak, Doady, biednego głuptaska, grymaśnej dziewczyny?

– Słuchaj, co ci odpowie moje bijące przy twoim serce.

– O, mój mężu! Tak mi błogo i tak smutno!

Garnąc się coraz bliżej do mnie, śmiała się i wzdychała, potem długo leżała cichutko, spokojnie.

– To wszystko! – ozwała się wreszcie. – Napisz do Agnieszki, że ją ściskam i chciałabym bardzo, ale to bardzo, widzieć ją. Jest to jedyne moje życzenie.

– Poza szybkim wyzdrowieniem, Doro droga!

– O, Doady! Myślę czasem… wiesz, taki ze mnie głuptasek, niedorzeczna taka grymaśnica; myślę czasem, że to już nigdy nie nastąpi.

– Nie mów tak, nie myśl, najdroższa!

– Postaram się nie myśleć, Doady. Wiesz, szczęśliwa jestem, że mój chłopiec czuje się tam samotny wobec opustoszałego miejsca swej dziecinnej żony.

*

Było to w nocy. Siedziałem przy niej. Agnieszka przyjechała i dzień cały i wieczór spędziła z nami. Ona, ciotka i ja nie odstąpiliśmy Dory dnia tego ani na chwilę. Niewieleśmy mówili549, lecz Dora zdawała się zadowolona i wesoła. Teraz zostaliśmy we dwoje.

Czym wiedział, jak mało mej dziecinnej żonie pozostaje do życia? Powiedzieli mi to. Powiedzieli, com sam widział, wątpię jednak bardzo, czy w to wierzyłem. Przestałem być panem siebie, odrywałem się od łoża żony, by płakać. Myślałem o Tym, co sam płakał nad rozstaniem się żyjących z umarłymi, przypomniałem sobie wzruszający ten epizod, starałem się uspokoić, pocieszyć, ale… ale w rzeczy samej nie mogłem uwierzyć w ów bliski a ostateczny koniec. Jej ręka była w mych dłoniach, serce biło przy sercu, przywiązanie jej żyło, promieniało ciepłe, słodkie… Nie, nie mogłem wyrzec się nadziei, że można jeszcze uratować Dorę.

– Mam ci coś do powiedzenia, Doady – rzekła ze słodkim spojrzeniem. – Myślałam o tym wiele, wiele razy. Czy się domyślasz?

– Ja, droga moja?

– Bo, widzisz, zdawało mi się, że ci to samemu przychodziło nieraz na myśl… Doady, kochanie. Boję się, czy nie byłam za dziecinna.

Głowa moja leżała na jej poduszkach; patrzała mi wprost w oczy i mówiła to cicho, z wolna, słodko. Serce mi się ściskało. Mówiła o sobie w czasie przeszłym!

– Zbyt byłam dziecinna, zbyt młoda. Nie o wieku tylko mówię, lecz o doświadczeniu, charakterze, usposobieniu, o wszystkim. Grymaśnym, rozpieszczonym wydawałam się dzieckiem. Trzeba się nam było raczej kochać, jak zwykle młodzi się kochają, a potem zapomnieć o sobie. Myślę, Doady, że nie byłam odpowiednią żoną!

Powstrzymując łzy, mówiłem:

– Miła moja! I ja zbyt młodym byłem mężem.

– Nie wiem – odrzekła z dawnym, zalotnym potrząśnieniem550 główki – nie wiem, może. Ale jeślibym więcej była uzdolniona na żonę, to przemieniłabym i ciebie. Zresztą tyś bardzo rozumny, a ja…

– Wszak żyliśmy szczęśliwie, Doro?

– Bardzo, bardzo szczęśliwie! Ale, kto wie, z czasem znudziłaby może kochanego mego chłopca dziecinna żona. Z każdym rokiem mniej odpowiednią byłaby mu towarzyszką. Coraz byś więcej czuł, czego ci braknie w domu. Bo widzisz, ja bym pewnie się już nie zmieniła. Toteż lepiej jest tak, jak się stało.

– O Doro! Doro! Nie mów tak! Serce mi rozdzierasz tymi wymówkami.

– Wymówkami? – mówiła, całując mnie. – O, mój ty drogi, jedyny! To nie wymówki, tyś na nie nigdy, niczym nie zasłużył, i tak cię kocham, że nie wymawiałabym ci nic, nigdy. Nigdy ci ostrego nie powiedziałam słówka? Prawda, Doady? To, i to, że ładną byłam lub że ci się ładną zdawałam, jest całą mą zasługą… Doady! Czy tam na dole beze mnie bardzo, ale to bardzo samotnie?

– Bardzo! O, bardzo!

– Nie płacz, Doady! A moje krzesło?

– Na zwykłym miejscu.

– O! Jak mój brzydki chłopiec płacze! Cicho! No, cicho! Uspokój się drogi, miły! A teraz musisz mi coś przyrzec. Mam coś powiedzieć Agnieszce. Idź po nią, zawołaj tu, a gdy z nią mówić będę, niech tu nikt, ani nawet ciotka nie wchodzi. Chcę pomówić z nią sam na sam. Muszę pomówić na osobności.

Obiecałem jej, co chciała, lecz zrazu nie mogłem, niestety, zlecenia jej spełnić.

– Mówię ci, że lepiej będzie tak, jak będzie – mówiła, tuląc się do mnie. – O! Doady! Doady! Po wielu, wielu latach nie potrafiłbyś kochać lepiej swej dziecinnej żony, jak kochałeś dotąd, dobry, poczciwy Doady! A może by ci się ona tak sprzykrzyła, że nie mógłbyś kochać jej i w połowie tak, jak dotąd kochałeś. Wiem, żem była bardzo dziecinna, niedorzeczna. Lepiej jest tak, jak się stało.

*

Zastałem Agnieszkę na dole i zakomunikowałem jej życzenie Dory. Wyszła, pozostawiając mnie samego z Jipem.

Jego chińska pagoda stała przed kominkiem. Jip, owinięty we flanelowe kołderki, usiłował drzemać. Na niebie wznosił się miesiąc. Patrząc przez okno, nie mogłem łez powstrzymać. Ogromny ciężar przygniatał mi serce.

Siedziałem przed kominkiem, rozmyślając i gorzko wyrzucając sobie wszystkie te stłumione, mimowolne myśli, co mnie nachodziły od chwili, gdym się ożenił. Myślałem o tych wszystkich drobnostkach, co zaszły między mną a Dorą, i czułem, że to z drobnostek składa się cała suma życia. Z fali wspomnień wyłaniała się Dora taka, jaką ujrzałem po raz pierwszy, upiększona młodzieńczą moją miłością i tymi czarami, które rozlewają miłość i młodość. Czyżby istotnie lepiej być miało… Cicho! O, cicho, serce!

Jak czas przechodził, nie wiem. Z zadumy zbudził mnie stary i wierny towarzysz mej dziecinnej żony, Jip. Nie mogąc znaleźć sobie miejsca, niespokojny wylazł z budki, wił mi się u nóg, skrobał do drzwi, rwał się na górę.

– Nie, nie dzisiaj, Jip, nie dzisiaj!

Wrócił, legł u nóg moich, zaskomlił i zdechł.

– Agnieszko! Agnieszko!

O! Ten wyraz współczucia na jej twarzy, te łzy płynące z oczu, ta niema i ostatnia prośba, dłoń wznosząca się ku niebiosom.

– Agnieszko!

Po wszystkim. Ciemność mnie ogarnia, pustka i cisza…

Rozdział LIV. Układy pana Micawbera

Nie będę się zastanawiał nad stanem mej duszy przywalonej boleścią. Zdawało mi się, że nie mam przed sobą żadnej przyszłości, że się już wszystko dla mnie skończyło i grób jedynym pozostał mi schronieniem. Zdawało mi się, nie w pierwszych jednak chwilach. W pierwszych chwilach nie myślałem wcale i dopiero potem zdjęła mnie rozpacz. Popadłbym w nią może wcześniej, gdyby nie wypadki, które zrazu zaniepokoiły, a potem powiększyły moją boleść. Dość że przeszło wiele czasu, zanim z niej sobie sprawę zdać mogłem i uspokoiłem się o tyle, żem mógł myśl i pamięć zatrzymać na pięknych i czystych stronicach, wydartych raz na zawsze z księgi mego życia.

Nie wiem dotąd, jak i kiedy postanowione zostało, że wyjadę za granicę, w podróży i zmianie miejsca szukając niedającego się znaleźć zapomnienia. Największy wpływ na wszystko, cośmy wówczas przedsiębrali, wywierała Agnieszka, lecz w sposób tak łagodny i nieznaczny, żem z tego sobie sprawy nie zdawał.

Teraz tylko widzę, że w dawnym, doznawanym przeze mnie w jej obecności wrażeniu tego cichego ukojenia, co spływać zwykło z malowanych okien gotyckich świątyń, było przeczucie tego, czym mi ona będzie w dniach próby. Odkąd stanęła przede mną, podnosząc ku niebu rękę w najcięższej chwili mego życia, była mi aniołem pocieszycielem. Z jej to objęć śmierć uniosła moją dziecinną żonę, uśmiechniętą i pogodną, jak mi powiedziała, skorom mógł to słyszeć, a gdym z pierwszego ochłonął odrętwienia, pierwsze łzy jej, współczucie, ciche słowa pociechy niby balsam na biedne moje spływały serce.

Lecz wróćmy do rzeczy.

Miałem wyjechać za granicę. Tak było postanowione. Teraz, gdy mi ziemia zabrała wszystko, co pozostało po mej słodkiej Dorze, czekałem tylko ostatecznego – wedle słów pana Micawbera – „starcia w proch” Heepa i odjazdu emigrantów.

Na żądanie Traddlesa, który mi w nieszczęściu mym niezrównane dawał dowody przyjaźni, pojechaliśmy wszyscy, to jest ciotka, Agnieszka i ja, do Canterbury. Udaliśmy się wprost do mieszkania państwa Micawberów, gdzie Traddles pracował nad pomyślnym rozwiązaniem całej sprawy. Na widok mej żałoby dobra pani Micawber rozpłakała się. W sercu jej pozostały przez życie niewyczerpane skarby uczucia.

– I cóż – spytała na wstępie ciotka – myśleliście państwo o emigracji?

– Droga pani – odrzekł Micawber – w imieniu własnym, tu obecnej mej żony i dzieci, nie potrafię wyrazić się lepiej jak słowami poety: „Czółno nasze na brzegu, ale łódź na morzu”.

– Tym lepiej – zadecydowała ciotka. – Pewna jestem, że to wam na dobre wyjdzie.

– Pani! Co za zaszczyt – ukłonił się pan Micawber i, spoglądając w notatnik swój, tak począł:

– Co zaś do pieniężnego wsparcia, pozwalającego nam spuścić łódź naszą na wody oceanu przedsiębiorczości, zastanowiłem się nad tym z ekonomicznego, że tak rzec mogę, stanowiska. Wydam weksel (nie potrzebuję dodawać, że spisany zostanie z zachowaniem wszelkich przez prawo wymaganych formalności) płatny za osiemnaście miesięcy i dni trzynaście. Z początku proponowałem wprawdzie roczny termin, lecz rozmyśliłem się, że czas to może niedostateczny na to, aby się coś zmieniło. Może się nam tak od razu – ciągnął, obrzucając komnatę spojrzeniem, które mierzyło przestrzenie dziewiczych łąk i gruntów – nie da urządzić i stawić czoło zobowiązaniom. O pracę nie musi być łatwo w odległych krainach, do których zmierzamy…

– Wpisz pan termin, jaki się panu podoba – machnęła ręką ciotka.

– Pani – ciągnął pan Micawber – żona moja i ja nie pozostajemy obojętni na dowody łaski wspaniałomyślnych opiekunów naszych, a w interesach punktualność przede wszystkim. Stanęliśmy u wrót nowego życia. Nie odwrócimy już kart przeszłości. W takich wypadkach muszę baczyć na zostawienie dobrego przykładu synowi memu i pozostać punktualnym w interesach, jak wypada pomiędzy uczciwymi ludźmi.

Ostatnie słowa powtórzył raz i drugi.

– Przedstawię tedy – ciągnął – weksle551, ułatwienie w handlu, które, sądzę, zawdzięczamy Żydom; mieli oni zbyt wiele do czynienia z nimi, gdyż są narodem uzdolnionym do handlu. Ale jeśli państwo wolą oblig lub coś innego, zgodzę się chętnie, by sprawę załatwić jak człowiek z człowiekiem.

Ciotka moja zauważyła, że obie strony zgodzą się najpewniej co do formalności, o które pan Micawber potrąca.

– Co do rodzinnych moich przygotowań – mówił dalej pan Micawber z dumą – wobec przeznaczenia, przeciw któremu śpieszym, najstarsza córka moja codziennie o piątej rano uczęszcza do najbliższej mleczarni, by się wyuczyć sztuki (jeśli to sztuką nazwać można) dojenia krów. Młodsze jej rodzeństwo ma za zadanie studia, o ile się da najszczegółowsze, nad obyczajami gołębi i kur, utrzymywanych w najuboższej części naszego miasta. Dwa razy bliźnięta przyprowadzone zostały przez władze miejscowe do domu, pod zarzutem włóczęgostwa. Ja sam ściśle obserwuję piekarstwo, syn zaś mój Wilkins chodzi z taczką, gotów przewozić powierzone mu przedmioty, chociaż go tragarze z profesji ostro parę razy poturbowali.

– Doskonale, wybornie! – chwaliła zachęcająco ciotka. – Nie wątpię, że i pani Micawber jest bardzo zajęta!

– Kochana pani – odrzekła pani Micawber, przybierając najpraktyczniejszą minę – wyznać muszę, że nie uprawiam rolnictwa, a nawet i rybołówstwa, chociaż wiem, że mnie te zajęcia czekają na obcym brzegu. Krótkie chwile, w których mogłam oderwać się od domowych zajęć, poświęcać musiałam rozpisywaniu listów do mej rodziny. Sądzę bowiem, kochany panie Copperfieldzie – z dawien dawna zwykła zwracać się do mnie w ten sposób – sądzę bowiem, że wybiła godzina zapomnienia i przebaczenia wzajemnych uraz. Rodzina moja winna wyciągnąć dłoń do pana Micawbera, a pan Micawber winien dłoń wyciągnąć do mojej rodziny! Przyszła chwila, w której lew i jagnię z jednego pić będą źródła.

Zgodziłem się na to chętnie.

– W każdym razie, kochany panie Copperfieldzie – mówiła – tak się na rzeczy te zapatruję. Gdy byłam w domu z mamą i papą, papa mój zwykł był, przy każdej sposobności, zapytywać: „Jak się na to moja Emma zapatruje?”. Było to zapewne rodzicielskie zaślepienie, lecz co do chłodu, który powstał pomiędzy rodziną mą i mym mężem musiałam wyrobić sobie stałe, chociażby mylne przekonania.

– Zapewne, zapewne – potwierdziła ciotka.

– Tak właśnie – ciągnęła pani Micawber – mylę się może, prawdopodobnie nawet się mylę, lecz osobiście odnoszę wrażenie, że strach mej rodziny przed tym, że mąż potrzebował wciąż pieniężnych zasiłków, stworzył przepaść pomiędzy rodziną moją a panem Micawberem. Przypuszczam – przypuszczenie to istotnie honor czyniło jej domyślności – przypuszczam, że niektórzy członkowie rodziny mojej bali się, aby mąż mój nie wymagał od nich ich nazwiska. Nie mówię tu o zapraszaniu na chrzestnych rodziców, lecz o podpisach i poręczycielstwie.

Domyślność, jaką się szczyciła, z dawien dawna znana mi była, ale zdawała się wprawiać w zdumienie mą ciotkę, która zawołała nagle:

– Łatwo się tego można było domyślić!

Nie zważając na przerwę, pani Micawber tak ciągnęła:

– Dziś, gdy mąż mój jest w przededniu otrząśnięcia się z pieniężnych, od tak dawna gnębiących go okoliczności, dziś, gdy staje on na progu nowej kariery, na gruncie odpowiednim swoim uzdolnieniom (głęboko bowiem przekonana jestem, że zdolności męża mego potrzebują pola… i rozpędu… tak właśnie: pola i rozpędu), rodzina moja pozbyć się może dawnych swych uprzedzeń. Pragnę tedy, aby nastąpiło spotkanie i pojednanie na pożegnalnej, kosztem rodziny mej, wydanej uczcie, gdzie by główni jej członkowie mieli możność wnieść552 zdrowie odjeżdżającego na obce brzegi, dostarczając mężowi memu sposobności wyłuszczenia i rozwinięcia planów swych i zamysłów.

– Kochanie – ozwał się z pewnym nieukontentowaniem pan Micawber – uważałbym za stosowniejsze trzymać się przy końcu na uboczu. Plany me i zamysły nie zadowolą twej rodziny. Członkowie jej, zdaniem mym, razem wzięci są snobami, a pojedynczo: skończonymi hultajami!

– O, nie, mój mężu – potrząsnęła głową żona – nie rozumiałeś ich nigdy i oni cię nie rozumieli!

Pan Micawber odkaszlnął.

– Nie rozumieli cię nigdy, mężu – twierdziła. – Pojąć, zrozumieć nie byli w stanie! Żałować ich trzeba.

– Przykro mi, droga Emmo – mówił pan Micawber – jeśli mi się w uniesieniu wymknęło za dosadne słówko. Wiem jednak, że opuszczę ojczyznę, nieżegnany przez twą rodzinę. Odwrócą się ode mnie, jak odwracali dotąd, i lepiej nie pogarszać stosunków naszych, jeśliby jednak odpowiedzieli na twoje pismo, pewna być możesz, że się nie oprę twym żądaniom.

Załatwiwszy w ten sposób ową kwestię, pan Micawber podał żonie ramię i spoglądając na stosy papierów, nad którymi siedział Traddles, oświadczył, że pozostawi nas na czas jakiś samych.

– Kochany Copperfieldzie – gdyśmy pozostali sami, rzekł Traddles, ze współczuciem, które mu łzami napełniło oczy. – Kochany Copperfieldzie, daruj, żem cię niepokoił, lecz sprawa ta i ciebie dotyczy; trzeba zresztą, byś się oderwał od twej boleści.

– Przede wszystkim – rzekłem mu – musimy się zająć interesami ciotki. Wiesz, czym była dla mnie.

– Wiem. Któż by o tym zapomniał!

– W ostatnich czasach – mówiłem – coś ją szczególnie musiało zaniepokoić. Wyjeżdżała parę razy z Londynu, nie mówiąc mi dokąd, parę razy wychodziła wczesnym porankiem, a późnym wieczorem dopiero wracała. Wczoraj jeszcze, i pomimo projektowanej na dziś jazdy, wróciła o północy. Znasz ją i wiesz, jak jest wytrwała. Nie mówi mi ani słowa o swych kłopotach.

Ciotka słuchała tego, co mówiłem, blada, smutna. Gdym skończył, łzy popłynęły jej z oczu. Ujęła mnie za rękę.

– Nic to, Trot! Nic, dziecko moje! Dowiesz się z czasem o wszystkim. A teraz, Agnieszko, kochanko, przystąpmy do interesów.

– Muszę oddać panu Micawberowi sprawiedliwość – mówił Traddles – że chociaż sam dla siebie pracować, o ile się zdaje, nie umiał, pracował w danym razie z prawdziwym zapałem. Sądząc po jego działalności w ostatnich czasach, jeśliby zawsze tak działał, posiwiałby od pracy. Od rana do nocy grzebał się w papierach i księgach, nie licząc listów, które po kilka razy dziennie pisywał do mnie z kancelarii pana Wickfielda, a czasem i poprzez stół, gdy siedząc naprzeciw mnie, mógłby przecie doskonale myśl swą słownie wyrazić.

– Pisanie listów – zawołała ciotka – jest jego żywiołem.

– Pan Dick – mówił Traddles – dokazywał też cudów. W chwilach gdy mógł stracić z oczu Heepa, którego strzegł jak źrenicy oka, poświęcał się cały pielęgnowaniu pana Wickfielda. Jego starania, by zostać nam użytecznym, jego użyteczność, już to w poszukiwaniu potrzebnych papierów, już to w przepisywaniu takowych, była dla nas prawdziwym bodźcem.

– Niepospolity to człowiek – zauważyła ciotka – zawszem to utrzymywała. Trot zresztą wie to sam dobrze.

– Z prawdziwą radością donieść pani mogę, panno Wickfield – mówił Traddles – że ojciec pani czuje się znacznie lepiej. Pozbawiony zmory, co go od tak dawna uciskała i dręczyła, wraca do sił z każdym dniem. Może już nawet skupić osłabiony swój umysł i udzielać nam pewnych wyjaśnień i wskazówek, bez których nie doszlibyśmy do ładu w iście zawiłych nieraz sprawach. Ale do rzeczy.

Mówił to zapewne w celu uspokojenia Agnieszki i obudzenia jej zaufania, gdyż rozprawiając o interesach, musiał nieraz wspominać jej ojca.

– Otóż – począł, powiódłszy okiem po rozłożonych na biurku papierach – rozejrzawszy się dobrze we wszystkim i rozwikławszy cały ten kłębek, doszedłem do przekonania, że pan Wickfield jest w stanie godnie i bez obaw stawić czoło położeniu.

– Dzięki Niebu! – zawołała Agnieszka.

– To jednak – ciągnął Traddles – co po spłaceniu zostanie, jest tak małe, że może lepiej byłoby nadać inny bieg sprawie. Przyjaciele ojca pani, panno Wickfield, doradzaliby mu może, aby odstąpił kancelarię…

– Myślałam nad tym, Trotwood – przerwała Agnieszka, zwracając się do mnie – i zdaje mi się, nawet wbrew zdaniu przyjaciela, któremu tak wiele zawdzięczam, że to nie powinno nastąpić.

– Pozwolę sobie zauważyć – rzekł na to Traddles – że nie doradzam bynajmniej553 tego kroku. Obowiązkiem moim było tylko nadmienić.

– Dziękuję panu – serdecznie, lecz z powagą rzekła Agnieszka. – Miło mi, że się zgadzamy i jednakowo zapatrujemy na tę kwestię, bo, gdy ocalimy honor ojca, cóż mi więcej pozostanie do życzenia! Pragnieniem mym było wyrwać go spod zgubnego wpływu i poświęcić się pielęgnowaniu jego starości. Jedynym to mym życzeniem, szczytem marzeń. Wziąć zaś na własną odpowiedzialność jego przyszłość będzie dla mnie szczęściem równającym się niemal szczęściu, jakie mi sprawia ocalenie jego honoru i uwolnienie z tak zabójczej odpowiedzialności.

– Czy obmyślałaś tę przyszłość? – spytałem.

– Niejednokrotnie, wierz mi, proszę – odrzekła. – Pewna jestem powodzenia, a pewność tę opieram na przychylności, jaką mi okazują mieszkańcy naszego miasta. Zrozum mnie, proszę. Nie potrzebujemy wiele. Mogę wydzierżawić nasz stary, kochany dom, sama zaś otworzę szkołę. Będę zadowolona i użyteczna.

Słodycz głosu jej tak żywo przypominała mi ten stary, kochany dom i własne moje wygasłe domowe ognisko, żem się zdobyć nie mógł na słowa.

Traddles udawał, że czegoś pilnie szuka śród papierów.

– Przejdźmy teraz, panno Trotwood – rzekł – do własności pani.

– Aha! – odparła ciotka. – Przede wszystkim muszę zastrzec, że jeśli się to roztrwoniło, obejdę się i nadal bez tego; jeśli się jednak coś da odebrać, bardzo będę rada.

– Suma wynosiła początkowo osiem tysięcy funtów w obligacjach.

– Najzupełniej tak.

– Nie mogę się tu doliczyć trzech…

– Trzech tysięcy, prawda?

– Tak, pani.

– Wszystko w porządku, trzy tysiące sama odebrałam. Tysiąc przeszło na kancelarię Trota, a dwa mam u siebie. Gdy wszystko było stracone lub gdy za stracone uważałam, wolałam o tym przemilczeć, chowając je na czarną godzinę. Chciałam cię zresztą wypróbować, Trot, ciebie i Dicka. Zachowaliście się szlachetnie, odważnie, byliście pełni delikatności i oddania. Tss! Nie mówcie do mnie. Nerwy mi się rozstroiły.

Kto by powiedział! Siedziała wyprostowana jak zwykle. Umiała panować nad sobą, o, umiała!

– Szczęśliwy tedy jestem – zawołał Traddles – udało mi się bowiem wyrwać wszystko!

– Nie winszujcie mi tylko – rozkazała ciotka. – Jak to, proszę pana?

– Sądziłaś pani zapewne, że pan Wickfield źle sumę tę ulokował?

– Istotnie tak sądziłam. Tss! Agnieszko! I dlatego to właśnie milczałam.

– Obligacje te – mówił Traddles – zostały rzeczywiście sprzedane na mocy pani upełnomocnienia. Lecz mamże554 mówić, kto się zajmował transakcją, czyj był podpis, kto właściwie był nabywcą? Pieniądze te, jak i innych wiele, uwięzły w kieszeni łotra, który tak niecnie nadużywał zaufania pana Wickfielda. Oszukiwał on panią tylko przez słabość i pod naciskiem przemocy, płacąc pani czas jakiś procenty od sumy, którą uważał za zaprzepaszczoną.

– Biedak! – rzekła ciotka. – Wszystko przyjął na siebie! Napisał do mnie list szalony, oskarżając się o zawiedzenie mego zaufania, o złodziejstwo po prostu i tak dalej. Otrzymawszy list ten, pojechałam do niego, poprosiłam o świecę i w jego obecności spaliłam ów list, zlecając mu, by się postarał wybawić, jeśli się jeszcze da, i mnie, i siebie, a zwłaszcza by się opamiętał i oszczędzał przez wzgląd na córkę. Tss! Mówię wam, jeśli które z was piśnie słówko, uciekam.

Milczeliśmy tedy. Agnieszka skryła twarz w dłoniach.

Po chwili ciotka rzekła do Traddlesa:

– Więc udało ci się istotnie, poczciwy przyjacielu, wyrwać pieniądze od tego łotra?

– Fakt to – odrzekł Traddles. – Tak go pan Micawber osaczył, tyle miał nań gotowych sposobów, że się nie zdołał nam wywinąć. Najciekawsze, że, co do tej sumy, przekonany jestem, że ją zagarnął mniej przez chciwość, a bardziej przez nienawiść do Copperfielda. Powiedział mi to zresztą wręcz. Powiedział, że wydałby drugie tyle i więcej, byle mógł go zgubić.

– Ha! – mruknęła ciotka, podnosząc brwi i spoglądając z ukosa na Agnieszkę. – Cóż ten przezacny młodzian porabia?

– Nie wiem doprawdy! Wraz ze swą matką, która ciągle lamentowała, szlochała, upraszała i niechcący zdradzała syna, wyjechał onegdaj555 wieczorem dyliżansem. Tyle tylko wiem o nim. Wyjechał wściekły na mnie i na pana Micawbera.

– Czy wnosisz556, że mu co pozostało? – spytałem.

– Nie wątpię – odrzekł Traddles. – Pełne ma jeszcze kieszenie. Zdaje mi się jednak, że go pieniądz nie zatrzyma na dobrej drodze. Znasz go zresztą lepiej ode mnie. Jest tak skończonym hipokrytą557, że do wszelkich swych celów krzywymi będzie dochodził drogami. Zawsze posądzać będzie i nienawidzić każdego, co najniewinniej na drodze tej mu stanie, i tym sposobem wikłać się nie omieszka558. Po tym, co tu zaszło, wątpić o tym nie podobna559.

– Podłe stworzenie, liche! – zauważyła ciotka. – A teraz wróćmy do Micawbera.

– Prawda – uśmiechnął się Traddles wesoło – raz jeszcze muszę śpiewać jego pochwały. Gdyby nie jego cierpliwość i wytrwałość, nie osiągnęlibyśmy ani w połowie równie pomyślnych rezultatów. Muszę jeszcze dodać, że, o ile mi się zdaje, nie kierowały nim żadne poboczne względy. Heep drogo by mu opłacił milczenie. Działał i pracował dla zasady.

– I ja tak myślę – rzekłem.

– Cóż mu damy? – spytała ciotka.

– Zanim do tego przyjdzie – rzekł nieco zmieszany Traddles – musimy jeszcze rozważyć pewną okoliczność. Weksle podpisane przez Micawbera na imię Heepa oraz owe zaliczki…

– Będą spłacone.

– Dobrze. Nie wiem tylko, gdzie ich szukać, a panu Micawberowi, zanim odpłynie, grozi areszt.

– To go wykupimy – zdecydowała ciotka. – Wiele tam tego będzie?

– Pan Micawber przedstawił mi swe „ugody”; nazywa on to ugodami! Wszystko zliczywszy będzie ze sto kilkanaście funtów szterlingów.

– Więc ile mu damy, wliczając naturalnie w to powyższą sumę? Agnieszko, duszko, pomożesz mi potem policzyć. Co? Pięćset. Prawda?

No to i ja, i Traddles radziliśmy raczej zaopatrzyć emigranta w mniejszą sumę, a zadowolić Heepa. Radziliśmy nadto opłacić przejazd Micawberów, dając im w ręce sto funtów szterlingów. Dodałem, że uprzedzę co do ich charakteru i usposobień pana Peggotty, współtowarzysza podróży, na którego ręce złoży się resztę pieniędzy. Byłem też zdania, aby dla zbliżenia tych dwojga opowiedzieć panu Micawberowi część historii pana Peggotty. Rozważaliśmy gorąco te kwestie ku obopólnemu, jak się wkrótce okazało, zadowoleniu zainteresowanych.

Widząc, że Traddles z niepokojem spogląda na mą ciotkę, prosiłem go, aby dopowiedział, co ma jeszcze do mówienia.

– I ty, kochany Copperfieldzie – mówił – i ciotka twoja, darujcie mi, jeśli bolesnego dotknę przedmiotu. Muszę jednak w pewnym kierunku pobudzić waszą pamięć. W pamiętnym dniu oskarżenia Heepa nadmienił on coś o mężu twej ciotki?

Ciotka, panując nad sobą, spokojnym skinieniem głowy odpowiedziała na to pytanie.

– Było to może czczym tylko naigrawaniem się? – zapytał Traddles.

– Nie – krótko odpowiedziała ciotka.

– Więc osoba ta, przepraszam panią, osoba ta miałażby560 rzeczywiście istnieć i pozostawać w jego mocy?

– Tak jest, istotnie.

Wówczas Traddles z wydłużoną nieco miną wyjaśnił, że w tym względzie ani on, ani pan Micawber nie zdołali nic wydobyć od Heepa, który mając podobną broń w ręku, szkodzić nam może.

Ciotka pozostała spokojna, tylko łzy napłynęły jej do oczu.

– Masz rację, poczciwy przyjacielu – rzekła – i dobrze, żeś nas ostrzegł.

– Może ja… lub Copperfield możemy…

– Nic nie możecie. Dziękuję wam serdecznie. Trot, dziecko moje. Pusta to groźba! Niechże pan i pani Micawber wrócą; nie mówcie tylko do mnie ani słowa.

Mówiąc to wygładziła, obyczajem swym, fałdy sukni, siedząc wyprostowana i spoglądając na drzwi.

– Otóż pan i pani Micawber – ozwała się, gdy weszli – przepraszamy państwa, żeśmy wam tak długo kazali czekać. Teraz powiem wam, cośmy tu dla was uradzili.

Tu, ku największemu zadowoleniu rodziny, z włączeniem obecnej dziatwy, oznajmiła panu Micawberowi, że może, na jaki chce termin, wystawić weksel. Pobiegł natychmiast po stemplowy papier, lecz po chwili wrócił zalany łzami, oznajmiając nam, że wszystko przepadło. Byliśmy na to przygotowani, szło o powzięte względem Uriaha zobowiązania. Po krótkiej jednak chwili, uspokojony w tym względzie, wypełnił weksel, a czynność ta rozweselała go zwykle na równi z czynnością przygotowywania ponczu. Przejęty, dokonywał ją z artystycznym zacięciem, przechylając głowę i przymrużając lewe oko, zaglądając przy tym do mnóstwa notatek i tak dalej.

– A teraz – ozwała się ciotka moja – dam panu dobrą radę, abyś się raz na zawsze zrzekł podobnego zajęcia.

– Pani – odrzekł – noszę się właśnie z zamiarem uroczystego wpisania tego ślubu na pierwszej białej karcie księgi, którą przyszłość otwiera przede mną. Chcę wierzyć – twierdził z namaszczeniem – że tu obecny syn mój pierworodny, Wilkins, włoży raczej, jak niegdyś Koriolan561, rękę do ognia562, niż żywić nią będzie węża, co wyssał krew spod serca nieszczęśliwego jego ojca!

548.o małoś nie zwariował – inaczej: o mało nie zwariowałeś (konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika). [przypis edytorski]
549.niewieleśmy mówili – inaczej: niewiele mówiliśmy (konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika). [przypis edytorski]
550.potrząśnienie – dziś popr. z inną końcówką: potrząśnięcie. [przypis edytorski]
551.weksel (z niem. Wechsel: wymiana) – rodzaj papieru wartościowego; dokument o ustalonej formie stanowiący czyjeś pisemne zobowiązanie do zapłaty pewnej kwoty pieniędzy (często w ściśle określonym terminie) na rzecz innej osoby; weksle pojawiły się we Włoszech na przełomie XII i XIII w. i służyły do ułatwienia płatności w licznych, małych, suwerennych, posiadających własną walutę państewkach włoskich: dokument zobowiązywał bankiera do wypłacenia sumy o określonej wartości w walucie obowiązującej na danym terenie; weksle pomagały również kupcom w płatnościach związanych z handlem zamorskim (prowadzonym na wielką skalę m.in. przez Republikę Wenecką); jeden z rodzajów weksla zyskał miano czek od nazwiska wł. rodziny Ceccino: był to weksel realizowany wyłącznie w bankach; sama nazwa bank wywodzi się także z wł. banco: ławka, co odnosiło się do miejsca, gdzie przeprowadzano wymianę weksli na monety. [przypis edytorski]
552.wnieść zdrowie – dziś: wznieść zdrowie (toast itp.). [przypis edytorski]
553.bynajmniej – wcale (dosł.: jak najmniej). [przypis edytorski]
554.mamże – konstrukcja z partykułą -że nadającą znaczenie pytania retorycznego; inaczej: czy mam, czyż mam. [przypis edytorski]
555.onegdaj (daw.) – przedwczoraj. [przypis edytorski]
556.wnosić (daw.) – wnioskować, sądzić. [przypis edytorski]
557.hipokryta – człowiek, którego postępowanie cechuje hipokryzja, czyli udawanie, obłuda, fałsz, dwulicowość: głośne (czasem ostentacyjne) przyznawanie słuszności pewnym zasadom postępowania i normom moralnym przy jednoczesnym niestosowaniu się do tych zasad i norm w działaniu; niespójność taka w przypadku hipokryty jest zamierzona i obliczona na konkretne korzyści (materialne, społeczne, polityczne itp.). [przypis edytorski]
558.omieszkać – wstrzymać się od zrobienia czegoś; zaniedbać zrobienia czegoś. [przypis edytorski]
559.nie podobna (daw.) – nie (jest) możliwe; nie można. [przypis edytorski]
560.miałażby – konstrukcja z partykułą -że nadającą znaczenie pytania retorycznego; inaczej: czy miałaby, czyż miałaby. [przypis edytorski]
561.Koriolan, Gnejusz (a. Gajusz) Marcjusz (łac. Gnaeus Marcius Coriolanus) – postać na poły legendarna, której historia (opowiedziana przez Liwiusza, Plutarcha i in.) wiązać się miała z początkami państwa rzymskiego; przydomek „Coriolanus” zyskał sobie na pamiątkę tego, że dzięki swej odwadze i zdolnościom strategicznym walnie przyczynił się do zwycięstwa Rzymian nad plemieniem Wolsków w 493 p.n.e. i zdobycia miasta Corioli; dwa lata później został wezwany przed sąd ludowy, gdy w obliczu głodu zaproponował rozdzielenie dostaw zboża z Sycylii w zamian za cofnięcie pro-plebejskich uchwał senatu z 494 r. p.n.e. (jego stanowisko polit. koncentrowało się wokół ochrony praw patrycjuszy, był m.in. zwolennikiem likwidacji instytucji trybunów); nie stawił się przed sądem, został skazany zaocznie i udał się na wygnanie: schronił się wówczas właśnie u Wolsków, a następnie wraz z tymi, których niegdyś zwyciężył jako dowódca rzymski, najechał Lacjum i oblegał Rzym; chcąc go przebłagać, by odstąpił od oblężenia, senat dwukrotnie wysyłał do niego posłów, a trybuni unieważnili swój wyrok banicji; Korolian pozostał nieczuły na wszelkie pojednawcze gesty, dopiero gdy z poselstwem wyprawiono kobiety, w ich liczbie jego żonę i matkę, na widok tej ostatniej poniechał chęci zdobycia miasta i wycofał wrogie wojska; swej matce Weturii, która postawiła go przed alternatywą: albo jest jej synem albo wrogiem, miał odrzec, że uratowała Rzym, lecz zgubiła syna; postać Koroliana funkcjonowała jako znak niezłomności przekonań politycznych (w sensie obrony wartości konserwatywnych) i bezgranicznej miłości synowskiej zarazem. [przypis edytorski]
562.włoży (…) rękę do ognia – ten popis męstwa oraz hartu ducha przypisywany jest (mianowicie przez Liwiusza) legendarnemu bohaterowi rzymskiemu, Gajuszowi Mucjuszowi; Gaius Mucius Cordus za wiedzą senatu podjął się zamordować króla etruskiego Porsennę oblegającego ze swą armią Rzym w 508 p.n.e.; gdy omyłkowo ugodził zamiast króla jego sekretarza (zmyliły go wykwintne szaty perskiego urzędnika), został schwytany i postawiony przed sądem: włożył wówczas prawą rękę w ogień, by dowieść, że nie są mu straszne tortury ani śmierć i że jest gotów zginąć z ręki wroga z tą samą odwagą, z którą zamierzał wroga swego pozbawić życia, a także by ukarać się (swą rękę) za pomyłkę podczas zamachu; tak wielkie męstwo zrobiło na Porsennie wielkie wrażenie, puścił więc wolno zamachowca; Gajusz Mucjusz nosił zaś odtąd z chlubą przydomek Scewola (łac. Scaevola), tzn. Mańkut. [przypis edytorski]
Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
01 июля 2020
Объем:
1030 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают