Читать книгу: «Dawid Copperfield», страница 46

Шрифт:

– A pani Gummidge? – spytałem.

– Otóż to i kłopot z panią Gummidge – odrzekł. – Dużo o tym myślałem. Między nami mówiąc, pani Gummidge, gdy tylko wspomni swego nieboszczyka, wnet wyrzeka, beczy, z przeproszeniem pani, tak czasem u nas płacz nazywają. Otóż ja, który znałem nieboszczyka, wiem, ile wart był, rozumiem to doskonale, ale inni, kto wie, czy zrozumieją.

Zgodziliśmy się na to z ciotką.

– Otóż, jeśliby siostra moja mogła się z nią pogodzić, nie na zawsze, nie, na czas jakiś, zanim pani Gummidge znajdzie dla siebie coś dogodniejszego… Co do mnie, płacić jej będę regularnie, do końca życia, małą sumkę na skromne, lecz wygodne utrzymanie. Nie trzeba, aby została w opuszczeniu i nędzy, ponieważ morze dawno już pożarło poczciwego męża! Lepiej z tym tu jej będzie, niż tam pod obcym za morzami niebem.

Pomyślał o wszystkim i wszystkich, oprócz siebie.

– Emilka – mówił – zanim odjedziemy, będzie tu ze mną. Biedaczka potrzebuje spokoju i wypoczynku. Tymczasem przygotuje potrzebną do podróży odzież, zajmie to ją i mam nadzieję, że się uspokoi, będąc ze swym kochającym wujem.

Ciotka moja potakiwała ku widocznemu zadowoleniu pana Peggotty.

– Jest jeszcze coś – mówił, sięgając w zanadrze i wyjmując paczki, którem widział przedtem. – Oto wiadome paniczowi pieniądze: pięćdziesiąt funtów i jeszcze dziesięć. Chcę do tego dodać to, co wzięła stamtąd na drogę. Pytałem ją, ile miała, nie mówiąc, w jakim pytam celu. Trzeba to dodać. Mogłem się pomylić, niech panicz przeliczy.

Podał mi rachunek. Wszystko się zgadzało.

– Dziękuję panu, panie Davy. Otóż pieniądze te, jeśli pan nic nie ma przeciw temu, włożę w kopertę, którą zaadresuję do niego samego, a wszystko razem w drugą, pod adresem jego matki. Napiszę do niej parę słów tylko, jakie to są pieniądze i że wyjeżdżam na zawsze i odesłać mi ich nie mogą.

Powiedziałem mu, że miał w tym najzupełniejszą słuszność.

– Powiedziałem, że jeszcze jest jedno – mówił ze smętnym uśmiechem, składając paczkę pieniędzy i chowając ją na powrót do kieszeni – a tymczasem jest jeszcze drugie. Otóż sam nie wiedziałem, jak powiedzieć Hamowi o wszystkim, co zaszło. Napisałem do niego i oznajmiłem mu, że jutro sam przyjadę wszystko uporządkować i pożegnać się z nimi w Yarmouth.

– Chcesz może, abym ci towarzyszył? – spytałem, uważając, że ma coś jeszcze na sercu.

– Jeśliby panicz był łaskaw – odrzekł – lżej im tam będzie dzięki panicza obecności.

Ponieważ Dora czuła się lepiej i chciała, abym jechał, kiedym to jej opowiedział, obiecałem panu Peggotty, że mu będę towarzyszyć. Jakoż nazajutrz rano siedzieliśmy w dyliżansie, przebywając raz jeszcze razem dobrze znaną drogę do Yarmouth.

Wieczorem, przechodząc przez ulice – pan Peggotty, pomimo nalegań mych, niósł jak dawniej mą walizę – spojrzałem na drzwi sklepu „Omer i Joram”. Stary mój znajomy siedział z fajką. Chcąc pozostawić pana Peggotty samego podczas pierwszych chwil spotkania z siostrą i bratankiem, zatrzymałem się.

– Jakże się miewa pan Omer? – spytałem, wchodząc do sklepu.

Rozwiał ręką dym fajki, by mi się lepiej przyjrzeć. Poznawszy mnie, ucieszył się bardzo.

– Powstałbym na powitanie tak miłego i rzadkiego gościa – zawołał – lecz nogi mi już nie służą. Gdyby nie te nogi i brak oddechu, miałbym się wybornie.

Winszowałem mu humoru i dobrego wyglądu i wówczas dopiero zauważyłem, że siedzi w fotelu na kółkach.

– Wyborny wynalazek! – rzekł, pochwyciwszy me spojrzenie. – Lekkie jak piórko i łatwo daje się kierować. Mała Mini, wnuczka moja, wie pan, córka Minnie, popycha go bez trudu i najprzyjemniejsze odbywamy przejażdżki! Do palenia fajki też bardzo dogodny to fotel.

Nie widziałem nikogo, kto by tak jak pan Omer umiał dobre we wszystkim wynajdywać strony. Sparaliżowany, nękany astmą, chwalił przyjemność palenia fajki w fotelu na kółkach.

– Upewniam pana – mówił – żem nigdy nie miał jeszcze tylu odwiedzających, co teraz. To ten, to ów wstąpi na pogawędkę. Aż dziwić się doprawdy trzeba! A w gazetach! Odkąd skazany jestem na to siedzące życie, dwa razy tyle co najmniej bywa ciekawych rzeczy do czytania. Czego się teraz człek nie naczyta! Oto co mnie podtrzymuje! Gdyby to broń Boże ucierpiał wzrok mój lub słuch, co bym biedny począł! Nogi, to mniejsza! Nogi, pókim ich używał, skracały mi tylko oddech, oto i wszystko, a teraz skoro chcę wyjechać na miasto lub chociażby na wybrzeże, wołam sobie tylko Dicka (najmłodszego naszego czeladnika) i jadę najparadniej, jak sam Lord Major526 Londynu.

Dusił się prawie od śmiechu i z zadowolenia.

– Bóg z wami – mówił, pykając z fajki – trzeba tylko umieć pogodzić zło i dobro, to najważniejsze w życiu. Joram doskonałe, wyborne robi interesy.

– Miło mi to słyszeć – rzekłem.

– Pewien tego byłem – odrzekł. – Joram i Minnie to para gołąbków! A nogi! Co tam nogi!

Ta wzgarda dla własnych i, o ile by się zdawać mogło, wielce użytecznych członków była godna podziwu.

– A ponieważ mówimy o czytaniu – ciągnął – mówmy i o pisaniu. Jakże pan, panie Copperfield, ślicznie i zajmująco pisze. Doczytuję do ostatniego słowa i ani razu nie zdrzemnąłem się nad pańskimi utworami.

Śmiałem się z tej oceny, w gruncie rzeczy dała mi ona wiele do myślenia.

– Zaręczam panu słowem honoru – mówił pan Omer – że gdy widzę na stole książkę: jeden, dwa, trzy tomy, czuję się dumnym na samą myśl, że mam zaszczyt znać od dawna (Oj, od jak dawna!) rodzinę autora. Pamięta pan przejażdżkę do Blunderstone? Nie większy był pan wtedy od tego oto malca.

Zmieniłem temat rozmowy, wspominając Emilkę. Wiedziałem, że się nią interesował, że lubił ją; opowiedziałem mu o jej powrocie i spotkaniu, dzięki Marcie, z wujem. Słuchał mnie z zajęciem, a gdym skończył, zawołał:

– Cieszę się szczerze. Dawno nie słyszałem równie dobrych wieści! Oto, to, to! Co teraz począć z tą nieszczęsną Martą?

– Dotknął pan właśnie – rzekłem – sprawy, o której rozmyślam od wczoraj, ale o której nic jeszcze panu powiedzieć nie potrafię. Pan Peggotty nie nadmienił nic a nic; mnie też delikatność mówić o tym wzbraniała. Pewien jednak jestem, znając go, że nie zapomni o niej.

– Ponieważ pan się tym zajmuje – mówił pan Omer – niechże i ja mam w tym udział. Niech mi pan oznajmi, co zostanie przedsięwzięte, a gotów będę służyć, czym mogę. Zawszem utrzymywał, że to niezła dziewczyna i na moje wyszło. Minnie, wiem to, rada będzie z tego. Kobiety bywają, widzi pan, pełne sprzeczności. Jej matka była kropla w kroplę taka sama. W gruncie rzeczy złote to serce, tak sobie dla zasady napada na Martę, a naprawdę to sama gotowa wspomóc ją i wesprzeć. Licz pan na mnie, gdy zajdzie potrzeba i coś tam postanowicie. Proszę tylko o słówko. Kiedy człowiek dosięgnie mety, w której się koniec życia zbiega z początkiem, kiedy go (chociaż to rzecz wcale dogodna) wożą jak niemowlę w wózku, miło mu przyczynić się do czyjegoś szczęścia lub spokoju. I nie o sobie to tylko mówię – dodał. – Myślę, widzi pan, że wszyscy pomału zbliżamy się do kresu życia, bez względu na wiek starszy czy młodszy, ponieważ czas nie zatrzymuje się w biegu. Trzeba tedy korzystać z każdej nadarzającej się sposobności, a wtenczas nabierzemy prawa do zadowolenia ze wszystkiego, co nas spotyka.

Otrząsnął popiół z fajki, kładąc ją przy sobie.

– Pozostaje jeszcze – mówił, pocierając ręce – ten narzeczony Emilki. Najpoczciwszy w całym mieście chłopiec! Zachodzi tu do mnie wieczorami, to na gawędkę, to znów żeby mi poczytać. Poczciwy chłopak! Całe jego życie jest jednym pasmem poczciwości.

– Przybyłem właśnie, by widzieć się z nim – rzekłem.

– Doprawdy? – zawołał. – Kłaniaj się mu pan ode mnie. Minnie i Jorama nie ma w domu, są na wieczorynce. Żałować będą, że nie mieli zaszczytu widzieć pana! Minnie rzadko kiedy dom opuszcza: „dla ojca”, jak mówi. Dziś namówiłem ją, grożąc, że jeśli zostanie, położę się przed zachodem słońca. Tak to Joram i ona poszli na wieczorynkę.

Śmiał się zadowolony; uściskałem mu dłoń, życząc dobrej nocy.

– Chwilkę – zawołał. – Nie puszczę pana, nie pokazawszy mu mego słonia! Ho, ho! Nie widziałeś pan nic podobnego! Mini! Mini! – Po chwili do sklepu wbiegło ładne, świeże dziewczę o rozpuszczonych, falujących włosach.

– Oto mój słoń – śmiał się pan Omer, pieszcząc wnuczkę. – Dalej, duszko!

Dziewczę otwarło drzwi do przyległego, znanego mi niegdyś bawialnego pokoju – zmieniono go teraz na sypialny pokój pana Omera – po czym, potrząsając włosami, skryło się za poręczą fotela dziadka.

– Słonie bodą, gdy chcą coś podnieść – objaśniał, śmiejąc się, pan Omer. – No, słoniu mój! Raz, dwa, trzy!

Fotel obrócił się i, nie zawadzając o nic, potoczył do przyległego pokoju ku największemu zadowoleniu chorego. Oglądał się na mnie z prawdziwym triumfem.

Powałęsałem się trochę po znanych mi ulicach, po czym skierowałem kroki ku mieszkaniu Hama. Peggotty zamieszkała z bratankiem, dom swój wraz z koniem i wózkiem odstępując spadkobiercom Barkisa. Ręczyłbym, że jest to ten sam powolny rumak.

W małej, czystej kuchence zastałem ich wszystkich, łącznie z panią Gummidge, przyprowadzoną z łodzi przez samego pana Peggotty, gdyż wątpię, czy kto inny zdołałby ją skłonić do opuszczenia stanowiska. Pan Peggotty opowiedział już im snadź527 wszystko, gdyż pani Gummidge i Peggotty ocierały fartuchami oczy, a Ham wyszedł był na dwór. Wrócił niebawem, ciesząc się mym przybyciem. Sądzę istotnie, że bytność moja dnia tego wśród nich wszystkim im była po sercu528.

Siląc się na wesołość, rozmawialiśmy o szansach na wzbogacenie się, jakie ma pan Peggotty tam za morzami, o ciekawych opisach, jakimi będą przepełnione jego listy. Nie wspominaliśmy imienia Emilki, chociaż rozmowa nieraz dokoła niej krążyła. Ham zdawał się najpogodniejszy spośród nas.

Lecz Peggotty, odprowadzając mnie do małej izdebki, w której na półce spoczywała księga z krokodylami, powiedziała mi, że się rana jego serca nie zabliźniła. Spokój to był pozorny. Pracował nad siły, a czasem wieczorami wspominał przeszłość, życie w łodzi, mówił o Emilce, gdy była dzieckiem, nie wspominał o niej tylko nigdy jako o kobiecie.

Zdawało mi się jednak, że Ham chce pomówić ze mną na osobności. Postanowiłem wyjść nazajutrz na jego spotkanie, gdy wracać będzie z roboty. Postanowiwszy to, zasnąłem. Nocy tej, po raz pierwszy od dawna, świeca nie paliła się w oknie, pan Peggotty bujał się w swym hamaku w starej łodzi, a wiatry jak dawniej kołysały go do snu.

Cały dzień następny zajęty był porządkowaniem domostwa. Pakował i wysyłał do Londynu przedmioty, które mu mogły być potrzebne, inne przeznaczał na sprzedaż, inne znów zostawiał pani Gummidge. Ta ostatnia pozostawała z nim dzień cały. Pod wieczór, pragnąc raz jeszcze zwiedzić te miejsca, udałem się tam, urządzając się tak jednak, by przedtem jeszcze spotkać Hama.

Wiedziałem, gdzie pracuje, i w tamtą udałem się stronę. Spotkaliśmy się na nadbrzeżnych piaskach i szliśmy razem. Nie myliłem się, miał mi istotnie coś do powiedzenia i zaledwieśmy uszli kilkadziesiąt kroków, zagadnął, nie podnosząc oczu:

– Czy ją panicz widział?

– Chwilę – odrzekłem. – Zemdloną.

– A jak panicz myśli, czy ja mam ją widzieć? – spytał.

– Może za ciężką próbą byłoby to dla niej – odrzekłem.

– Właśnie tak myślałem: ciężką, za ciężką…!

– Lecz – ozwałem się łagodnie – jeśli chcesz, abym jej co od ciebie powiedział lub napisał, jeśli mi co dla niej zlecisz, wierz mi, prośbę twą wiernie spełnię.

– Wiem to, paniczu! – odparł. – Istotnie chcę jej coś powiedzieć lub napisać.

– Słucham.

Szliśmy chwil kilka w milczeniu.

– To, że jej przebaczam – począł. – Nie, nie że ja przebaczam, lecz proszę, by mnie przebaczyła, żem się jej narzucał z uczuciami mymi. Sądzę, paniczu, że jeślibym się jej nie narzucał, nie oświadczał, zachowałaby dla mnie siostrzane uczucia, ufałaby mi, zwierzyła się, uratowałbym ją wówczas może.

Ścisnąłem mu dłoń.

– Czy to jej tylko mam powiedzieć? – spytałem.

– Jeszcze coś – rzekł i zamilkł.

Duży kawał uszliśmy w milczeniu, a gdy zaczął mówić, głos jego był stłumiony. Mówił powoli, cicho, lecz wyraźnie, zatrzymywał się często.

– Kochałem ją, kocham jej wspomnienie. Teraz szczęściem byłoby dla mnie zapomnieć o niej, lecz wiem, że tego nie potrafię. Ale pan, paniczu, będąc tak uczonym, znajdziesz może sposób, by wmówić w nią, że… że nie bardzo głęboka ta rana… Przejdzie i choć ją kocham, żałuję; ale ona się tym nie powinna martwić, ani też sobie wyrzucać. Niech jej panicz powie wszystko, co może ulgę jej przynieść, tylko niech wie, że nigdy się już nie ożenię, nikt jej nigdy w sercu mym nie zastąpi. Niech jej panicz to powie, a i to, że się modlę za nią codziennie.

Z prawdziwym współczuciem ścisnąłem męską jego dłoń, upewniając, że wypełnię to zlecenie.

– Dziękuję paniczowi – rzekł. – Dziękuję, że panicz chciał mnie widzieć, że towarzyszył staremu. Ciotka pojedzie jeszcze do Londynu i zobaczy się z nim przed wyjazdem, ale ja go już prawdopodobnie nie zobaczę nigdy. Pewny tego jestem. Nie mówimy o tym z sobą i niech zostanie tak, a nie inaczej, tak lepiej. Widząc go, gdy już będzie odpływał, powiedz mu, paniczu, jak przywiązany jestem do niego, był on więcej niż ojcem sierocie!

Przyrzekłem mu powtórzyć to panu Peggotty.

– Dziękuję, paniczu – mówił, ściskając mi ręce. – Wiem, gdzie panicz teraz idzie. Do widzenia.

Wskazał ręką łódź, gdzie by mu ciężko było wejść, i poszedł przed siebie. Patrząc za odchodzącym w księżycowym blasku, widziałem, jak się zwrócił twarzą do jasnej, srebrnej smugi na morzu. Pomału znikł mi z oczu.

Drzwi łodzi były otwarte, a łódź pusta, wyjąwszy starą skrzynię, na której pani Gummidge siedziała z koszykiem w ręku i wzniesionym na pana Peggotty wzrokiem. Ten wsparty o komin zapatrzył się w gasnące głownie.

Słysząc me kroki, podniósł głowę i przemówił wesoło:

– Panicz przyszedł pożegnać stare kąty. Wypróżniłem je do szczętu.

– Istotnie, nie traciłeś pan czasu – zauważyłem.

– Nie, nie traciliśmy czasu. Pracowaliśmy we dwoje, a pani Gummidge…

Mówiąc to, spoglądał na nią, lecz pani Gummidge pozostawiała nieporuszona.

– Na tej to skrzyni – mówił, głos do szeptu zniżając, pan Peggotty – siadywaliście, paniczu, z Emilką. Wezmę ją z sobą, wyniosę stąd ostatnią. A to pański ciasny sypialny pokoik. Pamiętasz, paniczu? Wieczór dziś smutny, jak przystało!

Istotnie, wiatr wył z cicha, lecz płaczliwie, wokół opuszczonego domostwa. Pusto w nim było… Nawet muszelkami wysadzane ramki lusterka znikły ze ściany. Przypomniało mi się własne moje dzieciństwo, pierwsza tu spędzona noc, zanim jeszcze ta wielka, straszna w dziecięcych mych losach nie zaszła zmiana. Przypominała mi się mała, rumiana, niebieskooka dzieweczka, co oczarowała mnie wówczas. Przypomniał mi się Steerforth i zdjął mnie jakiś niepokój. Zdawało mi się, że jest w pobliżu, że go spotkam na pierwszym zakręcie ulicy.

– Nieprędko – z cicha mówił pan Peggotty – stara ta łódź nowych znajdzie mieszkańców. Mówią, że przynosi nieszczęście.

– Do kogóż należy? – spytałem.

– Do pewnego majstra, cieśli. Oddam mu dziś jeszcze klucze.

Zajrzeliśmy do drugiej izdebki i wróciliśmy do pani Gummidge, siedzącej nieruchomo na skrzyni, z koszem w ręku. Pan Peggotty, stawiając świecę na kominie, prosił ją, by wstała, gdyż chce skrzynię wynieść na dwór, zanim zgasi w domu światło.

– Danielu! – zawołała nagle, zrywając się z miejsca, upuszczając kosz i rzucając mu się na szyję. – Danielu, kochany człowieku, ostatnie moje pożegnalne w tym domu słowa będą, że nie pozostanę tu bez was. O, nie porzucaj mnie, Danielu! Nie opuszczaj!

Tak nagle zaskoczony, pan Peggotty spoglądał ze zdziwieniem to na mnie, to na panią Gummidge.

– Nie opuszczaj, Danielu! – wołała ta ostatnia. – Zabierz mnie z sobą i z Emilką! Służyć wam będę zawsze i wiernie! Jeśli są niewolnicy tam, gdzie się udajecie, zostanę waszą niewolnicą, lecz nie opuszczaj mnie, Danielu, nie pozostawiaj tu samotnej.

– Moja dobra kobieto! – perswadował pan Peggotty. – Nie wiesz, jak to daleko, jakie tam ciężkie życie.

– Wiem, wiem – twierdziła – i ostatnie me pod tym dachem słowa będą, że skonam na tym progu, jeśli mnie z sobą nie weźmiecie. Silna jestem, mogę kopać ziemię, pracować mogę, żyć byle czym. Zobaczysz, będę cierpliwa, nie posłyszysz słowa skargi lub utyskiwania. Nie, nie przyjmę od ciebie grosza, chociażbym zdechnąć miała z głodu. Chcę jechać tam z Emilką i tobą. Chociażby na koniec świata pojadę. Wiem, co to. Wiem, że myślisz, iż jestem ciężka i nudna, ale zobaczysz, jak się zmienię. Zobaczysz, jak się już zmieniłam. Nie na próżno siedziałam tu samotna, wyczekując was, myśląc o waszej niedoli. Paniczu, panie Davy, niech panicz za mną przemówi. Znam jego, znam Emilkę od dziecka, wiem, czego im potrzeba, sługą im zostanę, pracować będę na nich wszystkich i pocieszać ich. Danielu! Kochany Danielu! Weźcie mnie z sobą.

Mówiąc to, całowała mu ręce, okazując wdzięczność i przywiązanie, na które stokroć zasłużył.

Wynieśliśmy skrzynie, zgasili światło, zamknęli drzwi na klucz i pozostawiliśmy łódź jak pustą, ciemną plamę na tle miesięcznej nocy. Nazajutrz wracaliśmy dyliżansem do Londynu… Pani Gummidge z koszykiem swym była z nami. Po raz pierwszy zapewne w życiu zdawała się zupełnie szczęśliwa.

Rozdział LII. Wybuch

Na dobę przed terminem oznaczonym w tak tajemniczy sposób przez pana Micawbera ciotka radziła się mnie, co ma zrobić, gdyż nie chciała odstąpić Dory. Jakże Dora była lekka, coraz lżejsza, gdym ją wnosił i znosił ze schodów!

Wbrew tedy żądaniu pana Micawbera postanowiliśmy, że ciotka pozostanie w domu, zastąpi ją zaś pan Dick we własnej osobie. Tak było postanowione, gdy nagle Dora oświadczyła, że nie wybaczy nigdy swemu brzydkiemu chłopcu, jeśli ciotka pod jakim bądź pretekstem pozostanie w domu.

– Nie będę mówić z ciotką – mówiła, potrząsając loczkami – przez cały dzień ani się odezwę, będę nieznośna, pozwolę Jipowi warczeć i szczekać, będę patrzeć na ciotkę jak na nieznośną starą babę.

– Ty kwiatku! – śmiała się ciotka. – Wiesz przecie, że się beze mnie obejść nie możesz.

– Owszem, mogę – mówiła Dora. – Ciocia mi na nic, na nic nie potrzebna. Czy ciocia potrafi biegać za mnie dzień cały na dół i z dołu na górę? Ciocia mi nigdy nie opowiada bajki o Doady, kiedy to przyszedł bosy, kurzem pokryty… Och! Biedne moje małe biedactwo! Ciocia mnie nigdy nie pieści, nie dogadza mi. – Tu Dora ucałowała ciotkę. – Nie, nie! Ja to tak tylko żartem mówię.

Niby ciotka mogła brać to na serio!

– Niech ciocia słucha – mówiła po chwili, znów grymasząc – ciocia musi być tam, musi pojechać. Nie dam cioci spokoju, aż ciocię wyprawię. Zobaczy ciocia, jak zatruję życie memu chłopcu, jeśli ten brzydal nie weźmie jej z sobą. Nieznośna będę i Jip będzie nieznośny. Czemu to – dodała, odrzucając włosy i patrząc kolejno to na ciotkę, to na mnie – nie mielibyście pojechać, gdy potrzeba, i na tak długo, jak potrzeba? Czy to ja taka jestem chora?

– Co za myśl! – zawołała ciotka.

– Dziwaczysz – rzekłem, całując Dorę.

– Wiem, że jestem dziwaczna – mówiła, wodząc powoli wzrokiem i nadstawiając usta do pocałunku – toteż musicie pojechać, bo inaczej nie będę wam wierzyć i płakać będę.

Widziałem z twarzy ciotki, że mięknie, Dora też to zauważyła. Uśmiechnęła się.

– Gdy wrócicie, opowiecie mi, jak tam było. Toż nałamię sobie głowy, aby zrozumieć i spamiętać! Nie rozumiem wszystkich tych interesów, pojąć doprawdy nie mogę, a są w tym jakieś interesy, prawda? Jeśli trzeba będzie dodawać czy odejmować, to już nie moja rzecz. Mój brzydal będzie marszczył czoło. Co? Czy tak, Doady? Jedźcie no, jedźcie. Nie będzie was tylko przez dzień jeden i Jip doskonale mnie upilnuje tu bez was, Doady wniesie mnie przed odjazdem na górę i nie zejdę na dół, aż powrócicie. Dam wam list do tej brzydkiej Agnieszki, która mnie dotąd nie odwiedziła.

Zgodziliśmy się tedy, że pojedziemy oboje z ciotką i że Dora jest małą despotką, że udaje tylko chorą, by ją więcej pieszczono. Bawiło to ją nieskończenie i wieczorem we czworo, to jest ciotka, pan Dick, Traddles i ja wyjechaliśmy do Canterbury.

We wskazanym nam przez pana Micawbera hotelu, do któregośmy przybyli w nocy, zastałem list, pan Micawber pisał mi, że się na pewno zjawi nazajutrz o wpół do dziewiątej rano. Przeszliśmy potem przez napełnione wonią przeróżnego jadła, nigdy nieprzewietrzane korytarze do sypialnych naszych pokoi.

Wczesnym rankiem wybiegłem na miasto. Poczciwe stare ulice. Znów stałem w cieniu kościołów i krużganków. Sroki i wrony jak dawniej obsiadały kościelne dachy, a wysokie wieże spoglądały na rozległy krajobraz, na łany pól żyznych, na wód strumienie, spoglądały ciche, niewzruszone, obce biegowi czasu i zmianom, jakie on przynosi. Tylko głos dzwonów o zmianach tych nie mówi. Wybijał wiek ich sędziwy i młodociane mojej Dory lata; opiewał skon tych wielu, co nigdy nie doczekali się starości, zaledwie na świat boży wyjrzeli, pokochali i znikli w przestworzach, jak kręgi na wodzie.

Z rogu ulicy przypatrywałem się staremu domostwu prawnika, nie zbliżając się jednak, w strachu, by mnie nie poznano i bym nie zniweczył niechcący planów pana Micawbera. Poranne słońce przeglądało się w szybach, złocąc je, a jednocześnie otucha jakaś wstępowała mi w serce. Wyszedłem za miasto i dopiero po jakiejś godzinie wróciłem na główne ulice, które się tymczasem z nocnej swej ciszy otrząsnęły. Pomiędzy stojącymi na progach sklepów kupcami poznałem dawnego mojego wroga, rzeźnika. Na ręku trzymał drobne dziecię i zdawał się być najspokojniejszym pod słońcem obywatelem.

Zasiadając do śniadania, wszyscyśmy byli niespokojni, a wskazówki zegara, posuwające się ku dziewiątej godzinie, niepokój nasz wzmagały. Oprócz pana Dicka nikt z nas nie udawał nawet apetytu. Ciotka pierwsza wstała od stołu, przechadzając się tam i z powrotem po postoju, Traddles, siedząc na kanapie, trzymał wprawdzie dziennik w ręku, lecz oczu od drzwi nie odrywał, co zaś do mnie, to wyglądałem przez okno zapowiedzianego gościa. Z uderzeniem wpół do dziewiątej zjawił się na rogu ulicy.

– Idzie – oznajmiłem – i nie w oficjalnym swym stroju.

Ciotka zawiązała wstążki od kapelusza i ściągnęła szal na piersiach, jak gdyby chciała być gotowa na wszystko. Traddles wziął się też do zapinania surduta, a pan Dick, zdumiony, a może i wystraszony tymi przygotowaniami, nałożył kapelusz na głowę. Zaledwie nałożył, już go musiał zdjąć na powitanie wchodzącego pana Micawbera.

– Panowie i pani! – ozwał się pan Micawber. – Witam państwa! Kochany panie, oceniam dobroć pańską.

Przy tych słowach uściskał dłoń pana Dicka.

– Czy jadłeś pan śniadanie? Może ponczyku? – spytał pan Dick przybyłego.

– Za nic w świecie – wołał Micawber, zatrzymując wyciągniętą do dzwonka rękę pana Dicka. – Za nic w świecie. Apetyt opuścił mnie od dawna, panie Dixon.

Nowe to nazwisko przypadło do smaku panu Dickowi, który ponownie uściskał dłoń nowego swego przyjaciela, śmiejąc się dziecinnie.

– Dick – rzekła ciotka – baczność!

Pan Dick spoważniał i zarumienił się.

– A teraz – zwróciła się ciotka do pana Micawbera, nakładając rękawiczki – gotowiśmy pójść, chociażby na krater Wezuwiusza.

– Istotnie, pani – odrzekł pan Micawber – będziesz wkrótce świadkiem wybuchu. Panie Traddles! Pozwoli mi pan wyjawić obecnie, żeśmy się już z panem porozumiewali.

– Tak, istotnie – odrzekł Traddles, odpowiadając na zdumione me spojrzenie. – Pan Micawber zasięgał rad moich w tej sprawie. Radziłem mu wedle mych przekonań.

– Albo mylę się bardzo – mówił pan Micawber – albo to, co mam wyjawić, nader doniosłe posiada znaczenie.

– Tak wnoszę – wtrącił Traddles.

– Przy podobnych warunkach – mówił pan Micawber – pani i panowie, zechcecie może poddać się chwilowo przewodnictwu tego, który chociaż niegodny, by go uważano za coś więcej niż zbłąkanego śród ludzkości przechodnia, jest jednak bliźnim waszym, wykolejonym z przyrodzonych swych przeznaczeń, ofiarą nagromadzonych a zawiłych okoliczności!

– Ufamy panu, panie Micawber – rzekłem – i gotowiśmy we wszystkim zastosować się do pana.

– Ufność pańska, panie Copperfield, zawiedziona nie zostanie! Upraszam o pozwolenie ulotnienia się na pięć minut, po czym będę miał honor witać tu obecnych, a przybyłych dla odwiedzenia panny Agnieszki Wickfield, w kancelarii Wickfield i Heep, na której pozostaję żołdzie.

Ciotka i ja spojrzeliśmy na Traddlesa, który się skłonił potakująco.

– Nic więcej na daną chwilę529 nie mam do powiedzenia – zawołał pan Micawber, kłaniając się i znikając nam sprzed oczu blady, zmieniony i widocznie niespokojny.

Na pytające moje spojrzenia Traddles odpowiadał tylko uśmiechem, skłaniając najeżoną włosami głowę. Wyjąłem tedy zegarek z kieszeni, licząc minuty. Ciotka poszła za mym przykładem. Po upływie pięciu minut Traddles podał jej ramię i w milczeniu udaliśmy się wszyscy do starego domu prawnika.

Na dole, w kancelarii, zastaliśmy pana Micawbera przy biurku. Pisał, czy też udawał, że pisze. Linię530 miał zatkniętą za surdut, skąd wystawała jak dzida.

Zdawało mi się, że do mnie w danym razie należy pierwsze słowo; powitałem go tedy:

– Jak się pan miewa, panie Micawber?

– A! Pan Copperfield! – odrzekł z powagą. – Witam pana! Czym mogę panu służyć?

– Czy zastaliśmy w domu pannę Wickfield? – spytałem.

– Pan Wickfield – odrzekł – jest słaby i leży na reumatyczną gorączkę, lecz nie wątpię, że panna Wickfield uradowana będzie odwiedzinami najlepszych swych przyjaciół. Proszę państwa.

Wprowadził nas do stołowego pokoju, tak dobrze mi znanego, i otwierając drzwi byłego gabinetu, zaanonsował donośnie:

– Panna Trotwood, pan Dawid Copperfield, pan Tomasz Traddles i pan Dixon.

Nie widziałem był Uriaha od owego pamiętnego wieczoru u doktora Stronga, kiedym go wypoliczkował. Odwiedziny nasze zdziwiły go wielce, nie bardziej wszelako niż zdumiewały nas samych. Brwi nie ściągnął z tej już najlepszej przyczyny, że nie było co ściągać, zmarszczył się tylko tak, że mu się aż oczy gdzieś zapadły, a żywy ruch ręki podniesionej do brody zdradził pewien niepokój. Trwało to okamgnienie. Po chwili łasił się pokornie i usłużnie.

– Ach! – wołał. – Co za niespodzianka widzieć tu naraz wszystkich najczcigodniejszych mych przyjaciół. Witam pana, panie Copperfield! Witam w dobrym zdrowiu i powodzeniu! Mam nadzieję, że pani Copperfield przychodzi do zdrowia? Zasmuciła nas wieść o jej chorobie, zasmuciła nieskończenie.

Wzdragałem się, gdy mi dłoń podawał, lecz cóż miałem począć.

– Panna Trotwood! – wykrzywiał się w zjadliwym swym uśmieszku. – Wiele wody upłynęło od czasu, gdy mnie tu pani widywałaś jako aplikanta. Pamiętam, zwykłem był tam, przy bramie, pilnować pani konia! Cóż, nie zmieniłem się odtąd, upewniam panią, żem się wcale nie zmienił.

– A, tak – oschle odparła ciotka. – Pozostałeś pan tym, czym obiecywałeś być od młodości.

– Dzięki pani! O, dzięki za tak dobre o mnie mniemanie. Micawber! Oznajmij gości pannie Agnieszce i matce mojej. Mateczka moja uszczęśliwiona będzie przybyciem tak miłych a niespodzianych gości.

– Może przeszkadzamy panu? – spytał Traddles, którego wzrok spotkał się z unikającym naszych spojrzeń wzrokiem Uriaha.

– Bynajmniej, panie Traddles – upewniał Uriah, zacierając zimne swe, wilgotne ręce. – Roboty tu bywa sporo. My prawnicy rzadko kiedy wypocząć możemy, zwłaszcza w obecnej chwili, przy chorobie pana Wickfielda. Poczytuję jednak sobie nie tylko za obowiązek, lecz za prawdziwą przyjemność zastąpić go i wyręczyć we wszystkim. Panowie się z sobą, panie Traddles, z bliska, o ile sądzę, nie znali? Ja sam, raz tylko, o ile sobie przypominam, miałem zaszczyt spotkać pana?

– Nie, nie znałem pana Wickfielda! – odrzekł Traddles. – Inaczej od dawna miałbym pana, panie Heep, na oku.

W tonie odpowiedzi było coś, co zapaliło w oku Uriaha złowrogi niepokój. Cały jednak sposób bycia Traddlesa nacechowany był taką naturalnością i swobodą humoru, że po chwilowym wzdraganiu się, odrzekł:

– Szkoda! Szkoda! Uwielbiałbyś pan, ręczę, tego człowieka, a słabostki jego zjednałyby mu chyba tylko pańskie współczucie. Jeśli kto jednak ma tu śpiewać pochwały mego wspólnika, to pierwszeństwo należy się obecnemu pomiędzy nami panu Copperfieldowi. Nieograniczoną bowiem żywi przyjaźń dla tej rodziny.

Wejście Agnieszki zwolniło mnie z obowiązku odpowiadania temu niegodziwcowi. Zdała mi się zmęczona czuwaniem, stroskana, mniej niż zwykle spokojna. Powitanie jej było jednak, jak zawsze, serdeczne i ciepłe.

Uriah, podpatrujący to powitanie, zrobił na mnie wrażenie szatana podpatrującego anioła. Jednocześnie Traddles zamienił z panem Micawberem znak porozumienia i Traddles nieznacznie wysunął się z pokoju.

– Na co czekasz? – spytał Uriah Micawbera.

Ten zaś, z ręką na zapuszczonej za surdut linii, stał wyprostowany u drzwi, patrzył wprost w twarz Uriaha, jak równy w równego, podczas gdy Uriah mierzył go okiem zwierzchnika.

– Możesz odejść – powtórzył, a widząc, że się podwładny nie rusza z miejsca, zniecierpliwiony dodał:

– Mówię ci przecie, że możesz odejść, słyszysz?

– Słyszę – odparł niewzruszony pan Micawber.

– Więc czemu tu stoisz?

– Bo… ano… bo mi się tak podoba! – wybuchnął pan Micawber. Uriah pobladł, poczerwieniał, każdy muskuł drgał mu w twarzy.

– Głupcem jesteś i arogantem – syknął, siląc się na uśmiech. – Wszyscy to wiedzą i boję się bardzo, że zmuszonym będę wydalić cię. Pomówimy o tym później.

– Jeśli jest łotr pod słońcem – krzyknął, unosząc się, pan Micawber – z którym za wiele już mówiłem, to najpewniej Heep!

Heep cofnął się, jakby w same ugodzony piersi. Mętnym i wściekłym potoczył po nas wzrokiem.

– Oho! Zasadzka! – syknął. – Zebraliście się tu, by mnie podejść. Zmówiłeś się, Copperfieldzie, z moim aplikantem. Ale ostrożnie! Wiemy, co o sobie myśleć mamy. Wiadomo, że pomiędzy nami wielkich afektów nie ma i nie było. Jesteś, odkąd cię znam, nadętym mazgajem, zazdrościłeś mi mego wyniesienia się, lecz znajdę na ciebie broń, przeciwstawię się twym intrygom. Micawber! Mówiłem ci już, byś wyszedł.

– Panie Micawber – rzekłem – jegomość ten wygląda istotnie tak, jak gdyby był przyparty do muru. Postąp pan z nim, jak na to zasłużył.

– O! Zacni, szlachetni – śmiał się z cicha Uriah, ocierając grube krople potu, co mu wystąpiły na czoło. – Przekupywać mego podwładnego! Te szumowiny społeczne, tego wyrzutka, jakim zresztą byłeś ty, Copperfieldzie, zanim cię jako żebraka i włóczęgę nie przygarnięto. Przekupywać go, by mnie oczernić jego oszczerstwami! Pięknie! Bardzo pięknie! I pani to, panno Trotwood, znosisz? Wstrzymaj go lub ja zatrzymam męża pani! Ha, ha! Znam tę historię! Czego my prawnicy nie wiemy! A pani, panno Wickfield, przez wzgląd na ojca nie powinna byś531 się w to wszystko wdawać. Ojciec twój jest w moich rękach; zgubić go mogę jednym słówkiem. Aha! Widzicie, z kim macie do czynienia, widzicie! Pomyślcie o tym dobrze. Pomyśl, Micawber, że cię zdeptać mogę, a teraz opamiętaj się i oddal póki czas!

526.Lord Major – odpowiednik burmistrza w City of London (historyczne centrum miasta); urzędnik wybierany przez mieszczan na roczną kadencję od 1189 r. (sam tytuł funkcjonuje od 1354 r.). [przypis edytorski]
527.snadź (daw.) – widocznie, prawdopodobnie. [przypis edytorski]
528.po sercu – zgodnie z pragnieniem serca; por. po myśli. [przypis edytorski]
529.na daną chwilę – dziś popr.: w danej chwili; w tej chwili. [przypis edytorski]
530.linia – linijka; przyrząd do wykreślania linii prostych. [przypis edytorski]
531.nie powinna byś – forma trybu przypuszczającego czasu przeszłego; dziś tylko: nie powinnaś. [przypis edytorski]
Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
01 июля 2020
Объем:
1030 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают