Читать книгу: «Dawid Copperfield», страница 44

Шрифт:

„Własnego serca młodociana omyłka”. Te słowa pani Strong utkwiły mi w pamięci. Często w nocy, budząc się, powtarzałem je sobie machinalnie, we śnie czytywałem je wypisane tajemniczą jakąś ręką na ścianach domów. Niedoświadczone miałem, wiem to teraz, serce, gdym pokochał Dorę, i gdyby doświadczone było, nie cierpiałoby skrycie tego, co przecierpiało wówczas.

„Największym nieszczęściem w małżeństwie jest różność charakterów i usposobień”. I te pamiętałem słowa!

Pragnąłem podciągnąć Dorę do mych zainteresowań, nie udało mi się. Pozostawało mi teraz dostosować się do niej i być szczęśliwym. Dźwigać samotnie wszystkie życiowe ciężary i być jeszcze szczęśliwym! Powinienem był wszelkich ku temu dołożyć starań i istotnie starania te dobrym uwieńczone zostały skutkiem. Drugi rok mego małżeństwa szczęśliwszy był od pierwszego. Życie Dory było odtąd pogodne i bez troski.

Pod koniec tego drugiego roku pogorszyło się zdrowie Dory. Zrazu cieszyłem się, myśląc, że delikatniejsze od moich, niemowlęce dłonie i uśmiechy zmienią mą dziecinną żonę w matkę. Próżne marzenia! Mała duszyczka przez chwilę zaledwie gościła na tym ziemskim padole i odleciała na skrzydłach śmierci.

– Gdy tylko będę mogła wstać – mówiła Dora do mej ciotki – będę biegać na wyścigi z Jipem. Zrobił się taki ociężały i leniwy.

– Sądzę, duszko – zauważyła siedząca przy niej z robotą w ręku ciotka – że mu to niewiele pomoże. Jip starzeje się.

– Starzeje! – zawołała Dora, szeroko roztwierając oczy. – O! Jakie to dziwne, zabawne! Jip stary!

– Nieunikniona to kolej, kochanie – mówiła wesoło ciotka – przywyka się zresztą do tego łatwo. Spójrz na mnie. Godzę się jakoś ze starością.

– Ale Jip? – mówiła Dora, spoglądając z litością na ulubieńca. – Biedny mój, mały Jip!

– O! Pociągnie on jeszcze długo – mówiła uspokajająco ciotka, gładząc ją po policzku, a Dora tymczasem wychyliła się z łóżka, wołając Jipa, który wprawdzie podniósł łapki i usiłował służyć na rozkaz swej pani, lecz wywrócił się zadyszany, kaszląc.

– Trzeba mu sprawić na zimę flanelową kołderkę – zauważyła ciotka. – Biedne psisko! A złe! Kąsałby mnie, wyziewając ducha.

Dora wzięła go na swe łóżko; rzucał się dalej na ciotkę, a to tym zajadlej, im się pilniej przypatrywała. Jip uważał okulary za największą osobistą obrazę. Dora z trudnością go ułagodziła. Gdy zmęczony, zziajany był przy niej, okręcając sobie o palec długie jego uszko, Dora powtórzyła zamyślona:

– Nawet mój mały, biedny Jip!

– O! – zauważyła ciotka. – Wiele ma jeszcze siły, a jeszcze więcej złości. Długie przeżyje lata! Jeśli chcesz, kwiatku ty mój, mieć psa, który by biegał z nim na wyścigi, kupię ci.

– Dziękuję cioci, ale nie.

– Nie? – spytała ciotka, podnosząc okulary.

– Nie chcę mieć drugiego psa – rzekła Dora. – Zasmuciłoby to Jipa! Jego tylko zresztą mogę tak lubić, on mnie znał przed wyjściem mym za mąż i nie warczał wcale na Doady, nawet gdy go po raz pierwszy widział. Nie, nie lubiłabym innego psa. Jipie mój, mały, dobry, kochany!

– Masz słuszność, duszko – rzekła ciotka, gładząc jej twarz.

– Ciocia się nie gniewa? – pytała, przymilając się.

– Poczciwe dziecko – zawołała ciotka, całując ją z rozczuleniem – za cóż miałabym się gniewać? Nie myślisz tego.

– Nie, nie myślę – odrzekła – tylko jestem zmęczona i chcę pogrymasić. Grymaśnica ze mnie nie lada, zwłaszcza gdy mowa o Jipie. Znamy się z sobą od tak dawna. Jipie mój, stary, kochany! Nie, nie bój się, nie opuszczę cię, nie sprzeniewierzę ci się, choć postarzejesz.

Jip lizał ręce swej pani.

– Ale tyś jeszcze nie stary, nie opuścisz mnie, Jipie, nie zostawisz mnie samej? – mówiła, pieszcząc się ze swym ulubieńcem.

Kochana, śliczna Dora! Następnej niedzieli Traddles, który zwykle z nami w dniu tym obiadował, zapewniał, że za dni kilka znów biegać będzie. „Za dni kilka…”. Powtarzaliśmy to ciągle… i znów „dni kilka…”, a Dora powstać nie mogła z łóżka. Wyglądała prześlicznie i była wesoła, tylko te drobne stopki, tańczące dawniej ustawicznie na wyścigi z Jipem, nie chciały się poruszyć.

Z rana znosiłem ją na dół, wieczorem wnosiłem na górę. Zarzucała mi, śmiejąc się, ręce na szyję, a Jip skakał, szczekał, machał ogonkiem, nie rozumiał zgoła, co to znaczy. Ciotka, drepcząc za nami, uginała się pod stosami szalów i poduszek, a pan Dick nie ustąpiłby nikomu obowiązku przyświecania pochodowi. Nieraz Traddles spoglądał na nas z dołu, a Dora dawała mu przeróżne zlecenia do „najukochańszego dziewczęcia”. Pochód nasz wyglądał wesoło, najweselsza zaś była moja pieszczotka.

Lecz kiedy czułam ją taką lekką, coraz to lżejszą na mych rękach, serce mi się ściskało dziwną trwogą, przeczuciem czegoś nieokreślonego, a nieuniknionego. Nie chciałem zastanawiać się nad tym. Bałem się nazwać po imieniu, przyznać przed samym sobą. Raz wieczorem, słysząc słowa odchodzącej ciotki: „dobranoc, kwiatku!”, pochyliłem się nad biurkiem, czując, że mnie łzy dławią. O! Fatalne, fatalne imię! Kwiaty tak szybko przekwitają, okwitłe opadają tak prędko…

Rozdział XLIX. Wciągnięty jestem w kabałę

Pewnego poranku otrzymałem pocztą z Canterbury adresowany do Commons list, który zdziwił mnie niemało:

Kochany Panie!

Niezależne ode mnie okoliczności przerwały od niejakiego czasu stosunki, które pamięć moja przechowuje w perspektywie i blasku najmilszych wspomnień i niedających się wyrazić uczuć. Fakt ten łącznie ze sławą, jaką zjednały panu talent jego i autorskie zasługi, nie pozwala mi odtąd zwracać się do towarzysza młodości z dawną poufałością. Wystarcza mi wiadomość, że imię jego pozostanie na zawsze wyryte w archiwach naszego domu – mam na myśli starannie przez żonę mą przechowywane dokumenty, odnoszące się do byłych naszych lokatorów. Dokumenty te zaświadczą przed potomnością o stosunkach, jakie istniały pomiędzy nami.

Nie jest rzeczą człeka, znajdującego się dzięki przeszłym swym czynom i zbiegowi niepomyślnych okoliczności w sytuacji przypominającej tonącą łódź (że pozwolę sobie użyć żeglarskiego tego porównania), wdawać się w powinszowania i pochwały. Godniejsze ręce niech wawrzynowe506 splatają wianki.

Jeśli zawód pański pozostawi mu wolną chwilę dla przeczytania słów tu skreślonych, spyta pan siebie tedy, co jest przedmiotem niniejszej korespondencji? Pozwolę sobie zauważyć, że pytanie powyższe nie zdziwi mnie bynajmniej507. Owszem, uznam je za najzupełniej racjonalne, upewniając zarazem, że przedmiot to wcale niepieniężnej natury.

Nie zastanawiając się dłużej nad własnymi zdolnościami i zasługami, umiejętnością powstrzymywania gromów i kierowania palącą błyskawic iskrą, pozwolę sobie zauważyć mimochodem, że najpiękniejsze marzenia moje rozwiane zostały, spokój zniszczony, strawiona radość żywota mego, serce zatrute, czoło na zawsze zasępione. Robak się w bujnym zalągł kwiecie508, przepełniła się goryczy czara, posiew podcięty u samych korzeni. Im prędzej to się skończy, tym lepiej.

Postawiony wśród najcięższych okoliczności, którymi nawet z żoną podzielić się nie mogę, przez wzgląd na jej potrójną rolę, jako niewiasty, żony i matki, postanowiłem raz skończyć z tą nędzą, pozostawiając sobie dwie doby zwłoki dla ostatecznego zwiedzenia stolicy, tego cmentarza najlepszych mych wspomnień. Pomiędzy innymi miejscowościami zwiedzę naturalnie tamtejsze więzienie. List niniejszy ma na celu oznajmienie panu, że pojutrze o siódmej wieczorem znajdę się przy południowej bramie tego przybytku, arcy pomocniczego w cywilnych procesach.

Ośmielam się upraszać dawnego mego przyjaciela, pana Copperfielda, jako też najszanowniejszego pana Tomasza Traddlesa – jeśli tenże istnieje i zamieszkuje obecnie Londyn – o spotkanie się ze mną w powyżej oznaczonym miejscu i łaskawe odnowienie dawniejszego naszego stosunku i kończę niniejszy list ostrzeżeniem, że ujrzą rozbite resztki tego, co pozostało niby z rozwalonej wieży…

Wilkins Micawber

PS. Nie zaszkodzi może dodać, że żona moja nic nie wie o mym postanowieniu.

List ten przeczytałem kilkakrotnie i chociaż znałem zawiłość stylu piszącego, jego zamiłowanie w metaforach i kreśleniu sążnistych o lada głupstwie listów, domyślałem się, że tym razem zajść musiało coś niezwykłego. Kilkakrotnie tedy list odczytywałem, rozmyślając o tym, gdy właśnie nadszedł Traddles.

– Nigdyś nie przybył509 bardziej w porę! – zawołałem, witając go. – Pomożesz mi rozwiązać zagadkę. Dziwny list otrzymałem od pana Micawbera.

– Dziwne! – zawołał Traddles. – A ja od pani, i z tym właśnie przyszedłem.

Mówiąc to, zgrzany pośpiesznym chodem, z najeżonymi włosami, Traddles wymienił ze mną listy. Patrzyłem na wyraz jego twarzy, z jakim przebiegał list pana Micawbera. Podniósł brwi, powtarzając na głos:

– „Powstrzymywania gromów i kierowania palącą błyskawic iskrą…”! Niech go! – zaklął.

Co do mnie, wziąłem się do studiowania stylu pani Micawber.

„Pozdrowienie panu Tomaszowi Traddles” – pisała – „jeśli raczy jeszcze pamiętać starą swą znajomą i zechce jej poświęcić chwilkę drogiego swego czasu. Upewniam pana T. T., że nie ośmieliłabym się nadużywać znanej mi jego dobroci, gdyby mnie do tego nie zniewoliła ostateczność”.

„Z rozdartym sercem wyznać muszę, że zmiana, która zaszła w usposobieniu i postępowaniu mego męża wobec rodziny, zmusza mnie wziąć pióro do ręki. Pan T. wyobrazić nawet sobie nie zdoła, jak wielka jest wyżej wzmiankowana zmiana. Pan Micawber stał się porywczy, skryty tak dalece, że zakrawa to na pomieszanie zmysłów. Rzadki bywa dzień bez wybuchu i sceny i pan T. zrozumie, z jakim uczuciem widzę się zmuszoną wyznać, żem przywykła codziennie słyszeć z ust męża mego, ojca licznej (a w tej liczbie dwoje bliźniąt i ostatnie nasze niemowlę!) rodziny, że się zaprzedał… strach powiedzieć… diabłu! Tajemniczość, skrytość zastąpiła poprzednio pomiędzy nami istniejące zaufanie. Najmniejsza rzecz, nawet pełne tkliwości zapytanie, co by wolał jeść na obiad, wywołuje groźbę… Ach! Rozstania! Onegdaj jeszcze na wzruszającą prośbę o dwa pensy na pierniczki pokazał nieszczęsnym bliźniętom scyzoryk.

Niech mi pan T. wybaczy dotykanie bolesnych tych domowych szczegółów. Bez nich pan T. nie miałby dokładnego pojęcia o okropności mego położenia.

A teraz, czy mi pozwolonym zostanie wyjawić cel niniejszego listu? Polecić siebie przyjaźni pana T.? O, tak, niewątpliwie! Znana mi jest jego dobroć.

Niełatwo zmylić kobiece, kochające oko! Pan Micawber wybiera się do Londynu i chociaż dziś przy śniadaniu zasłaniał kartkę z adresem przygotowanym do przypięcia do walizy, oko nieszczęsnej żony tajemnicze pochwyciło pismo! Czyż się ośmielę błagać Pana T., by się widział ze zbłąkanym mym małżonkiem i usiłował odwieść go na prawą drogę obowiązku, opuszczonej powrócić rodzinie? O! To byłoby za wiele!

Jeśli pan Copperfield pamięta jeszcze skromną, prawie nieznaną, dawną swą przyjaciółką, to może Pan T. zechce prosić go w imieniu moim, aby z nim razem współdziałać raczył. W każdym razie pozwolę sobie zastrzec, aby list i zeznania niniejsze pozostały pomiędzy nami. Jeśli Pan T. raczy – co uważam za nieprawdopodobne – odpowiedzieć na niniejsze pismo, zechce list swój adresować do Canterbury, poste restante, gdyż adresując wprost do mnie zgubiłby

szczerze oddaną

Emmę Micawber”.

– Co myślisz o tym liście? – spytał mnie Traddles, gdym go powtórnie przebiegał wzrokiem.

– A ty co myślisz o tamtym? – spytałem nawzajem, widząc, że czyta jeszcze, marszcząc brwi.

– Wnoszę – odrzekł – że oba razem wzięte posiadają znaczenie głębsze od zwykłej korespondencji państwa Micawberów, nie domyślam się jednak, o co idzie. Oba listy zdają się mi pisane w dobrej wierze. Biedaczka! – słowa te stosowały się do pani Micawber – Trzeba jej w każdym razie odpisać, uspokoić ją, upewnić, że się zobaczymy z jej mężem.

Zgodziłem się na to tym chętniej, żem wyrzucał sobie lekceważenie uprzednio otrzymanego listu. Zdziwił mnie był wprawdzie w swym czasie, lecz nadto byłem zajęty własnymi sprawami i zapomniałem o tym, a myśląc od czasu do czasu o starych swych znajomych, podziwiałem tylko, jakie to „pieniężne zobowiązania” zatrzymują ich w Canterbury i dlaczego pan Micawber zdawał się unikać mnie, odkąd został u Uriaha.

Napisałem tedy list pocieszający do pani Micawber w swoim i Traddlesa imieniu, który też obydwaj podpisaliśmy. Odnosząc go na pocztę, gubiliśmy się w domysłach nad zawartą w korespondencji małżonków tajemnicą. Po południu zwierzyliśmy się ze wszystkiego ciotce i postanowiliśmy stawić się punktualnie na wezwanie pana Micawbera.

Chociaż znaleźliśmy się w umówionym miejscu o kwadrans wcześniej, już go tam zastaliśmy. Stał oparty o mur więzienny, z założonymi na piersiach rękoma, spoglądając na kominy więzienne z taką poetyczną melancholią, z jaką spoglądałby na gałęzie drzew, pod którymi spędził młodzieńcze lata.

Gdyśmy go powitali, zdawał się zmienionym, nie był tak jak zwykle uprzejmy i słodki. Nie był też odziany w czarny oficjalny surdut, lecz w stary jakiś, który ściągał na piersiach, rozmawiając z nami; tylko monokl wisiał jak zwykle i obszerny kołnierzyk jak zwykle był wykrochmalony.

– Panowie – ozwał się, powitawszy nas – okazujecie się wiernymi w potrzebie przyjaciółmi. Pozwólcie, niech się przede wszystkim dowiem, jak zdrowie obecnej pani Copperfield i in spe pani Traddles, gdyż przypuszczam, że przyjaciel nasz Traddles nie wstąpił jeszcze w związki małżeńskie.

Podziękowaliśmy za jego uprzejmość, udzielając żądanych wieści. Zwrócił potem uwagę naszą na starożytność murów, pod którymi staliśmy, po czym rozpoczął od „Upewniam was, panowie”. Przerwałem prosząc go, by zechciał odłożyć na bok wszelkie ceremonie i mówił z nami jak ze starymi przyjaciółmi.

– Wzrusza mnie, kochany Copperfieldzie – zawołał, ściskając mi dłoń – twa serdeczność. Spotkanie nasze w tym miejscu świadczy o szlachetności serca ludzkiego. Chciałem właśnie powiedzieć, jak głęboko wzruszony jestem, spoglądając na miejsca, w których spędziłem najprzyjemniejsze godziny mego życia.

– Dzięki zapewne żonie pańskiej – zauważyłem. – Jakże się miewa?

– Dziękuję panu – dostrzegłem chmurę, co mu na wzmiankę o żonie omroczyła czoło – dziękuję, nieźle. I oto Bench510, miejsce, gdzie się nie rozlegają ustawiczne kołatania wierzycieli, gdzie nie słychać od rana do nocy pogrzebowych dzwonów „pieniężnych zobowiązań”, nie ma troski o procesy, miejsce, którego mieszkańcy używać mogą wczasu511 w spokoju. Oto, panowie, wiekopomne miejsca, w których dziatwa moja bawiła się w słońcu, unikając mrokami zaległych kątów. Znany mi tu kamień każdy, tłumaczy to niniejsze me wzruszenie!

– Sporo odtąd upłynęło czasu – zauważyłem.

– Tak, panie! – odrzekł z goryczą. – Będąc mieszkańcem tego przybytku sprawiedliwości, śmiało każdemu patrzałem w oczy i urwałbym głowę temu, kto by się ośmielił obrazić mnie. A teraz!…

Odwracając się ze smutkiem od więziennych murów, pan Micawber przyjął moje ramię, drugą ręką oparł się na ramieniu Traddlesa i tak odeszliśmy razem.

– Są granice – mówił, oglądając się poza siebie – granice na szlaku wiodącym do mogiły, których człek nie chciałby przestąpić. Taką właśnie granicą jest na drodze życia mego ów przybytek sprawiedliwości.

– Na smutną pan zdajesz się być nastrojony nutę – wtrącił Traddles.

– Zgadłeś pan!

– Spodziewam się – ciągnął uprzejmie Traddles – żeś pan nie stracił zamiłowania w nowo obranej karierze. Sam jestem, jak pan wiesz, prawnikiem.

Pan Micawber odpowiedział milczeniem.

– Cóż porabia przyjaciel nasz, Heep? – spytałem, przerywając milczenie.

– Kochany Copperfieldzie – zawołał żywo, blednąc przy tym, pan Micawber – jeśli masz pryncypała mego i pracodawcę za swego przyjaciela, smuci to mnie nieskończenie. Jeśli za mego, uśmiechnąć się tylko na to ironicznie mogę. Na wszelkie zaś tyczące się pracodawcy mego zapytania odpowiem jedynie, że nie wiem, jak się miewa, lecz wygląda lisowato, że nie powiem: szatańsko. Pozwolisz mi nie zatrzymywać się dłużej na przedmiocie, który mnie w prawnej mej karierze do szaleństwa niemal doprowadza.

Wyraziłem żal mój, żem, nie wiedząc, dotknął tak drażliwej kwestii, i chcąc jak najprędzej zatrzeć złe wrażenie, pośpieszyłem spytać o zdrowie pana i panny Wickfield.

– Panna Wickfield – odrzekł, tym razem czerwieniąc się, pan Micawber – jest zawsze wzorem wszelkich doskonałości. Ona to sama jest gwiazdą wśród mroków tego nędznego padołu i uwielbienie me dla niej nie zna granic. Odprowadźcie mnie, proszę, na stronę, gdyż w stanie, w którym się obecnie znajduję, potrzebuję wypoczynku.

Odwiedliśmy go na bok, w ciasną uliczkę. Oparł się o mur, otarł chustką czoło. Jeśli i ja byłem tak poważnie jak Traddles nastrojony i wyglądałem równie surowo, nie w wesołym był pan Micawber towarzystwie.

– Niedolą moją jest – mówił łzawie512 – to właśnie, że się najlepsze moje intencje i uczucia przeciw mnie obracają. Uwielbienie me dla panny Wickfield tkwi mi jak cierń w łonie. Lepiej by mi było być włóczęgą i żebrakiem! Zgryzota ta zgon mój przyśpieszy!

Nie odpowiadając na te lamenty, czekaliśmy cierpliwie, aż otrze ostatnie łzy, poprawi kołnierzyk i dla odwrócenia zapewne uwagi rzadkich przechodniów zanuci piosenkę, przekrzywiając kapelusz na bok. Zaproponowałem mu, czy nie zechciałby przejechać do mej ciotki i tam przenocować.

– Zaprawi pan nam poncz wedle swej recepty – mówiłem – wśród starych przyjaciół oderwie się od trapiących go smutnych myśli.

– A może – dodał Traddles – zwierzenie się umniejszy panu troski…

– Róbcie ze mną, panowie, co się wam podoba – odrzekł – jestem jak zwiędła, przez słońce spieczona trawa… chciałem powiedzieć, że mnie zmogły żywioły.

Doprowadziliśmy go pod rękę do omnibusu i dotarliśmy bez przeszkód do Highgate. Sam nie wiedziałem, co mówić, Traddles musiał być w tym samym co ja usposobieniu, a pan Micawber zachowywał ponure milczenie. Usiłował chwilami być wesoły, rozpoczynał nucić jakieś piosenki, lecz popadał znów w smutek jeszcze bardziej widoczny przy tych nieudatnych próbach wesołości. Kapelusz mu się przechylił na bok, a uszy tonęły w kołnierzyku.

Zawiozłem go do ciotki, nie do siebie, przez wzgląd na stan zdrowia Dory. Ciotka przyjęła go uprzejmie. Ucałował jej rękę, odszedł do okna i tam czas jakiś, z podniesioną do oczu chustką, walczył ze swym smutkiem.

Pan Dick był w domu. Z natury swej tak czuły na każde nieszczęście, pospieszył natychmiast uścisnąć dłoń nowo przybyłego. Uściskom tym nie było końca, co znów zdawało się wzruszać niesłychanie pana Micawbera. Powtarzał nieustannie: „Wdzięczny panu jestem, z całego serca wdzięczny”. Z kolei rozczulało to znów dobrego staruszka.

– Przychylność tego zacnego dżentelmena – mówił pan Micawber do ciotki – podcina mnie, że pozwolę sobie użyć wyrażenia utartego pomiędzy sportowcami. Podobne dowody przychylności, podobna gościnność do głębi wzruszać muszą przywalonego niedolą, walczącego z losem człowieka.

– Przyjaciel mój, pan Dick, nie jest pospolitym człowiekiem – stwierdziła z zadowoleniem moja ciotka.

– Przekonany o tym jestem, upewnić panią mogę – stwierdził pan Micawber, zamieniając nowy z panem Dickiem uścisk dłoni. – Rozczulony jestem tą serdecznością.

– Jakże się pan czuje? – pytał pan Dick troskliwie.

– Nieźle, dziękuję panu!

– Niech się pan mocno trzyma – zalecał pan Dick.

Pan Micawber rozrzewnił się i z dłonią w dłoni nowego przyjaciela zaczął:

– Przeznaczeniem moim było, w tej panoramie, jaką jest życie ludzkie, napotykać tu i ówdzie oazy. Tak zielonej, świeżej, ożywczej, jak tutaj, nie spotkałem nigdzie.

Innym razem wszystko to bawiłoby mnie nieskończenie, teraz jednak czułem w tym wszystkim przymus i, obserwując bacznie mego gościa, widziałem w nim walkę pomiędzy chęcią zwierzenia się z czymś i chęcią zachowania tajemnicy. Walka była tak widoczna, że się aż gorączkował. Traddles, siedząc na brzegu krzesła, z poburzonymi i sterczącymi włosami, wpatrywał się w pana Micawbera, nie mogąc zdobyć się na słowo. Ciotka, chociaż też pilnie obserwowała gościa, zachowywała największą śród nas równowagę, podtrzymując rozmowę.

– Pan jesteś odwiecznym przyjacielem mego bratanka – mówiła – żałuję, żem nie miała przyjemności znać pana dawniej.

– Pani! – odpowiedział pan Micawber. – To ja na tym straciłem najwięcej, nie mając zaszczytu znać pani wówczas, gdym nie był jeszcze takim, jak obecnie, rozbitkiem!

– Rodzina pańska w dobrym, mam nadzieję, pozostaje zdrowiu?

Pan Micawber pochylił głowę.

– Pani! – rzekł z rozpaczą. – Wyrzutkom obcym dobrej doli zdrowie zwykło służyć.

– Co też pan mówi! – zawołała ze zwykłą sobie szczerością ciotka.

– Losy rodziny mojej – prawił pan Micawber – na niepewnej zawisły szali, mój pracodawca…

Zamilkł, oddając się cały obieraniu cytryny i przyrządzaniu ponczu.

– Więc pracodawca… – podpowiedział pan Dick.

– Dziękuję panu za to przypomnienie – zawołał pan Micawber.

Zamienili uścisk dłoni.

– Pracodawca mój – ciągnął – pan Heep, zaszczycił mnie raz uwagą, że jeśliby nie honoraria, których udzielać mi raczy, zostałbym chyba kuglarzem jarmarcznym, połykał węże i noże i żywił się powietrzem. Wówczas dzieci moje musiałyby przewracać koziołki, a pani Micawber wtórowałaby nam na pozytywce!

Nożem trzymanym w ręku pan Micawber uczynił ruch wymowny: „Tak, miałoby to miejsce po jego chyba śmierci!”. Po czym wziął się znów do obierania cytryn.

Ciotka oparła się łokciem o okrągły, zawsze w pobliżu niej stojący stoliczek, wpatrując się w mówiącego. Pomimo wstrętu do wyciągania z niego zwierzeń, do których nie byłby skłonny, pochwyciłbym go może tym razem za słowo, lecz wyglądał na zbyt zajętego swą czynnością: sypał do wazy cukier, grzał wodę itp. Przeczuwałem po drżeniu jego rąk i ciągłych pomyłkach, że zbliża się kryzys; jakoż istotnie odepchnął wazę, powstał z miejsca i, kryjąc twarz w chustce do nosa, rozpłakał się.

– Kochany Copperfieldzie – mówił łkając – przyrządzenie ponczu wymaga świeżego umysłu i uwagi, na którą się zdobyć nie mogę.

– Mów pan, kochany panie, co panu jest – nalegałem. – Jesteś wśród prawdziwych swych przyjaciół.

– Wśród przyjaciół? – wybuchnął z rozpaczą. – Właśnie dlatego, żem się znalazł śród przyjaciół, nie mogę dłużej wytrzymać. Pytacie mnie panowie, co mi jest? Pytajcie raczej: w czym rzecz? Rzecz w podłości, rzecz w nikczemności, oszustwie, fałszerstwie, knowaniach niecnych, a wszystkiemu temu na imię: Heep.

Ciotka klasnęła w dłonie, wszyscyśmy się porwali z miejsca jak piorunem rażeni.

– Ha! Powiedziałem – wołał pan Micawber, machając chustką do nosa i rękoma tak, jak gdyby wypłynął z zalewającej go fali. – Powiedziałem! Niewiele mi pozostaje życia, dni me policzone, pozbawiony jestem wszystkiego, co może przy życiu utrzymać. Galerami mi była u tego łotra służba, galerami! O! Oddajcie żonę moją, dzieci, rodzinnego życia niewinne i święte pociechy, wskrzeście dawnego Micawbera z nędznika, który nie śmiałby rozwiązać rzemyka u obuwia tamtego, i każcie mi jutro noże i węże połykać, a chętnie to uczynię.

Unosił się. Starałem się go uspokoić. Próżno. Unosił się coraz bardziej, nie podobna513 było dojść z nim do słowa.

– Nie! – wołał, gorączkując się, gestykulując, sapiąc. – Dłonią nie dotknę dłoni uczciwego człowieka, dopóki nie zdemaskuję, nie zgniotę jaszczurki tej, padalca: Heepa! Nie pozwolę sobie z niczyjej korzystać gościnności, góry poruszę z posad i cały wybuch Wezuwiusza cisnę na głowę tego łajdaka: Heepa. Jeść, pić, pod tym zwłaszcza dachem, ponczu wychylać nie mogę, zanim nie wydrę oczu, nie splunę w twarz łgarzowi temu, faryzeuszowi. Nie! Nie chcę znać nikogo, słowa nie przemówię, nie spocznę, zanim nie zgniotę, w atomy nie rozproszę zdrajcy tego, krzywoprzysięzcy: Heepa!

Bałem się, by nie dostał apoplektycznego ataku. W gardle go dławiło nazwisko Heepa, drżał cały, a potem opadł bezsilny na krzesło, wodząc po nas błędnym wzrokiem, czerwony, siny, z kroplami potu na czole, złamany. Chciałem mu pośpieszyć z pomocą, porwałem szklankę wody, powstrzymał mnie jednak, wyciągając patetycznie rękę.

– Nie! Copperfieldzie! Nie! Nie zbliżaj się do mnie, aż… aż… panna Wickfield… zadosyćuczynienie… ze szpon tego szatana: Heepa.

Zdawało się, że podtrzymuje go jedynie nienawiść.

– Tajemnica – mówił urywanym głosem, szeptem raczej – przed światem całym, bez wyjątku: tajemnica. Za tydzień, od dziś, rano przy wszystkich… tu… obecnych… nie wyłączając ciotki… dobrodziejki… w hotelu… w Canterbury, gdzie ja i pani Micawber… zerwiemy maskę z tego nędznika: Heepa. Ani słowa więcej, cyt! Odchodzę… nie jestem w stanie… sprowadzę… na ślady zdrajcy: Heepa…

Imię to samo podtrzymywało go, dodając siły do wymawiania słów oderwanych. Porwał się z miejsca i wybiegł z domu, pozostawiając nas w zdumieniu, niepokoju, nadziei, wzruszonych. Ale i tym razem nie zdołał oprzeć się pokusie pisania listów, bośmy nie ochłonęli jeszcze z pierwszego wrażenia, a już z pobliskiej oberży, do której w tym tylko zaszedł, jak się okazało, celu, przyniesiono list następny514.

Sekretny

Kochany panie!

Zechciej pan wytłumaczyć mnie przed swą szanowną ciotką za uniesienie, któremu w obecności jej uległem. Był to wybuch tłumionych uczuć, lawy wewnętrznej, dającej się łacniej515 odczuć niż opisać.

Sądzę, żem był zrozumiany co do naznaczonego terminu; od dziś dnia za tydzień w Canterbury, w przybytku publicznej zabawy, tam właśnie, gdzie niegdyś żona moja i ja mieliśmy zaszczyt połączyć z pańskim głosy nasze w pieśni nieśmiertelnego piewcy!

Po wypełnieniu obowiązku, po wymierzeniu sprawiedliwości, co mi pozwoli znów śmiało ludziom w oczy patrzeć, oddalę się, spragniony wiecznego spoczynku.

W ciasnej i ciemnej mogile
Spocząć choć w wieku sile.

Wilkins Micawber

506.wawrzynowy wianek – wieniec laurowy; honorowano nim wybitnych twórców. [przypis edytorski]
507.bynajmniej – wcale (dosł.: jak najmniej). [przypis edytorski]
508.robak się w bujnym zalągł kwiecie – w tłumaczeniu fragment ten stanowi nieco zmodyfikowany cytat z refrenu pieśni masek z powieści poetyckiej Antoniego Malczewskiego Maria: „Ach, na tym świecie Śmierć wszystko zmiecie / Robak się lęgnie i w bujnym kwiecie”. [przypis edytorski]
509.nigdyś nie przybył – inaczej: nigdy nie przybyłeś (konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika). [przypis edytorski]
510.Bench, właśc. King’s Bench Prison – londyńskie więzienie położone na południowym brzegu Tamizy, istniejące od średniowiecza i wówczas związane z królewskim sądem ławniczym (King’s Bench court of law); trafiali tu oskarżeni o zniesławienie, bankructwo, a także dłużnicy (do czasu, gdy w latach 60. XIX zniesiono karę więzienia za długi); w 1842 r. więzienie zostało stosownie przemianowane na Queen’s Prison (w związku o objęciem władzy przez królową Wiktorię w 1837 r.) i przejęło dłużników również z zakładów karnych w Marshalsea i Fleet, natomiast więźniów umysłowo chorych przekazało do Bedlam; kolejną przyjętą nazwą było Southwark Convict Prison, zanim w latach 70. XIX w. podupadło, a następnie zostało zamknięte i zniszczone; ostatecznie przestało funkcjonować w 1880 r. [przypis edytorski]
511.wczas (daw.) – odpoczynek. [przypis edytorski]
512.łzawie – dziś popr. z inną końcówką: łzawo. [przypis edytorski]
513.nie podobna było (daw.) – nie było możliwe. [przypis edytorski]
514.następny (daw.) – następujący; taki oto. [przypis edytorski]
515.łacniej (daw.) – łatwiej. [przypis edytorski]
Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
01 июля 2020
Объем:
1030 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают