Читать книгу: «Klechdy polskie», страница 6

Шрифт:

Wybrnął co żywo z lasu i pośpiesznym krokiem dłużącą się drogę przebył.

Gdy do chałupy się zbliżył, baba z drągiem w progu już czekała. Dziura chrząknął i zbladł.

– Gdzieś bywał? – spytała, jakby to pytanie nie tylko na końcu języka, lecz i na końcu drąga miała.

Zawahał się Dziura z odpowiedzią, bo wahanie ze względu na przewłokę lubił, a odpowiedzi natychmiastowych, dla ich braku w głowie, nie znosił.

– Gdzieś bywał? – powtórzyła baba głośniej i nieodparciej, tak że nie mógł już Dziura pytania milczeniem pominąć. Poskrobał się w głowę i westchnął.

– Albo ja wiem? – rzekł nareszcie takim głosem, jakby naprawdę wszystko inne wiedział, prócz tego właśnie, gdzie bywał.

– A któż ma o tym wiedzieć, jak nie ty? – zawołała baba. – Czy kto inny za ciebie tę noc poza domem spędzał?

– Pewno, że nikt inny jej za mnie nie spędzał, jeno ja sam, we własnej osobie – zgodził się Dziura i uczuł, że ta zgodność napełniła go nagle rodzajem nieuzasadnionej zresztą i zgoła niepochwytnej otuchy.

– Mów mi zaraz, gdzieś bywał! – krzyknęła baba głosem aż do krztuszenia się zniecierpliwionym i drągiem potrząsnęła umiejętnie.

A Dziura jak to Dziura, uśmiechnął się przebiegle i, niby rad ze swego odkrycia, powiada:

– Nie głupim! Gdybym ci wyznał, gdziem bywał, pewno byś mi tym drągiem głowę rozpaloną wystudziła.

Jak nie porwie się baba do drąga, jak nie zacznie go właśnie okładać! Zdawało się Dziurze, że mu duszę z ciała, jak ziarno dojrzałe z byle jakiej plewy, na wiatr wymłóci! Zdołał w czas pochwycić chwilę wolną pomiędzy jednym ciosem a drugim i gębę łokciem na chybił-trafił osłaniając, zawołał co prędzej:

– Poniechaj, babo, a wyznam wszystko!

I wyznał.

Podlasiak

 
Spotkały się dwa zuchy,
Ten ci ślepy, ów – głuchy.
 
Przygadywka ludowa

Było ich dwóch: prawy – kulawiec, a lewy – jednoręki.

Ten ostatni posiadał jeno71 lewicę, więc mu było dogodniej i ściślej podczas wędrówek nieustannych prawym, przegrody wszelakiej wyzbytym ramieniem z przyjacielem się stykać, a lewicy, którą wielce sobie ważył, swobodę i przestronność pozostawiać.

Obydwaj nawykli do tych niezmiennych a współzależnych względem siebie stanowisk, jak para dobranych szkap, w jednym chodzących zaprzęgu, z tą jeno z dala już postrzegalną różnicą, że kulawiec pod wpływem zawiłych wymogów mitrężnego kalectwa potykał się i poskakiwał, jakby co chwila pracowitym ułamkiem niedokończonej prawej nogi na świat cały wierzgał opryskliwie, a jednoręki maszerował żwawo, jeden krok dając na kilka przenośnych podrygów dygotliwego przyjaciela.

Toteż jednoręki dzierżył głowę na karku statecznie i ze świadomie pionową przewagą nad kulawcem, który co krok tykwiastą półkolą połyskliwej łysiny wstrząsał luźnie i przymuszenie, niby podrzucany pełną pośpiechu bryką o zatwardziałych resorach, o ile wolno tak zamożnym porównaniem obarczać biedaka, wiedząc z góry, iż wolałby podrzuty wzmiankowanego inwentarza72 niźli własnego kadłuba.

Zdawało się, iż głową swoją, niby stroskaną i boleściwą grzechotką, przyjaciela kosztem własnej niedogody zabawia nieustannie, aby mu wynagrodzić trud współwędrowania.

Idąc, czapę w ręku na odmachu trzymał i okrywał nią niespokojną głowę jeno w chwili postojów, w przeciwieństwie zresztą do druha, który ze swej czapy wprost odwrotny czynił użytek.

Tak czy owak, każdy swej strony trzymał się starannie, gdyż w razie nieoględnego miejsc pogmatwania wikłali się w zgubionym karygodnie kroku i jeden drugiemu stawał się nagle ciężarem nie do zniesienia i przeszkodą nie do usunięcia.

Zgryźliwy i nieustępliwy kulawiec narzekał wówczas na wściubską73 lewicę przyjaciela i bezprawną obecność jej u boku wyczuwał, niby natłok zbyteczny i ciasnotę dokuczliwą.

Jednoręki zaś, łagodniejszego będąc przyrodzenia74, kolanem jeno z lekka napominał i odstraszał szturchającą go na kształt ślepego wahadła nogę kulawca, której z kolei przypisywał namolną zbędność piątego koła u wozu. Przy czym ów wóz mimo woli za swoją i nietykalną własność uważał, a piąte koło za niedorzeczny i złośliwy pomysł zuchwałego przyjaciela.

Rzadko wszakże zamieszka taka się zdarzała.

W ostatnich szczególniej czasach przyjaciele wzajem na siebie uskarżać się nie mogli.

Wyruszając w drogę, obrzędowo niemal zajmowali swe lewe i prawe stanowisko, z tym jednak pomniejszym zastrzeżeniem, że jednoręki, mając na usługi dwie całkowite nogi, zajmował je pierwszy i od razu, kulawiec zaś czynił to z niepoprawnym, aczkolwiek nieznacznym opóźnieniem, zrywając się z miejsca jak do łamanego lotu i z podejrzliwą bacznością obskakując wyczekującego cierpliwie towarzysza.

Po czym szli zgodnie i umownie.

Jednoręki swe kroki powolne do szybkich podrygów kulawca dostosowywał tak umiejętnie, jak gdyby z uroczystymi przestankami75 wtórzył na basetli76 piskliwej krzątaninie smyka na strunach w nic, prócz własnego pisku, nie zasłuchanej skrzypki.

Jeśli jednoręki trafem kulawca z oczu stracił, szukał go zawsze na prawo.

Kulawiec w tym samym wypadku na lewo zerkał nieomylnie.

Dzięki obopólnej bezdomności, zawsze im bywało po drodze i myśl o rozłące, jako nierzeczywista i niewykonalna, nie miałaby dla nich ani znaczenia, ani zastosowania.

Obojętny był im kierunek zdybanej77 drogi i obojętny podział świata na cztery dokładnie oznaczone strony.

Na dwie go zazwyczaj dzielili: lewą i prawą, a i ten podział zbyt był osobisty i miał na celu nie ujęcie w ład przestrzeni, jeno uporządkowanie ich wędrownego współstosunku i współkroczenia po powierzchni ziemnej.

Szli skądkolwiek – dokądkolwiek, a raczej – znikąd – donikąd, co, mimo jednakiej treści, dzięki rozłożystym w swym nieokreśleniu wyrazom sporszy78 na pozór kęs świata zagarnia i uprzytamnia.

Świat, w ten sposób zagarniony i uprzytomniony, udzielał im wszystkich dróg na raz, a żadnej z osobna.

Szli po chlebie prośbowanym, nie pragnąc innego.

Przyszli na świat po to, aby co chwila, nieustannie i raz jeszcze znikąd donikąd przychodzić, jakby przyjście na świat prócz przyjścia żadnych innych skutków samo przez się za sobą nie pociągało.

Kulawcowi ten świat zdawał się – stromy i niedoskoczony, a jednorękiemu – niepochwytny i uboczny.

Jeden na tym stromym, a drugi na owym ubocznym świecie znajdowali czasami już to but, spłaszczoną przyszwą79 w piach wbity, a dziurawą podeszwą ku niebu tak zwrócony, jakby właściciel, pod ziemię ze wstydu uciekając, na powierzchni w pośpiechu go zostawił, już to pergaminowo zesztywniałą na wietrze i rdzawymi zajadami popiętnowaną szmatę, która na próbne uderzenia kija odzywała się pohukiem drzwi, gwałtownie zatrzaśniętych, już to połowiczny rzemyk od niewiadomych raz na zawsze portek, nie tyle widać zgubiony, ile odrzucony jako zgoła bezużyteczny, a który mimo to, zaszyty w przeguby stężałego i kołami wytłoczonego błota, zdawał się napraszać na jakikolwiek postronny nawet i niewłaściwy mu użytek.

Pomiędzy obojgiem przyjaciół ustalił się zwyczaj milczący i surowy, że przedmiot na drodze znaleziony należał do tego, który go pierwszy zaoczył80, nie zaś ręką dosięgnął lub nogą dla przyswojenia nadepnął.

Pierwszy bowiem warunek jednorękiemu, a drugi kulawcowi by nie odpowiadał.

Chociaż trudno było sprawdzić pierwotność zaoczenia, wszakże towarzysze oszczędzali sobie pod tym względem zawodów i nieporozumień.

Obydwaj tak rzetelnie i święcie dbali o nienaruszalność wspólnego obyczaju, że każdy ze czcią bogobojną usuwał się od prześlepionego przez siebie znalazku i nie rościł żadnych praw ani żalów do nabytej przez drugiego własności.

Piechtami81 kawał świata zdreptawszy82, poznali skąpy nadmiar zabrakowanych i niczyich przedmiotów. Rozumieli przeto zbrodniczość i okrucieństwo grabieży, popełnionej na tak rzadkich, a zawczasu we wzrokowe posiadanie ujętych relikwiach. Te ostatnie miały dla nich szczątkowy urok sprzętów domowych i poufny czar osiadłego kędyś83 na stałe zapiecka84.

Koczując z miejsca na miejsce i wiedząc z góry, że nikt ich nigdzie nie czeka, dochrapali się wreszcie takiego samopoczucia, jakby nigdy i nigdzie ich nie było…

Rzec można, iż zanieistnieli w sobie.

Jednakim bez różnicy wzrokiem patrzyli na przedmioty martwe, na zwierzęta, na rośliny i na ludzi, bezwiednie równając wszystko do jednego kędyś prapoziomu…

Raz nawet ktoś wrażliwszy, gdy im jałmużnę podawał, stwierdził mimo woli, iż patrzą nań jak na pień lub na trupa, i uważając to za złą wróżbę, zaklął, splunął i odwrócił się od nich z niemiłym, aczkolwiek nieuzasadnionym uczuciem, że jest albo będzie wkrótce takim samym właśnie, zawczasu przez nich upatrzonym pniem albo trupem.

Nie mogli sobie widać pozwolić na zbytek oglądania świata pod rozmaitym kątem i z rozmaitego stanowiska.

Nie mieli zresztą ani kąta, ani stanowiska.

Świat ich żywcem roztrwonił w swych obszarach, jak dwa złamane i do obiegu niezdatne szelągi85.

I teraz oto szli znikąd – donikąd.

Zbliżyli się trafem do lasu i, od dawna zdrożeni, zgodnie, choć milcząco postanowili na jego widok wypocząć.

Najczęściej w lasach przygodnej szukali przystani.

Była to zresztą przystań na drwiny i wypoczynek na opak. Po prawdzie bowiem mówiąc i zapatrując się na istotę rzeczy ze stanowiska bezwzględnie trzeciej osoby, należałoby raczej przypuszczać, iż wypoczywali nie w samym lesie, jeno w tym, co inni ludzie „widokiem lasu” przezywają, mając przy tym na myśli nie tyle las, ile własne oczy.

Zatrzymali się na samym przylesiu, nie śmiejąc wnikać głębiej – w szum i w cienistość, gdyż takie wniknięcie mogłoby przydać im podejrzany wygląd ludzi poszukujących kryjówki, a zbytnie zboczenie z drogi mogłoby narzucić im pozór zbiegów.

Zaludnili więc sam widok lasu, jakby w celu uzupełnienia i ożywienia nieprzynależnego nikomu obrazu.

Zdawałoby się, że nawet las, w ścisłym tego słowa znaczeniu, był niedostępny dla tak rdzennie bezdomnych dziwadeł i wzbraniając im swej treści istotnej, udzielał jeno swych zielonych pozorów, które na swój sposób i na swoją potrzebę użytkowali wedle możności.

Las, do którego się dowlekli, niczym się dla nich nie różnił od tysiąca innych, po drodze spotkanych lasów.

Na świecie trwało jeszcze ciemne rano.

W powietrzu wszczął się pierwszy zamęt i popłoch myszatych86 a ponikających w bławym87 rozcieńczeniu zmierzchów.

Niektóre z nich, pierzchając88 w rozsypkę, szukały piwnicznego schronu po jarach i krzewach. Inne, rozpraszając się stopniowo, jak koła na wodzie, ustępowały nieokreślonego w przestworach miejsca nowo przybyłym świtom.

Na niewidziane dawał się odczuwać kulisty i odległy pośpiech nadchodzącego spoza ziemi słońca.

Światło jego, dymne jeszcze i deszczowo mętne, nie rozwidniało przedmiotów, jeno odgraniczało je wzajem od siebie, złotawym kopciem89 osiadając na zaoranym polu, które jeżyło i rozluźniało oku swe grzbieciaste zagony, połyskujące na załomach ziemistym i pochmurnym fioletem, niby kruszce wilgotne, tu i ówdzie siekierą zadraśnięte i podważone.

Od pola światło szło do lasu, lecz nie docierając szczelnie do drzew, pozostawiało pomiędzy nimi a sobą próżnię, majaczącą nikłymi przypomnieniami ubiegłej nocy.

Łupliwa i krucha kora sosen, odstając na sękach, jedwabiście rdzawiła się w tym przyćmieniu przedporankowym, a różowomleczne pnie wilgotnych i zawsze chłodnawych brzóz, kędzierzawiąc się na zadrach zwitkami kredowego naskórka, to bielały, jak smukłe śnieżki, to różowiały przelotnie na kształt nóg bocianich, to znów plamiście migotały swym srokatym pręgowaniem.

Jedna tylko ponad rowem strzępiasta i ospowata od rosy pokrzywa blask przedwczesny złowiła swym najwyżej wystrzelonym liściem, który nad ciemniejszą odeń ziemią płonął jak samotny kaganek i wyprzedzając słońce, skupiał na włochatej powierzchni ukosem podaną złocistość niedostępnego jeszcze dla reszty świata poranku.

Pierwsze wróble, otrzepując na gałęziach pióra i dzioby, ćwierkały po jednemu i nie do końca…

Słychać było od czasu do czasu ich nagły trzepot i dreszcz wśród liści, ociekających kroplami rosy, przemieszanej z otrząśniętym po trosze pierzem.

Na niskiej i niby na jeża ostrzyżonej murawie przyleśnej stał dąb ustronny i rozłożysty. Stał dosłownie, gdyż zdawało się, że w miejscu zetknięcia z murawą kończy się i nie zapuszczając w ziemię żadnych korzeni, samą podstawą rozszerzonego u dołu pnia gruntuje się i równoważy na jej powierzchni.

Obydwaj przyjaciele, przynagliwszy90 ostatnich kroków, zbliżyli się jednomyślnie do tego dębu i usiedli pod nim, plecyma91 wsparci o pień zawile pobrużdżony i mszysty.

Jednoręki zdjąwszy czapkę, plackiem położył ją obok na trawie i nogi przed się wyciągnął, jak chwilowo postronione92 wiosła.

Kulawiec zaś, czapką łysy czerep93 dla sposobności osłoniwszy, niecałą nogę skrzętnie podwinął pod siebie, a całą ostrożnie i niby do snu ułożył w kabłąk94 na ziemi. Korzystając z jej pobliskości, ciemnym jak szylkret95 paznokciem usunął z przegięciny96 schodzonej pięty zbyteczny przytwierdek97 nabytego po drodze błota.

Siedzieli niemal tyłem do siebie i poglądali na własne utrudzone i przebolałe nogi, jakby na tych nogach świat się dla nich w tej chwili kończył.

Jednoręki miał torbę niezmiernie długą i pakowną, choć pustą i zaledwo u dołu z lekka wypaczoną rogatym bezładem szczupłego a rozmaitego brzemienia.

Znać było, iż utrzymuje ją schludnie.

Lśniła się od zgrzebnej, zrudziałej na słońcu czystości.

Od czasu do czasu gładził ją dłonią, jak heblem, strącając z jej kosmatej powierzchni coś w rodzaju zawsze obecnych otrębów.

Przed każdym posiłkiem wyjmował z jej wnętrza znaleziony niegdyś w kałuży przy studni kubek blaszany i oglądał go z jednaką zawsze zadumą i skupieniem.

I tym razem wyjął ów kubek, obejrzał go troskliwie i wszechstronnie i z powrotem ułożywszy na dnie torby, wyciągnął w zamian suchar płaski i dowolnie pogięty. Położył go na czapce, jak na pokaz i przyglądał mu się przez chwilę, rozważając zapewne trafność jego kształtu i stopień pożywności.

Kulawiec był posiadaczem torby kusej i płytkiej, ale upchanej dostatnio i pękatej jak kobza98.

Na oślep i krzątliwie wynurzył z niej spory gleń99 chleba i przyłapanym palcami rękawem potarł go po wierzchu, jakby dla nadania niezbędnego przed spożyciem połysku. Po czym oburącz rozłupał go na dwoje i na czworo, i smakowitym pochrzęstem ruchliwych szczęk uprzedzając wprowadzenie odpowiedniego do jamy ustnej kęsa, nastawił mu gościnnie dolnej wargi, jak dla przyjęcia komunii.

Chciał widocznie tą wargą przytrzymać w czas sypkie i rozrzutne okruszyny.

Tymczasem już jedna gałąź ciemnego jeszcze dębu rozwidniła się pokątnie100 – soczysta od rosy i bursztynowa od wsiąkliwego blasku, a jednocześnie drobiazgowo rzezany101 liść przeciwległej paproci wyprzejrzyściał i zielonkawym zmierzchem pobarwił szarą pod swym nakryciem ziemię, nadając jej pylnej powierzchni wklęsły pozór zagadkowo oświetlonego wnętrza.

Kukułka przez sen kukała w głębinie leśnej.

Jej piersiowe i parzyste okrzyki dolatywały z dala, od strony niewiadomej – i czasem tylko zdawały się pobrzmiewać tuż – w samej muszli zasłuchanego na chybił-trafił ucha, napełniając je po brzegi śpiewnym i rachubie dostępnym zgiełkiem.

Przyjaciele nie słuchali na pozór jej nawoływań, a mimo to, ilekroć zakowała102, tylekroć w takt jej kowania poruszali bezwiednie żuchwami, w których chrupiał chleb, mięsożernie i pieczołowicie miażdżony.

Chleb ten, powietrzem przetknięty i świeżością poranku nasiąkły, upajał ich i przyprawiał o swoisty zawrót głowy, niby trunek mozolny i cierpliwy.

Zdawało im się, że jednocześnie z tym chlebem pożywają do wtóru i na odległość wonne powietrze porankowe, i parującą w pobliżu macierzankę, i dalszy od niej krzew smolistego jałowca, i skapujące z gałęzi wraz z rosą błyski słońca, które pośpiesznie dojrzewało.

Pożywali cały świat, który obecnie dla ich zgłodniałych oczu stał się nieograniczenie jadalny i dostępny wargom, jak pacierz.

Nie spodziewali się, że za chwilę zdarzy się wypadek, który im przerwie obrzęd tajemnego i zbyt osobistego użytkowania świata.

Stało się to, co się nie zawsze i nie każdemu przytrafia.

Stał się mniej więcej – cud.

Kruk, przelatujący nad lasem, zakrakał nagle na śmierć temu właśnie dębowi, pod którym siedzieli.

Dąb zrozumiał, że godzina niezwykłej śmierci nastała i że mu dano niemal umrzeć po ludzku, a nie po roślinnemu. Toteż zachwiał się dumnie w swych posadach, wykorzenił się z murawy i zanim kulawiec jednorękiemu, a jednoręki kulawcowi zdążył cokolwiek powiedzieć, przedzierzgnął się103 w upiora i stanął pomiędzy nimi w miejscu, gdzie sam przed chwilą był jeno bezrozumnym oparciem ich pleców.

Upiór dębowy połapał się od razu w swym nowym na ziemi stanowisku. Nie zaznał wprawdzie ludzkiego życia, ale zginął śmiercią ludzką, więc ukształtował się na wzór upiorów ludzkich, zachowując jeno w postaci niepochwytny niemal szczegół, zdradzający dawne pochodzenie, a mianowicie jeden szczątkowy sęk nad prawym okiem, który sterczał ukradkiem jak dość wydatny przeżytek lub zbyt wygórowana rodzimka.

Zaledwo się zjawił, a już kilkakrotnie zdążył zmacać ów sęk palcami i za każdym razem machał dłonią, jakby chciał powiedzieć: „Wiedziałem, że tak będzie! ”

Tkwiło poza tym coś dąbczastego w jego potężnych barach, w pogmatwanych kędziorach bujnej czupryny i w dobrodusznym wyrazie szerokiej, i bezładnie brodatej twarzy. Ponieważ tylko człowiek przychodzi na świat lekkomyślnie nago, zaś upiory w dniu narodzin zapobiegliwie przynoszą ze sobą wszelką niezbędność, to znaczy jedyny na całą wieczność przyodziewek, tedy i upiór dębowy nie uchybił tym zwyczajom zagrobnym.

Miał, co miał, aleć nie można było orzec, iż nie miał albo – iż musiał dopiero krwawicą własną zdobywać sobie prawo do stroju i środki do istnienia.

Brakło mu bowiem wszelkich środków, a może nawet i wspomnianego prawa, ale nie brakło stroju i jakiego takiego istnienia.

Miał kapelusz ze słomy w kształcie na bakier przywdzianej strzechy, kubrak z niewiadomego w żołędne wzory samodziału104, kamizelkę z mchów, naśladujących od niechcenia spłowiały aksamit, a rajtuzy z łyka, o nogawkach sztywnych i niewiarogodnie luźnych. Spod rajtuzów wyzierały długie i podstawowo szerokie nożyska, zgoła bose, jakby w celu bezpośredniego stykania się z ziemią, która tylko w ten sposób dostępna bywa głębszemu wyczuciu i doznaniu.

Z punktu widzenia nawyków codziennych wyglądał niedorzecznie, jak przesadnie wielki zbieg okoliczności.

Dla dwojga przyjaciół wyglądał z bohaterska po zbójecku.

Nagłe jego przyjście na świat nie wywarło na nich głębszego wrażenia. Pozbawieni oparcia, nie opuścili nawet swych miejsc dotychczasowych. Spojrzeli na zjawionego upiora tak, jakby na wszelkie inne naokół przedmioty, równając go z owym prapoziomem, który bratał czy też niweczył wszelką różnicę i odrębność.

Dla tych znużonych oczu wszystko było zarówno obojętne, a obojętność owa usuwała zbyt uciążliwy i zapewne bolesny wysiłek zdziwienia.

Oczy te bezwiednie stroniły od przepychu zdziwienia, jak od niedostępnych bram zamkniętego pałacu.

Upiór z wolna prostował swe drgające jeszcze rozpędnym pośpiechem przeobrażeń członki.

Kulawiec na jego widok resztę niedojedzonego chleba i uciułanych105 w ręku okruchów wsypał z powrotem do swej płytkiej torby.

– Dębowy… – szepnął porozumiewawczo do jednorękiego.

– Dębowy – potwierdził jednoręki i przez oka mgnienie przyglądał się milczącemu dotąd upiorowi, jakby szperał we własnych a stosownych do chwili wspomnieniach.

– Podlasiak? – zapytał wreszcie, zgadując zapewne nazwisko i kiwnięciem głowy nie tyle upiora, ile własny domysł witając.

– Podlasiak – potwierdził basem upiór, z rozkoszą i ciekawością przysłuchując się pierwszemu, który wymówił na ziemi, słowu. Widać podobało mu się, i samo słowo, i dźwięk własnego a nie znanego dotąd jeszcze głosu.

– Zgadłem, że Podlasiak! – pochełpił się jednoręki, zwracając się do kulawca. – Wszystkie Podlasiaki tak wyglądają, jakby zbytecznej na karku gęby co prędzej pozbyć się chcieli. Po tej chętce poznałem od razu, że Podlasiak!

– Nie miałem dotąd żadnego nazwiska, więc jakiekolwiek mi dasz, przyjmę z wdzięcznością – zauważył upiór niesłusznie posądzony o chęć pozbycia się nowo ukształtowanej gęby.

– Podlasiaków dwóch znałem: niemowę i ślepca – przypomniał sobie nagle jednoręki. – Niemowa jeno w kucki pochlebczo siadywał i pojękując czekał cierpliwie, aż mu jałmużnę z łaski na wystawionych rzędem kolanach, niby na przyzbie, położą. A ślepiec – ten, psiawiara, jurny106 był i nie w ciemię bity107. Po omacku tuż, za odgłosem najcichszych nawet kroków dybał108, a tak trafnie pyskować umiał, że mu się żaden najzuchwalszy przechodzień nie oparł i nie sprzeniewierzył!

I jednoręki zapewne w imieniu ślepca pięścią pogroził wszystkim rzeczonym przechodniom.

– Żartować nie lubił! – dodał kulawiec, z uznaniem pokręcając głową.

– Znałeś go? – spytał jednoręki upiora.

– Po co mi te znajomości, kiedy i sam się czuję nie gorszym od tamtych Podlasiakiem? – odrzekł z dumą świeżo mianowany Podlasiak.

Kulawiec w twarz mu wprawnie, jak koniowi w zęby, zajrzał.

– W kogoś ty się udał? – rzekł z niesmakiem po dość mitrężnym namyśle. – Na człeka tak ledwo ledwo zakrawasz, jakbyś go naprędce i od biedy jeno zmałpował.

– Trudno! – odparł z westchnieniem Podlasiak. – Dość się na ten świat już to bokiem, już to łokciami przecisnąć, aby się mimo woli tym lub owym kształtem z gotowego inwentarza zarazić.

I Podlasiak rozwiódł dłonie na znak swej nieodpowiedzialności za własną urodę.

– A co ci tam nad prawym okiem sterczy we łbie, jak ten czop w baryle? – spytał znowu kulawiec i z nieproszoną dokładnością wskazał palcem sęk wiadomy.

– W tym właśnie sęk! – zawołał Podlasiak, wstydliwie obmacując wybitną pozostałość. – Los mnie obdarzył poznaką dziedziczną, która, właściwie mówiąc, bez żadnego uszczerbku mogłaby tkwić w miejscu daleko mniej widocznym.

– Nachyl się jeno, a wykruszę ci tę poznakę bez śladu – rzekł usłużnie jednoręki i wyciągnął chwytną lewicę.

– Unikam wszelkich poprawek i przeróbek! – odpowiedział pośpiesznie i niespokojnie Podlasiak. – Nigdy nie wiadomo, co jest potrzebne, a co zbyteczne. Sam Bóg może w ten doskwierny sposób duszę moją nad prawym okiem zakorkował, aby nie wywietrzała.

– Prawdę mówi – zauważył jednoręki z nagłą czcią dla wszelkiej w ogóle prawdy na tym świecie.

Słońce już wyjrzało od dawna i płonęło w rozmaitych skrytkach lasu, jak w tysiącu bezładnie rozproszonych alkierzach. Niektóre pnie złociły się wypukle, niby oszklone. Na poszyciu leśnym myszkowały tu i ówdzie samotne, w ciemności suto oprawne błyski i migoty, które zdawały się posiadać wagę i własnowolność odruchów.

Na powierzchni murawy rozpostarła się wyplatanka z cieni, powikłanych w krzyż i na ukos, jak powiewne sznurowania.

Nić pajęcza, łącząca pobliską sosnę z dalekim krzewem metalicznie zieleniejącego jałowca, barwiła się znikliwie, niby tęczowo nieobecna…

Oko widziało zawsze jej ciąg dalszy, zatracając w próżni niepochwytną resztę.

Podlasiak, ciepłotą poranka zagrzany, przeciągnął się i ziewnął w samo słońce.

Kulawiec, zachęcany jego przykładem, wydobył ze splecionych palców pochrzęst kolejny i usta do zamierzonego ziewnięcia rozwarł łakomie, lecz zamiast ziewnąć, zmarszczył się jak do zaciekłego śmiechu i łzawiąc ślepie, zaskomlał tak, jakby mu w szczękach zawiasa rdzawa rozluźniła się ku własnemu zadowoleniu.

– Bracia! – zawołał nagle Podlasiak, tkliwym spojrzeniem obdarzając obydwu przyjaciół. – Ludzie dobrzy! Wędrownicy wytrwali! Bogu dziękuję za to, żem was na samym wstępie do swego istnienia spotkał! Raźniej mi z wami w świat iść po szczęście, jako z dwojgiem wiader po wodę!

– Chce mu się tę duszę, ponad okiem zakorkowaną, do cna wygadać – zmiarkował w głos jednoręki.

– Zbyt długo milczałem, korzeniąc się w ziemi i szumiąc ponad nią! – ciągnął dalej Podlasiak. – Dotąd jeszcze zachowałem tę wstydliwość roślinną, która dopiero po śmierci pozwala liściom stroić się i zdobić w przepychu tęczy, i zdradzać obecność barw tajonych za życia i wzbronnych sobie samym. O, przez długie lata byłem nieobliczalnie smutną ofiarą nieustannej i niestrudzonej wstydliwości!

– Gadaj bez wstydu, bo nie słucham – ośmielił go kulawiec i twarz odwróconą nastawił pilnie słońcu.

Podlasiak skrzyżował dłonie na żołędnych wzorach zbryzganej słońcem kamizeli.

– Stoję przed wami jako bywalec leśny i z tamtego świata wychodźca, bosymi stopami na ziemi rozkosznie utwierdzony! – zawołał głosem donośnym, postukując stopą o ziemię. – Nie wiem, jak długo jeszcze zdołam w pobok109 was przebywać. Skoro tylko przypadkiem zbytnio się od ziemi odbiję lub odskoczę, czeka mnie pod przymusem niepohamowanych przeznaczeń, natychmiastowy i bezpowrotny odlot w niebiosy. Taka jest bowiem niedola każdego upiora: pociąg do rozpędu i bezpowrotność odlotu! Latawiec jestem, latawiec rodowity!

– Uchowaj Boże od takiej niedoli! – wtrącił z zadumą jednoręki i westchnął na wszelki przypadek.

– Trudno mu się wygadać, więc dziwaczy, aż mu się pypeć na języku uzbiera – zauważył kulawiec i uchyliwszy czapki, obłechtał palcami lśnistą łysinę.

Podlasiak zdmuchnął z wąsa muchę zieloną, która bzykając usiadła mu w pobliżu nozdrzy wraz z jaskrawiącą się w jej ruchliwym bisiorze szczyptą zdrobniałego słońca.

– Ludzie dobrzy! – zawołał znowu, życzliwie kiwając głową i uśmiechem popierając każde kiwnięcie. – Zanim wypadki nieprzewidziane oderwą mnie na wieki od powierzchni ziemi, chcę razem z wami posiąść na niej coś najcenniejszego! Pomyślmy tedy wspólnie, czego nam najbardziej najnieodzowniej dotąd brakowało?

Jednoręki z widoczną troską o wniosek, a kulawiec z niedowierzaniem pogrążyli się w zadumie.

Żaden z nich wszakże nie mógł jakoś odpowiedzieć na pytanie Podlasiaka, a i sam Podlasiak zdawał się gmatwać w myślach rozmaitych.

Wiatr powiał od lasu i przynosząc ze sobą ćwierkanie napotkanego po drodze ptactwa, rozproszył się po murawie, która na chwilę zafalowała, ukazując srebrzystą stronę niektórych ziół i traw włochatych.

– Czego nam brak? – powtórzył po głębokim milczeniu Podlasiak i z pytającą uwagą spojrzał po swych towarzyszach przygodnych.

– Łatwo spytać, a trudno odpowiedzieć! – rzekł jednoręki i pokiwał głową bezradnie.

Kulawiec przemilczał, coraz zapalczywiej oddając się namysłom.

Pytanie Podlasiaka zaskoczyło obydwu zbyt nagle, ogłupiając na chwilę bezczynną dotąd cząstkę duszy, w której się kryją tego rodzaju odpowiedzi.

– Przestworu110 nam chyba nie brak – zawyrokował Podlasiak i wskazał dłonią pierwszą lepszą oddal przed oczyma.

– Nie brak – potwierdził jednoręki, posłusznie biegnąc wzrokiem za dłonią Podlasiaka. – Człek i wygodę ma, i rozkurczenie wszelakie.

Kulawiec trawę palcami poczesał.

– I chleba mamy pod dostatkiem – mówił w dalszym ciągu Podlasiak, przenosząc wzrok z pustawej torby jednorękiego, na pulchną torbę kulawca.

– Do jutra wystarczy – oświadczył jednoręki i po namyśle dodał: – Do południa.

Kulawiec torbę swoją poklepał pieszczotliwie.

– Do południa – powtórzył – do południa!

Twarz Podlasiaka rozjaśniła się nagłym pomysłem i poszerzyła z radości.

– Wiem, czego nam brak! – zawołał, uderzając się dłonią w czoło.

Oczy obydwu przyjaciół zwróciły się ku niemu.

Łaskawie przyjął ich spojrzenia i wyprostował się uroczyście.

Wiedział.

Przez oka mgnienie zdawał się upajać zdobytą nagle wiedzą.

– Pocałunku nam brak, pocałunku! – zakrzyknął wreszcie w echa leśne i dłonią potrząsnął w powietrzu, jakby komuś znak umówiony na odległość podawał.

Jednoręki podniósł zwieszoną dotąd w zamyśleniu głowę, a kulawiec czołgliwym susem przydźwignął się po ziemi ku Podlasiakowi i ucha jak lufy nastawił.

– Wyznajmy to sobie nawzajem, że nigdy żadna dziewczyna nie obdarzyła nas dotąd pocałunkiem! – zawołał Podlasiak i ręką na odlew machnął tak rozpaczliwie, jakby chciał własne słowa na samym ich wydźwięku pogruchotać.

– A któraż to dziewczyna takim jak my pokrakom ust swych na chwilowy choćby poczęstunek udzieli? – spytał z urazą jednoręki, sierdziście spluwając na stronę. – Na taką jak my przynętę żadnej ryby nie złowisz! Stul raczej tkliwą gębę, zanim ci od żalu jeszcze nie spuchła!

– Nie przeszkadzaj mu, nie przeszkadzaj! – zaszeptał skwapliwie kulawiec. – Niech się wygada, bo go tęsknota jak cholera trapi!

– Po cóż nam tej cholery użycza? – żachnął się111 jednoręki i zdzieliwszy pięścią na trawie poległą czapkę, wyrównał niezwłocznie wyżłobioną w niej wnękę.

Chyba po raz pierwszy w życiu tak się gorącował! Słowa Podlasiaka wyrwały go nagle z tej nałogowej drętwoty, która na kształt żółwiego pancerza chroniła go od napaści wszelkich nieziszczalnych mrzonek. Ogarnął go niepokój i zawrzała w nim słuszna niechęć do żalu, który do duszy zakradał mu się cichaczem. Czuł się jak wykolejeniec…

– Zgadzam się na to, że jesteśmy pokraczni – rzekł tymczasem zatrwożony nieco Podlasiak. – Jednemu brak ręki, drugiemu nogi, a trzeciemu sterczy nad okiem sęk, jako zgoła nieproszony postrach na dziewczęta.

– Śmieszliwe są, śmieszliwe! – zauważył pośpiesznie kulawiec i palcem ostrzegawczo pogroził w powietrzu.

– Raz go baba, za zbyt dokładne podpatry112 zwarkoczoną113 do prania bielizną tak na kładce obiła, że o własnym przodku zapomniawszy, tyłem od niej w poskokach koźlich zmykał i dopiero za wsią do utrafionej plecyma drogi należycie pyskiem zgłupiałym się odwrócił – objaśnił jednoręki, potrząsając w stronę kulawca pięścią tak napominawczo, jakby to zapewne na jego widok rzeczona baba uczyniła.

Kulawiec nieznacznie poprawił się na swym miejscu.

– Śmieszliwe są, śmieszliwe! – powtórzył bez potrzeby i spojrzał na Podlasiaka z przesadną stanowczością.

Podlasiak nie zwracał na niego uwagi.

Uśmiechnął się zagadkowo i poszczypując obiecująco brodę, poruszył próbnie wargami, jakby je chciał zaprawić do wygłoszenia nie byle jakiej nowiny.

– Znam jedną taką dziewkę, której nic nie odstraszy i która się na żaden widok nie wzdrygnie! – rzekł wreszcie powoli i z dumą, osnutą na wyłącznym posiadaniu cennej wiadomości.

Jednoręki głową uparcie pokręcił, zaprzeczając z góry wszelkim domniemaniom łatwowiernego Podlasiaka.

– Cóż to za dziewka? – spytał łapczywie kulawiec i z drapieżną ciekawością zaczaił się oczyma na odpowiedź.

Podlasiak ze wzrastającą dumą spojrzał na obydwu przyjaciół.

– Dziwożona! – oznajmił zwycięsko i ujął się pod boki, aby w ten sposób nadać swemu odkryciu zuchowatej pewności buńczucznego114 stwierdzenia.

– Nie dla naszej gęby strawa! – rzekł jednoręki i machnął lewicą, aby się jednocześnie opędzić od narzuconej pokusy i od cytrynowego motyla, który załamując się w locie, zajął mu pół oka migawkowym i pierzchliwym cieniem.

71.jeno (daw.) – tylko. [przypis edytorski]
72.inwentarz – tu: pojazd, sprzęt. [przypis edytorski]
73.wściubski – wścibski; taki, który się wściubia, tj. pcha się wszędzie nieproszony. [przypis edytorski]
74.przyrodzenie – natura; tu: charakter, usposobienie. [przypis edytorski]
75.przestanek (daw.) – przystanek , przerwa. [przypis edytorski]
76.basetla – polski ludowy instrument smyczkowy o niskiej skali, kształtem przypominający wiolonczelę. [przypis edytorski]
77.zdybany – tu: znaleziony, przypadkowo przyjęty. [przypis edytorski]
78.sporszy – większy. [przypis edytorski]
79.przyszwa – górna część buta, przyszyta do podeszwy. [przypis edytorski]
80.zaoczyć – zobaczyć. [przypis edytorski]
81.piechtami (gw.) – pieszo, na piechotę. [przypis edytorski]
82.zdreptać – przejść, przemierzyć pieszo. [przypis edytorski]
83.kędyś (daw.) – gdzieś. [przypis edytorski]
84.zapiecek – posłanie na piecu, najcieplejsze miejsce w chałupie. [przypis edytorski]
85.szeląg (daw.) – drobna moneta; miedziak (por. powiedzenie Znać kogo jak zły szeląg). [przypis edytorski]
86.myszaty – tu: koloru myszy, szarawy. [przypis edytorski]
87.bławy – bladoniebieski, modrawy (por. bławatek). [przypis edytorski]
88.pierzchać – uciekać, rozbiegać się. [przypis edytorski]
89.kopeć – gęsty, ciemny dym; sadza. [przypis edytorski]
90.przynaglić – popędzić, przyspieszyć. [przypis edytorski]
91.plecyma (gw.) – plecami (dawna forma liczby podwójnej). [przypis edytorski]
92.postroniony – odłożony na bok, odsunięty. [przypis edytorski]
93.czerep – czaszka, głowa. [przypis edytorski]
94.kabłąk – przedmiot zakrzywiony, wygięty w łuk. [przypis edytorski]
95.szylkret – rogowa warstwa na pancerzu morskich żółwi, używana daw. do wyrobu grzebieni i figurek. [przypis edytorski]
96.przegięcina – łuk, zagięcie. [przypis edytorski]
97.przytwierdek (neol.) – rzecz. utworzony od czas. przytwierdzić. [przypis edytorski]
98.kobza – tu: dudy, instrument muzyczny złożony z miecha skórzanego i przytwierdzonych do niego piszczałek. [przypis edytorski]
99.gleń, zdr. glonek (daw.) – duża kromka, kawałek chleba. [przypis edytorski]
100.pokątnie – po cichu, sekretnie, tajemnie. [przypis edytorski]
101.rzezany (daw.) – szlifowany, rzeźbiony. [przypis edytorski]
102.zakować (reg.) – zakukać. [przypis edytorski]
103.przedzierzgnąć się – przemienić się. [przypis edytorski]
104.samodział – grube płótno tkane ręcznie. [przypis edytorski]
105.uciułany – uzbierany. [przypis edytorski]
106.jurny – pełen temperamentu, żywotności. [przypis edytorski]
107.nie w ciemię bity (fraz.) – niegłupi, sprytny, zaradny. [przypis edytorski]
108.dybać – czyhać na kogoś a. na coś; znajdować kogoś a. coś. [przypis edytorski]
109.w pobok – obok. [przypis edytorski]
110.przestwór – przestrzeń. [przypis edytorski]
111.żachnąć się – oburzyć się. [przypis edytorski]
112.podpatry (neol.) – podpatrywanie, przyglądanie się. [przypis edytorski]
113.zwarkoczony – spleciony w warkocz. [przypis edytorski]
114.buńczuczny – pewny siebie, zawadiacki. [przypis edytorski]
Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
01 июля 2020
Объем:
200 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают