Читать книгу: «W czwartym wymiarze», страница 5

Шрифт:

II

Powiadają, że w II stuleciu po Narodzeniu Chrystusa – na brzegach Grecji i Sycylii – i na całym Morzu Śródziemnym zabrzmiał jednego ranka wielki – przerażający okrzyk: Umarł Pan!

Śmiało rzec można, że w rewolucji francuskiej Pan się odrodził.

Bo ową tłuszczę dziką i pełną entuzjazmu, ową bachanalię70 ideału i rozlewu krwi, jaką była rewolucja – prowadził nie kto inny, jeno71 odrodzony Pan, bóg lasów i pól, bóg pierwotnej, elementarnej swobody istot ludzkich. On to z dusz człowieczych zerwał pęta, wzywając je, by powróciły do lasu, do natury, do stanu pierwotności, jako niepokalana potęga żywiołowa.

Pavana indyjski, Pan grecki, rzymski Faun zmartwychwstał na mogile Amora – i wygnał go precz ze strzyżonych ogrodów Wersalu i z leśnych zacisz i z ksiąg poetów.

Stare, barbarzyńskie bogi ludów północnych, Odyny72 i Perkuny73, odezwały się na nowo głosem ostrym i surowym, gdyż ich raziła miarowa i wesoła mowa Erosa. – Przemówiły ponure Nomy skandynawskie, a Faun czuł raczej z nimi pobratymstwo bliższe, niż z pogodnym niebem Olimpu. W treści Fauna była północ dusz greckich.

Odtąd w pieśniach Shelleya i Keatsa, aż po dni Mallarmé’go i Regniera, w muzyce Beethowena, w obrazach Böcklina, Stucka, Malczewskiego – nie Amor ale Faun jest głównym bóstwem ziemi.

Na koniec zjawia się Fryderyk Nietzsche, który w godzinie delirium sam siebie uważa za wcielenie Dionizosa, za króla i władcę Faunów i wszelkiego Faunizmu. Kult Dionizosa i ducha Dionizyjskiego chce on postawić ponad wszelkim kultem ludzkim, a jest to w głębi swojej i nade wszystko kult tragizmu.

Odrodzony Faun iście zmartwychwstał w straszliwej godzinie rzezi i pożarów; on kochał tę rzeź i upojony był krwią i zniszczeniem, gdyż kąpał się we własnej krwi, jakby roił, że z tego samokrwawienia nowy świat się narodzi. Ale kiedy ucichły rzezie, kiedy wywalczone zostało prawo powrotu do Edenu – Faun czuł się nieskończenie smutny, bo krwi popłynęło zbyt wiele, a jeden grzech bolał go najwięcej: oto, że zabił Amora – i szukał jego zwłok – i nie mógł odnaleźć czarownego pacholęcia. A przy tym Faun celu swego nie osiągnął: zburzył stare zamki dawnych kasztelanów, ale nie mógł już powrócić do ciemnych głębi puszcz, gdyż lasy wyrąbano i zniszczono; tam, gdzie dawniej szumiały bory, o których marzył Faun odrodzony, dziś stały większe i mniejsze miasta, huczały maszyny, wzbijały się ku górze kominy fabryczne, a na miejscu dawnych piękności i filigranowych domków rokoko – wznosiły się brzydkie, brudne, ceglane gmachy i wewnątrz nich płonął wiekuisty ogień w ogromnych piecach żelaznych, a czarne grube dymy mroczyły niebo, co dotąd było zawsze czyste i błękitne; jeżeli zaś się ściemniało, to od chmur potężnych, od wichrów i burz, nie od pyłu węglowego.

Na nowo uwięzione cyklopy przerabiały w tych ponurych budynkach – żelazo i nici.

Ten świat, który swoją potęgą do życia powołał Faun – nie był jego światem. Czarno ubrani panowie – zjawiali się wszędzie tam, gdzie on przeczuwał szerokie wolne przestrzenie, zielone szumiące gaje lub mchem porośnięte skały, w których łonie były dogodne dla faunów pieczary. Nimfy też przerażone coraz głębiej poza mury miast uciekały, ale miasto ścigało je wszędzie. Lokomotywy przeraźliwym świstem napełniały ich uszy, nawykłe do świergotu ptaków i melodii drzew – i oto Faun, co wylał tyle krwi, aby uzyskać swobodę błądzenia po swobodnych puszczach – uchodził wciąż dalej tam, dokąd uchodziły nimfy.

Policja, administracja, biurokratyzm, regularna praca fabryczna, dzwonem kilkakrotnym co dzień ogłaszana – wszystkie te grozy coraz potężniej raziły w zaklęte siedliska Faunów, o których w czasie udręki roi każda dusza, zgnębiona niewolą życia nowoczesnego.

Bezgraniczna melancholia opanowała serce Fauna; czuł, że jego królestwo nie tylko nie nadeszło, ale owszem coraz dalej odpływa i coraz bardziej się uniemożliwia. Toteż nieraz w samotne ogniste wieczory Faun marzy o tym, czy by nie należało błagalnie prosić bogów, wołając do nich: Wskrzeście Amora!

Bo chciałby się Faun od Amora nauczyć, jakim sposobem umiał on być szczęśliwy i różowo barwić sny człowiecze, gdy w nim – w tym nowym bogu dni późnych – jest wiekuista posępność – i żal rzeczy spełnionych, że się spełniły, i rzeczy niespełnionych, że się nie spełniły. Ale Amor jeszcze nie zmartwychwstał, a Faun, zbuntowany przeciw bogom i przeciw naturze, przeciw ludziom i przeciw sobie – wlecze po zniszczonych lasach swoją otchłanną żądzę nieskończoności. Ze śmiercią Amora, który kochał linie zamknięte, określoność i skończoność, zjawy74 proste i wyraźne, świat jasny i widzialny – Faun wywołał w duszach ludzkich bezgraniczną żądzę bezgraniczności, upiorową furię niezgłębionych tajników, chaos wiekuistych sprzeczności wewnętrznych, pragnienie rzeczy o kształtach nieokreślonych, rzeczy, których nigdy nie było i nie będzie, tęsknotę, co świdruje i szarpie i targa; słowem, nienawiść bezwzględną rzeczywistości.

Dusza Fauna – to sen o śnie, sen posępny i niespokojny.

Nie motyl i nie gołąb mu towarzyszy, ale wąż, który mu serce przegryza jadem. Amor żądał tak niewiele, że mógł otrzymać wszystko, czego pragnął, dlatego, choć czasami się smucił, kaprysił, żalił, płakał – były to żale, smutki, kaprysy, w których istocie tkwiła żartobliwość; nietrudno było go zaspokoić.

Faun się nie żali, nie kaprysi, nie płacze; on wyje, on przeklina, on wije się w spazmach, a jego melancholia graniczy z furią; jego ironia jest dzieckiem piekieł, – a jego pożądanie to wizja bachanalii kosmicznej, w której duchy planet padają sobie w objęcia, aby przez całą wieczność toczyć się w nieskończoności.

Faun jest bezbrzeżnie smutny – bo wie, że nigdy zaspokojoną nie będzie jego niewygasła i wulkaniczna żądza; pożąda on wszystkiego, bo to uczucie, co mu trawi serce – jest wszystkim i esencją wszystkiego.

Być może, że Faun nie potrafi nazwać określonym imieniem, czym jest to jego wielkie i przerażające go samego uczucie, ale wie, że w nim miłość przerasta sama siebie – i, nie będąc Kupidynem – Faun jest więcej niż samą Miłością…

Dlatego rodzi się w nim straszne poczucie, że nie ma w nim miłości – a syczący wąż melancholii jadem swoim zatruwa nikłe gołębio-motyle uczucie, które w nim się czasami odzywa kwiląco – i budzi pragnienie jakiegoś sielskiego dzieciństwa, bez tych burz wiekuistych, co nieustannie w nim huczą, niszcząc jedno marzenie po drugim, jedno pragnienie po drugim, jeden sen po drugim. Wszystko się załamuje, pryska, rozwiewa.

A przecież Faun czuje się bliższym pierwotnego Edenu miłości i bliższym wszelkiej zagadki bytu, niż kto bądź. On sam pośród żywiołów krąży jako żywioł; krąży śród natury jako jej wcielenie, jej zjawa wyodrębniona, samoistna i pełna…

Ale dlatego właśnie jakieś bezimienne niewidzialne żywiołaki pól i łąk, gajów i jezior, marzeń i snów, pożądań i rozczarowań – wirują nieustannie w nim i walczą z nim i rozdzierają jego wnętrze na bolesne strzępy, że, będąc sam miłością, chce się wyrwać z miłości; będąc naturą – chce wyjść poza naturę; będąc marzeniem – chce wyjść poza marzenie; będąc naraz grzechem i świętością, chce się wyrwać poza grzech i świętość. Faun szuka samego siebie i chce stanąć ponad sobą; chce zerwać ze siebie wszystko, co mu narzuciła przypadkowość, i zmienić się w punkt bezprzestrzenny, w którym się przełamuje tajemnica bytu. W jego furiach miłosnych jest taki wybuch pragnień, jakby przerastających samą istotę miłości; jest w nich tyle mistyki i nadczłowieczeństwa, tyle anielstwa i szataństwa, tyle niewoli i żądzy wyzwolenia, tyle niewcielonych i niezjednoczonych przeciwieństw: że Faun dopiero teraz odczuwa swoją prawdę i swoje kłamstwo – teraz dopiero pojmuje, czym jest – i w straszliwym, męczeńskim niemal, rozlewającym się w bezmiary krzyku – ogłasza światu swoją sprzeczność istotną:

– Jestem i nie jestem. Istnieję wszędzie i nigdzie, zawsze i nigdy. Nie znam ani czasu, ani przestrzeni, nie znam ani ciała, ani ducha, ani zła, ni dobra, ani smutku, ni wesela, ani życia, ni śmierci… Nie znam, co jest dziś ani wczoraj, ani co jest tu lub tam, ani co jest ja lub nie ja. Żyjący jest umarłym. Przyszłość jest przeszłością. Nicość jest nieskończonością. Z nicości wszystko powstaje. Jestem bogiem, a bóg jest mną. Wszystko jest we mnie – i ja we wszystkim. Utajone drga we mnie wszystko, co było, i wszystko, co będzie. Jestem i nie jestem. Jestem ja i nie-ja. Żyjący i umarły. Umierający wiecznie i wiecznie zmartwychwstający. Rozpłyniony w eterach poza teraźniejszością – wczoraj i jutro, wszędzie i zawsze… Jestem wiekuista przemiana, wiekuiste zaprzeczenie samego siebie, wiekuiste stawanie się, które się nigdy nie zatrzyma. Męczarnia moja, że duszy mówię: zatrzymaj się, a ona nie wie, gdzie jej kres; męczarnia moja, że nie mogę pogodzić sprzeczności; że nie mam granicy własnej, że dusza moja zlewa się z duszą wszystkich i wszystkiego; że nieustannie burzę, com zbudował, że rozwalam ołtarze bogów, których czciłem – i że zabijam wszystko, com ukochał!

Tak się żalił Faun w głuchym na pół zrąbanym lesie dębowym: ptaki przerażone zamilkły, a zadumane łanie z melancholią patrzyły wielkimi oczami na boga natury przesmuconego.

Tysiące nimf, tysiące Driad i Nereid – otoczyły monarchę puszcz i wołały:

– Czemu się żalisz, o nieśmiertelny, o wszechjedyny, wszechczujący! Nerwie i mózgu i serce świata! Ty, w którym jest koniec i początek, w którym jest wszystka prawda i wszystka miłość, wszystko życie i wszystko unicestwienie; w którym pana czuje każdy listek mchu i każda paproć, każdy kamień i każde tchnienie zefiru, każdy oddech i pocałunek, każdy uścisk i każde poczęcie! Faunie, mów, czego się żalisz? Oto masz nas tysiące na skinienie, a każda cię obdzieli najgorętszym uściskiem, każda ci odda najwyższą świętość swego grzechu i najwyższy grzech swej świętości!

Ale Faun znał je wszystkie – i widział w ich oczach zawsze jeno cząstkę tego, czego pożądał, a nigdy me widział tej nieskończoności, którą przeczuwał – gdzieś – daleko – gdzie bądź… Bo w nich drgała tylko znikoma struna bytu – coś, co przemija, co się zmienia, coś – co jest i nie jest razem. Sam on był zmieniający się wciąż, jak potok, przez który coraz nowe płyną fale, a przeto szukał rzeczy niezmiennych i wiekuistych. I Faun – wdziękami tylu cudnych rusałczanych postaci okrążony – szukał zawsze tej jednej i jedynej, która była nieobecna, a która błąkała się po ziemi, nie wiadomo gdzie…

Jednakże nimfy umiały otumanić Fauna. Wiedziały, że natura, niegdyś przerażona grzechem swego okrucieństwa – jęła się sama przed sobą spowiadać – i, aby złagodzić byt swoim tworom – wywołała czarowny, upajający owoc – winne grono. Nimfy ze złotych i czarnych pereł wina musiały sączyć trunek zaklęty, którym Faun upojony, jakby upojony wodą letejską75, zapominał o wszystkim, co go na jawie dręczyło.

Sen cudowny opanowywał boga: ambrozja przenosiła go w inne światy, nadawała odmienne barwy jego jasnowidzeniom. W delirium bóg lasów tańczył i radował się bytem i oddawał się wszelkim rozkoszom nieprzytomności, a nimfy otoczyły go kołem i w lubieżnych skokach rzucały mu się w objęcia – i całowały go nieskończonym wielkim pocałunkiem, co jak eter ożywczy dawał mu złudzenie urzeczywistnień niepojętych. Faun był szczęśliwy, a dokoła nimfy oszalałe, upojone winem i rozkoszą – uderzając miarowo białymi nogami w miękkie puszyste trawniki leśne, wołały: Evoé Bacche!

Ale straszne było przebudzenie z upojeń. Żałośniej jeszcze bóg odczuwał cierpienie swego bytu: gdyż nic go uchronić nie mogło od pamięci.

Faun jest wobec Amora, jak melancholia wobec radości; jak jesień wobec wiosny; jako noc księżycowa wobec jutrzenki; toteż Faun tęskni za Amorem – jak my tęsknimy za naszym wiekiem dziecinnym, ale nie wrócą lata dziecinne, ani zmartwychwstanie Manmatha.

Tajemnica Fauna jest wielka: że miłość jest tragedią, że jest to przeraźliwe misterium, które się staje coraz bardziej niezgłębionym, im głębiej oko sięga w jego treść utajoną. Ona jest zaprzeczeniem samej siebie – i z wolna staje się niby złowrogim Anty-Erosem i Hyper-Erosem; przerasta sama siebie – i jakżeby chciała pochłonąć sama wszystkie pierwiastki bytu. Faun – w tym uczuciu bezgranicznym, bezforemnym, bezkreślnym – chce wszystko zjednoczyć, chce rozplątać wszystkie najsurowsze zagadnienia człowieczego anielstwa – poprzez najgłębsze piekło szałów i upojeń zmysłowych.

Faun – to ów furiis agitatus amor76 starożytnych: pragnienie wieczne nowych wzruszeń, głód niepodobieństw77, rozpacz niebiańskich pokus, ukochanie męczarni, ekstaza ascetyczna w obłędach rozkoszy, zwątpienie, co ją przegryza w jej najgłębszych tajniach, zwątpienie o zwątpieniu, w godzinie powitań gorycz pożegnania, piekło i spazm pocałunków bez końca…

Od dnia krwawej łuny, w której naraz wybuchnął – Faun idzie za nami, straszny i nieubłagany, jako wielki bóg sprzeczności. On jest tym prawem boskim, prawem natury, prawem namiętności, przeciw któremu stanęło prawo ludzkie, społeczne, prawo uległości; on jest tym pożądaniem istotnej swobody, przeciw której stanęła skrępowana w każdym ruchu kultura; on jest bojowniczym, poszukującym siebie duchem osoby ludzkiej – wobec gromady, co go zalewa swą jednoforemnością, a zarazem on jest wcieleniem bezimiennej postaci bóstwa wszechistnienia – jest Pantheosem78.

Jest to bóg nierównowagi, w której wirują nieskończone byty. Jest to pożądanie szałów i upojeń coraz nowych, coraz odmiennych, coraz wyższych… Jest to niepokój wiekuisty – powołujący ducha coraz wyżej i coraz dalej od rzeczywistości codziennej… Przeto dzieci Fauna są wiecznie z siebie niezadowolone, a każde uczucie, jakie w ich sercu się obudzi – widzi się im nie tym uczuciem, jakie w nich płonąć powinno… Na szalejącym morzu wędruje łódź bez wiosła, co zda się nigdy nie dopłynie do żadnej przystani.

I to jest może najwyższa melodia ducha Fauna; żyje on bez początku i końca, bez przyczyny i celu, jak wszystko, co jest w bycie największe i najdoskonalsze, jak natura, jak wieczność i nieskończoność, jak bóstwo.

Almanzor

Poeta pewien, błędny rycerz ideału, samotnik i pielgrzym, który młodzieńcze swe lata przepędził na wzgórzach Antylibanu – opowiadał mi dziwną powieść, zasłyszaną tam niegdyś w noc miesięczną79. Gdyby dziś, błądząc nocami po kawiarniach Paryża, poeta ów spotkał się z tą powieścią, którą poniekąd zapożyczyłem od niego – niechaj przyjmie ode mnie pozdrowienie.

*

Stary strzelec z pokolenia Druzów80 rzecze:

– Bilsm-illachir-rachmanir-rachim! Był niegdyś w VII stuleciu hedżiry81, w Szirrawazie, kalif82 Almanzor, słońce Lewantu83. Poznał on wszystkie tajemnice mądrości ludzkiej, a każdy wiersz Koranu umiał na pamięć, jak idzie oraz wstecz – i niejeden z dala przybyły derwisz84 uczoności jego wydziwić się nie mógł. W gwiazdach też czytać umiał, jak najlepszy astrologus, a zarazem był to znakomity wojownik, który potęgą swego miecza zhołdował niemało giaurów85 i pogan i czcicieli ognia; dwanaście narodów składało mu haracz bogaty – złoto, kość słoniową, pachnidła, zboże, bydło, tkaniny – a każdy naród przywoził mu nadto corocznie najpiękniejszą dziewicę swoją do haremu. Więcej niż tysiąc kobiet – białych i czarnych, brązowych, oliwkowych i żółtych miał kalif nasz do rozkoszy. Muzyka i śpiew nieustanny, uczty i igrzyska zapełniały jego życie.

Mógł tedy być szczęśliwym Almanzor, pan mądrości, pan miecza, pan złota, pan wiela86 narodów, pan najpiękniejszych niewiast. A przecież nie był szczęśliwy.

Duszę jego pożerała straszna, niczym niezaspokojona nuda, taka sama, jaką odczuwał niegdyś wielki król Salomon. Nicość wyglądała mu z każdej rzeczy, której zapragnął, którą zamarzył, którą widział w żywe oczy. Jakiś czas rozweselało go młode czarne pacholę, dziwnie piękne przy swej barwie hebanu, niby małe szatanię w purpurowych szatach. Z głębi Afryki przywieźli kupcy to dziecko, co się błąkało po puszczy, nie wiedząc, kto mu był ojcem i matką. Trzynaście lat miał dziś Hannibal i zawsze pełny był wesołości, żwawy jak koźlątko, o głębokich, czarnych ognistych oczach. Mądry też był nad wiek i w pisaniu liter arabskich, czy to początkowych, czy środkowych, czy tych, co stoją na końcu słowa – mistrz nad mistrze.

Toteż kalif Almanzor chciał go uczynić swym kaligrafem.

Jakiś czas Hannibal wyborną krotochwilą87 zabawiał monarchę, ale i to się skończyło. Almanzor jakby zapadł w nieruchomość, godzinami całymi siadywał na balkonie, zapatrzony w dale – i, kurząc długi cybuch – milczał, jak ten, co wszystką nadzieję utracił. A gdy myślą przebiegał swoje życie minione, nie mógł zrozumieć, dlaczego jemu właśnie przypada w udziale wszystka świetność i chwała, i potęga, i rozkosz żywota, gdy tylu innych ludzi żyje w poniżeniu.

Nie dlatego rzecz tę rozważał, aby miał się nad nieszczęściem litować, aby się wyrzec swojej potęgi i skarbów, lecz nie mógł w duchu swoim ogarnąć tego pytania: co jest los? dlaczego los dowolnie wybiera jednych, a drugich strąca w niziny?

Pytanie było bezbożne, albowiem Allach jest twórcą losów, a przeznaczenie każde spełnić się musi, jak było zapisane. Owóż niepokoiło Almanzora, dlaczego Allach takie a nie inne losy wyznacza ludziom, i chciał się wedrzeć w jego tajemnice. Czy człowiek potężny jak on – nie może stać się jakby Allachem – czy sam nie może rozdawać przeznaczenia? Prawda, on to czyni, ale nie tak czyni, jakby chciał: czyni to zawsze z pewnym rozmysłem, rachubą, planem, w którym nie masz ani konieczności niecofnionej, ani też szalonej gry przypadku. Właśnie chciałby on być panem losów ludzkich, ale czynić to bezwzględnie, jako przystoi monarsze, panującemu nad licznymi narodami.

Cóż tedy jest los? Dlaczego przeznaczenie nie dało mu nigdy troski i dlaczego tym brakiem troski dusza jego tak złamana, gdy tylu ludzi żali się na nieustanny ciężar trosk i cierpienia? Los czyli88 nie przychodzi ku nam mimo naszej woli? czy nie jest to jakaś potęga szydercza, która tak nami rzuca, jak gracz, co się zabawia kośćmi? Czy człowiek nie mógłby wobec innych ludzi być taką samą – niespodziewaną i nieuchronną potęgą? Rzucać im przeznaczenia, których treścią byłby czysty przypadek? Bo czyż przeznaczenie nie jest przypadkiem, a przypadek nie jestże przeznaczeniem?

Tak rozmyślał Almanzor, siedząc na balkonie swego pałacu, a pałac zajmował wielki obszar po siedemset i dwadzieścia kroków z każdej strony świata; na szczycie pałacu wzdłuż dachu szła na cztery strony rozsnuta – balustrada z marmuru rzeźbionego w koronkę, tworząc balkon nieprzerwany, skąd Almanzor mógł oglądać wschód i zachód, północ i południe nieba.

Jeden, najmilszy kalifowi balkon był niby oderwany od świata i dawał widok na piękny ogród, pełny róż i granatów, zaludniony stadami łabędzi na jeziorze i saren oswojonych w gęstwinach; za ogrodem zaś rozpoczynała się głęboka czarna puszcza. Drugi balkon zwrócony był ku morzu, po którym się toczyły mnogie okręty, przywożące towary z dalekich krańców ziemi.

Trzeci balkon otwierał oczom monarchy widok babieńca89, w którym tysiąc kobiet od dawna za królem próżno tęskniło.

Z czwartego balkonu mógł widzieć rynek miejski i ulice pełne ludzi; tu szlachetni rycerze i ciury90 obozowe, bogaci kupcy, łachmanami pokryci drążnicy91 i półnadzy Murzyni mieszali się ze sobą.

Od strony ogrodu samotny siedział Almanzor – i, kurząc tytuń w wielkim cybuchu, a sącząc czarny płyn kawy z białej chińskiej filiżanki – spoglądał na czysty błękit nieba, po którym słońce zniżało się ku zachodowi – i na daleką, czarną, głucho szumiącą puszczę za ogrodem.

Nie patrzył nawet, jak się koło niego zabawiał Hannibal. A właśnie pacholę na różnobarwnych papierach pisało słowa coraz inne – i tę śliczną kaligrafię, papier zwinąwszy, rzucało w ogród. Więc na jednym papierku był znak dobry, na drugim imię Iblisa92, na trzecim imiona aniołów, diwów i czarowników. Tak pacholę niemało tych papierków rzuciło w ogród, a wnet się zlatywały gołębie, oczekując jakiej strawy, ale rozczarowane uchodziły, głośno gruchając. Te białe stada ruchliwych gołębi obudziły monarchę z zadumy – i zaczął się przyglądać igraszkom chłopca. Na koniec, nową myślą podniecony, rzecze:

– Hannibalu! Wiem, żeś mądry nad swe lata: tedy posłuchaj moich słów. W rękach kalifa są losy plemion całych, w jego rękach są również losy wielu ludzi, z którymi się styka, i tych, którzy się z nimi stykają. Ale nie jest on panem losu jednostek, które by sobie jakimś trafem nieokreślonym wybrał. Tym właśnie twórcą przeznaczeń chcę być, chcę zrozumieć tajemnicę losów. I owóż na widok twej igraszki – słuchaj, jaka myśl przyszła mi do głowy. Wiem, że jesteś doskonały kaligraf. Tedy zamiast pustych słów, napiszesz na jedwabnych papierkach tajemnicze wróżby i wyroki, a gdy staniemy po tej stronie balkonu, co zwrócona jest ku miastu – obwołamy wśród ludu, że im kalif rzuci losy, a komu los się uśmiechnie, komu zaś klęskę przyniesie – to się bez chyby93 wypełni. Czyś zrozumiał moje słowa?

– Zrozumiałem – odparło czarne dziecię i w uśmiech złożyło swe malinowe wargi. Gdyby Almanzor umiał był patrzeć, to by w oczach dziecka ujrzał swe własne przeznaczenie: była w nich jakoby czarna dziewica piękności uwodnej, a której uśmiech był uśmiechem zagłady.

Kalif jednak nie spoglądał w oczy pacholęcia; zagłębiony w swą nudę, cieszył się już z góry widokiem rzeczy niespodziewanych, co się ujawnią z rozkazu wiatrem unoszonych losów.

Długie godziny przez wieczór cały pracowicie pisał Hannibal wyroki losów podług słów kalifa; nazajutrz dopiero można było rzecz wykonać.

Każda myśl, która się zrodziła w sercu Almanzora – budziła w nim wielkie zadowolenie – i natychmiast ją mu podsuwał, a Hannibal malował każde słowo na papierze barwy dwoistej, już to złotym, już to czerwonym. Papier złoty był dla niewiast, czerwony dla mężczyzn.

Sześćdziesiąt cztery kartki – jako jest liczba pól szachownicy – zapełniono w ten sposób, ale nie widział ani Almanzor, ani Hannibal – jak bezcielesna ręka zapełniła kartkę sześćdziesiątą piątą i zmieszała ją tajemniczo z ułożonymi poprzednio.

Owszem, śmiejąc się, w tym samym właśnie momencie prawił kalif: – Niechaj każdy będzie wyrokom posłuszny – i gdyby moje tu było przeznaczenie, poddam mu się bezwzględnie – na imię Allacha.

W oczach czarnego szatanięcia – rzekłbyś – śmiała się szyderczo niewidzialna wysłanniczka Iblisa.

Jakoż w południe, kiedy naród na pokrzepienie po trudach udaje się do domu – stanęły heroldy pod balkonem zamku królewskiego, zwróconym ku miastu – i wielkim głosem trąb zawezwali tłum, by słuchał słów monarchy.

Przystanęli wszyscy, a herold wołał:

– W imieniu Boga i proroka jego Mahometa! Wielki król Szirrawazy, król królów Almanzor, pan wschodu i zachodu – ogłasza. Na balkonie zwróconym ku miastu, w zamku swoim – stanie on tejże godziny – i własną ręką rzuci narodowi, na jedwabiu złotym i czerwonym wypisane przeznaczenia. A ktokolwiek jaki wyrok ujmie – czyli zły, czyli dobry – temu los natychmiast się wypełni. Niechaj więc każdy pomodli się do swego geniusza94, aby ten mu dopomógł – i niech losy chwyta.

Tłumy ludu zebrały się przed zamkiem, kobiety i mężczyźni, starcy i dzieci, czarni i biali – czekając z zapartym oddechem tej rzeczy tajemniczej i nigdy dotąd niewidzianej w Szirrawazie.

W otoczeniu kilku dworzan zjawił się na balkonie Almanzor w szatach uroczystych; z nim czarne pacholę, trzymające w ręku siatkę, a w niej zwitki czerwone i złote.

Grzmiącym okrzykiem tłumu powitany został kalif – chwilę, jakoby szóstą część godziny czekał, aż się tłum uspokoił – i śród ciszy uroczystej natężonego wyczekiwania pomiędzy zgromadzoną ciżbę rzucił zwitki, rozwarszy siatkę, którą wziął był z rąk Hannibala.

Jak gołębie rzucają się na groch, tak się zbiegli ze wszech stron ludzie, walcząc o tajemnicę swych losów; bójki też niemiłosierne były między nimi, ale kto już w ręku miał swe przeznaczenie, ten, choć pokaleczony i krwią oblany, bronił go, jak pies broni znalezionej kości.

Sama ta bójka niezmiernie bawiła króla i obiecywał sobie, że nieraz jeszcze to samo igrzysko95 powtórzy – a gdy uciszyła się burza, rozkaz wydano, aby na czoło wystąpili ci, co losy uzyskali. Jakoż, przecisnąwszy się przez zwartą gromadę – stanęło u wrót pałacu sześćdziesiąt i pięć osób, każda ze zwitkiem w ręku, już to czerwonym, już złotym.

– Jakimże to sposobem sześćdziesiąt i pięć? Powinno być na dziś jeno sześćdziesiąt i cztery! Ileś pisał, Hannibalu?

– Sześćdziesiąt i cztery.

A jednak było osób sześćdziesiąt i pięć i każdy wybraniec losu okazał swój zwitek.

– Tajemnica jakaś w tym się kryje.

*

Ustawiwszy w porządku tych sześćdziesiąt i pięcioro osób, straż wpuszczała każdego po kolei. Ten zaś, który był wpuszczony, czyli96 to pan w złotogłowiu, czyli nędzarz w łachmanach, wprowadzony był przed oblicze królewskie z honorami, należnymi księciu krwi – i witany uroczyście.

Czarne pacholę odbierało zwitek i odczytywało kalifowi.

Pierwszy, który się zjawił, był to karzeł o twarzy bezkształtnej, koślawy, w nędznej sukni, żebrak i błazen uliczny. Odczytano jego los.

Niechaj będzie wielkim wezyrem97 i niech zarządza moim królestwem.

Natychmiast dawny wezyr się usunął, a wszyscy ze czcią pokłonili się karłowi i włożono mu szaty bogate i do pałacu wezyra go zaprowadzono.

Drugi był młodzian z rodziny bogatej, który cały czas przepędzał jeno98 w ucztowaniu a igraszkach; myślał tedy, jaka będzie w jego losach odmiana.

Wyprawić mu ucztę, aby jadła i napoju było w bród, a śpiew i taniec niech go uweselą.

I stało się tak, ale – zda się – była to jego uczta ostatnia, bo mu zbrzydło życie takie, odkąd los mu nic innego nie zgotował.

Trzeci przystąpił mędrzec, znany w mieście, jeden z najlepszych lekarzy, umiłowany przez całą ludność stolicy; przypadkiem znalazł się w tłumie i, mimochcąc, podniósł czerwony zwitek jedwabiu.

Wygnać go z granic państwa i nigdy nie puścić z powrotem.

I natychmiast był wygnany, a choć naród go opłakiwał, wyrokom losów stać się musiało zadość.

Połamany żebrak się zjawił, a los jego był:

Dać mu za żonę najpiękniejszą pannę.

Zaraz też za nim baba, nie mniej szpetna, znalazła taki wyrok:

Wejdzie do haremu jako małżonka monarchy.

Uradowała się baba niemało – i natychmiast ją do haremu wprowadzono.

Los wielkiego dygnitarza:

Wybatożyć; dwadzieścia pięć uderzeń.

Los biednego stolarza:

Obciąć mu ręce i nogi.

Los innego:

Niech wypije szklankę wody.

Tak też się stało – i umierający z głodu nędzarz nic więcej nie dostał od przeznaczeń, a właśnie bogaczowi pewnemu, który sypiał na srebrze i złocie – wyrok zapadł taki:

Ze skarbca królewskiego wypłacić mu sto tysięcy dukatów.

Innemu wypadło:

Niechaj będzie na pal wbity.

I natychmiast, jako los nieubłagany kazał, był wbity na pal, a innemu los powiada:

Zaszyć go w worek i strącić w morze z wysokości wieży.

Oto los inny:

Jeżeliś nędzarz, bogactwem będziesz obsypany; jeżelii bogacz – wszystkie skarby odebrane ci będą.

I tak najbogatszy kupiec w mieście Abdul-Said został w jednej chwili nędzarzem.

Młody rycerz Sulejman – dostał cztery konie z pustyni arabskiej, ubogi flecista Alfarnabbi – zyskał bogatą wieś w okolicach rzeki Eufratu.

Pyszny ze swego rodu i bogactwa Tardliman znalazł takie słowa:

W klatce go posadzić i na rynku wystawić.

Dziewczyna, słodka jak marzenie, gazeli podobna, a śpiewna jako słowik, co dzwoni w gęstwinie róż majowych, taki los wyczytała:

Oddać ją żołnierzom ku zabawie.

Tłum ze zgrozą widział, jako powleczono do obozu tego zapłakanego anioła, gdzie się miały nad nim pastwić ciury.

Igrzysko wielce bawiło kalifa. Widział w nim splot kapryśnych a nieubłaganych rzutów losu – i zdawało mu się, że istotnie życie jest zupełnie tak samo kapryśne i nieubłagane, jak ta gra szalona i bezlitośna. Bo też – co prawda! w ciągu paru godzin, jeżeli los tu i owdzie uśmiechnął się do ludzi życzliwie, ileż przyniósł on nieszczęścia, jakie popełnił szaleństwa, niesprawiedliwości, jak poprzerzucał stanowiska, wartości, pragnienia, pojęcia…

Taki sam obraz mamy w życiu: tylko tu nie idzie to wszystko tak prędko, przygotowuje się stopniowo, niewidzialnie, moment po momencie, rok po roku – i nie widzimy związku rzeczy krańcowych, jak nie dostrzegamy piasku, sypiącego się ze szczytu góry, aż dopiero ten runie jednorazowo.

Gdybyśmy nasze losy oglądali tylko w ich ostatecznym wyniku – mielibyśmy zawsze niemal wrażenie jakby trzęsienia ziemi. A może – może każdy z tych ludzi – wydobywał los taki właśnie, jakiego nieświadomie pożądał w najtajniejszej głębi swego serca: może ten na pal wbity śnił o tym bezwiednie, jak i ten, którego w worku strącono do wody; może ten karzeł istotnie marzył o tym, że będzie wezyrem, a ta koślawa baba, że wejdzie do haremu kalifa! I oto jak się te nieprzytomne marzenia ziściły w nieprzytomnym losie.

W każdym razie los jest szalenie złośliwy i nie ma w sobie konsekwencji. Cóż by na to wszystko powiedział ów indyjski mędrzec, który tu w Szirrawazie był parę lat temu i pouczał kalifa podług swojej wiary o karmie, czyli o związku koniecznym zjawisk życia ludzkiego.

Zaiste, konieczności nie widzę tu żadnej: przypadek kieruje naszym życiem, o ile sam przypadek nie jest koniecznością.

Wszyscy już, którzy kartki mieli w ręku – przedstawili swe losy i było im wypłacono podług wyroku.

Jedna tylko pozostała osoba: sześćdziesiąta i piąta.

Była to rosła Murzynka, o twarzy dziwnie pięknej, tak że nie dorównywała jej żadna z dziewic arabskich, ani egipskich, ani greckich, ani syryjskich. A tak była czarna, że prawie niebieska. Skąpą czerwoną suknię miała na sobie, a w kształtach podobna była do tych bogiń pogańskich, które u nas spod starych ruin dawnych miast odkopują czasem pasterze lub Frankowie.

Sznur złotych blaszek świecił na jej szyi – niby gwiazdy na czarnym niebie. Gdybyś chciał wiedzieć, jak wygląda pożądanie, rozkosz, pokuta, grzech – dość ci było spojrzeć na nią, bo ona była tym wszystkim, a w mieście nikt jej nie znał; dopiero dziś – nie wiadomo jak i kiedy – pokazała się w Szirrawazie – i stała wpatrzona w króla swoim czarnym, bezdennym, tajemniczym okiem, że się zdawała jak tygrysica, która lada chwila w podskokach spadnie na swoją ofiarę.

Almanzor kiedy na nią spojrzał, zadrżał od stóp do głów. W jednej chwili przyszło mu na myśl:

– To jest moje przeznaczenie.

Jego, co od tak dawna nie zaglądał do swego haremu, bo już nie było niewiasty, która by umiała obudzić w jego żyłach żądzę upojenia – jego naraz opanowało szalone pragnienie pocałunków, aż mu w oczach stało się ciemno i nogi mu drżeć zaczęły. Bladł i czerwieniał na przemian, kiedy ta czarna kobieta miała się zbliżyć do niego – i, zda się, pragnął zniszczyć jedwabny złoty zwitek, jakby chcąc uprzedzić losy, bo gdyby w kartce stało na przykład, że ma być uduszoną, albo żołnierzom na pastwę albo komu bądź innemu za żonę przeznaczoną – kalif postanowił wyroki losu przełamać.

70.bachanalia – ekstatyczne święta na cześć Bachusa, rzym. boga wina. [przypis edytorski]
71.jeno (daw.) – tylko. [przypis edytorski]
72.Odyn – najwyższy bóg mitologii skandynawskiej, bóg mądrości, poezji i magii. [przypis edytorski]
73.Perkun – słowiański i litewski bóg pioruna. [przypis edytorski]
74.zjawy – tu: zjawiska. [przypis edytorski]
75.woda letejska (mit. gr.) – woda rzeki Lete, płynącej w Hadesie i sprowadzającej zapomnienie. [przypis edytorski]
76.furiis agitatus amor (łac.) – miłość wzbudzająca furie. [przypis edytorski]
77.niepodobieństwo (daw.) – coś nieprawdopodobnego a. niemożliwego. [przypis edytorski]
78.Pantheos (gr.) – Wszech-Bóg. [przypis edytorski]
79.miesięczny (daw.) – księżycowy. [przypis edytorski]
80.Druzowie – bliskowschodnia synkretyczna wspólnota religijna. [przypis edytorski]
81.hedżira a. hidżra – opuszczenie Mekki przez zwolenników Mahometa oraz przez niego samego w 622 roku, uznawane za początek ery muzułmańskiej. [przypis edytorski]
82.kalif – tytuł muzułmańskiego przywódcy świeckiego i duchownego. [przypis edytorski]
83.Lewant – wschodnie wybrzeże Morza Śródziemnego. [przypis edytorski]
84.derwisz – muzułmański pielgrzym. [przypis edytorski]
85.giaur – niewierny, nie-muzułmanin. [przypis edytorski]
86.wiela – dziś popr.: wielu. [przypis edytorski]
87.krotochwila (daw.) – żart. [przypis edytorski]
88.czyli – czy z partykułą pytajną -li. [przypis edytorski]
89.babieniec – tu: harem. [przypis edytorski]
90.ciura – człowiek należący do służby w obozie wojskowym. [przypis edytorski]
91.drążnik – tu: pielgrzym. [przypis edytorski]
92.Iblis – przywódca zbuntowanych dżinnów, odpowiednik szatana. [przypis edytorski]
93.bez chyby – dziś popr.: niechybnie. [przypis edytorski]
94.geniusz – duch opiekuńczy. [przypis edytorski]
95.igrzysko (daw.) – zabawa. [przypis edytorski]
96.czyli – czy z partykułą wzmacniającą -li. [przypis edytorski]
97.wezyr – dostojnik państwowy w krajach muzułmańskich. [przypis edytorski]
98.jeno (daw.) – tylko. [przypis edytorski]
Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
01 июля 2020
Объем:
170 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают