Читать книгу: «Hrabina Cosel, tom drugi»
Tom II
I
Gdy król w Warszawie z nudów i za rozkazem pani Przebendowskiéj składał hołdy Denhoffowéj, odegrywającéj komedyą pod dyktowaniem daleko od niéj zręczniejszéj matki, Cosel jak osłupiała, zaledwie wstawszy ze słabości odbytéj, słuchała codzień doniesień, któremi ją z Warszawy karmiono. Flemming starał się o to, ażeby była o wszystkiém zawiadomioną… A że król obawiał się zazdrości jéj i gwałtowności charakteru, otoczono ją szpiegami, którzy każdy krok, myśl i słowo pilno postrzegać mieli…
August rad się był jéj pozbyć, chciał razem uniknąć rozgłosu i wrzawy; żałował czasami pięknéj Cosel, ale nadto był słabym, bałamutnym, żeby się osnutéj oparł intrydze. Świeże twarze robiły z nim co chciały, bawiła go nowość i po raz setny rozpoczynane też same amory, które się zawsze kończyły dla niego uśmiechem i ziewaniem, dla tamtych łzami.
Przykład Königsmarck, Teschen, Spiegel, Esterle, które się potrafiły pocieszyć i znalazły pocieszycieli, uspokajał go co do Cosel, chociaż widział on sam wielką między tamtemi a nią różnicę. Wszystkim im mógł jakąś słabość zarzucić, téj żadnéj; ale Cosel groziła królowi odebraniem życia, potém sobie: pogróżka jéj nie była czczém słowem. Można się jéj było obawiać. Nakazano więc w Dreznie miéć oko na Cosel i wszelkie jéj kroki; lękano się ażeby nie chciała przybyć do Warszawy: Flemming znał słabość króla, bo sam z niéj korzystał, dysgracyonowany gwałtem przybywszy doń i odzyskując dawne stanowisko. Ukazanie się Cosel, jéj piękność, wyższość, władza nad królem, wszystko zniszczyć mogły i obalić.
Wielkiemu marszałkowi Löwendhalowi szepnięto by szczęścia probował. Cosel miała klejnoty, dobra, domy, i była jeszcze młodą i piękną… Szło zresztą o to, aby jéj zarzucić niewiarę.
Jednego poranku Haxthausen przyjaciel hrabinéj zastał ją we łzach i płomieniach, podbiegła ku niemu łamiąc ręce oburzona:
– Uwierzyłżebyś pan – zawołała – ten niegodziwiec, ten nikczemny, który mi wszystko jest winien, Löwendhal, w téj chwili śmiał mi swą miłość oświadczyć.
Złajałam go jak podłego człowieka, zagroziłam mu że do króla napiszę, i ma szczęście że policzka nie dostał.
Haxthausen zaledwie mógł ją uspokoić, drżała z oburzenia i gniewu, a łzy się jéj z oczów toczyły.
– A! przed kilku miesiącami – rzekła – nie śmiałby był uczynić mi téj obelgi.
Krok ten Löwendhala był jakby znakiem dla hrabinéj, że jéj godzina wybiła. Słyszała już o Denhoffowéj, a znano ją tu i całą rodzinę z dawnych jakichś głośnych przygód po świecie.
– Królewskie listy – odezwała się do Haxthausena – znacznie zmienione. Słyszałeś co pan o Denhoffowéj?
– Mówią o tém – rzekł Haxthausen.
– W jakież błoto go wciągnięto! – zawołała smutnie i zamilkła.
Flemming który całą sprawą kierował, powrócił do Drezna; król mu polecił pozbyć się z wolna hrabinéj, ale postępować z jak największą względem niéj delikatnością.
Przybycie jego zrazu przeraziło Cosel, lecz po kilku dniach przekonawszy się iż przyjechał w usposobieniu wcale odmienném i unikał wszelkiego powodu do zajść nowych, uspokoiła się nieco.
Czarodziejski pałac czterech pór roku, król chciał miéć wolnym; szło o to ażeby hrabina ustąpiła z niego, jeśli można dobrowolnie.
Posłano z tém łagodnego Haxthausena, który smutne swe i ciężkie poselstwo sprawił z jak największém poszanowaniem i względami dla hrabinéj. Z wielkiém podziwieniem jego, Cosel odezwała się:
– Król mi go dał, więc i odebrać może. Miejsce to nadto mi lepsze czasy przypomina, ażebym wyżyć w niém mogła: wyniosę się chętnie.
W téj chwili wydano rozkazy, spakowano rzeczy, najęto dom przy Moritzstrasse i w kilka dni hrabina przejechała na nowe mieszkanie.
Tu już pusto było zupełnie, dworacy szczęścia i żebracy łask opuścili ją wszyscy. Wiadomość o wygnaniu hrabinéj z tego raju napełniła nieprzyjaciółki jéj radością. Był to znak nieochybny zerwania. Cosel jednak nie wierzyła w nie, przed swemi poufałemi powtarzała że jest żoną, i że król opuścić jéj nie może. Jeszcze w roku 1705, August w chwili gdy był rozkochanym w niéj, darował piękną wioskę u brzegu Elby, Pillnitz; Cosel miała tu dom i ogród u brzegu rzeki, gdzie czasem w skwary letnie po kilka dni spędzała…
Położenie było piękne: las i drzewa otaczały ją dokoła, góry osłaniały od północy, u stóp pałacyku płynęła Elba, wśród któréj gęstemi krzewy zarosła wyspa, jak kląb zielony, jak kosz pełen kwiatów przeglądała się w wodach. Lecz godzin kilka dzieliło Drezno od Pillnitz, i pusto było dokoła.
Król coraz bardziéj wymagający napisał do Flemminga, iż chce swéj Denhoffowéj Drezno i jego wspaniałości pokazać, nie życzy więc sobie ani dla Cosel by się z nią spotkała, ani dla niéj by na porywczość hrabinéj narażała się; trzeba było skłonić Cosel do opuszczenia Drezna i zamieszkania w Pillnitz.
Haxthausena używano zwykle do tych układów, których Flemming dla uniknięcia waśni nie podejmował się osobiście; zaproszono więc przyjaciela domu i generał pokazał mu pismo królewskie, zalecające Cosel z Drezna wyprawić.
– Zmiłuj się pan – rzekł grzecznie – pomóż mi; król chce przybyć do Drezna, a nie będzie mógł tego uczynić dopóki Cosel jest tutaj. Denhoffowa mówi mu ciągle że życia nie będzie pewna, póki nieprzyjaciółkę tu czuje. Samemu królowi tylekroć groziła hrabina pistoletem, że i król radby ją widziéć gdzieindziéj: jak wiécie, nie lubi on spotkać się z temi, których dotknął lub obraził.
Wiém że Cosel ma mnie za wroga: nie byłem nim nigdy, dodał Flemming; rozgniewała mnie chwilowo, dziś to zapomniane. W położeniu w jakiém się ona znajduje, uchybićbym jéj nie chciał, ani przyprowadzać ją do ostateczności. Idź pan, skłoń ją, niech dobrowolnie Drezno opuści, abym niepotrzebował słać do niéj rozkazu, coby jéj większą uczyniło przykrość.
Haxthausen wysłuchawszy tych słodkich wynurzeń Flemminga, poszedł.
Cosel była w dość dobrym humorze. Haxthausen zaczął od żarcików:
– Wiész pani – rzekł – iż się nie mogę wydziwić złemu gustowi króla, który uchodził dotąd za człowieka wytwornego smaku. Nie znam pani Denhoff, ale z tego co o niéj wiemy, zdaje się iż ta fantazya prędko przejdzie. Czasem po białym chlebie zachciéwa się spleśniałego razowego, ale po kilku kąskach do piérwszego się powraca.
Tak samo pewien jestem, że pani wrócisz z chwałą na dawne stanowisko, bylebyś nie chciała króla drażnić i zniechęcać ku sobie.
Cosel domyśliła się że przychodził z jakiémś poleceniem.
– Czy znowu jaką wolę królewską mi pan przynosisz, obwiniętą w tę bawełnę pochlebstwa?
Haxthausen popatrzał smutnie i głową dał znak że tak było w istocie.
– A więc mów pan…
– Byłem u Flemminga – rzekł – pokazał mi rozkaz króla, który chce byś pani na czas pobytu jego tu z Denhoffową wyniosła się do Pillnitz. Sądzę że to i dla pani saméj będzie przyjemniejszém, niż patrzéć…
Łzy stanęły jéj w oczach: spuściła oczy.
– A! tak mi trudno! tak trudno! – zawołała cicho. – Wiém żeś mi pan życzliwym, że w jego słowach niéma zdrady, a tu jéj się od wszystkich i wszędzie obawiać potrzeba; jednak, nie wiész pan ile mnie to kosztować będzie.
Zaczęła chodzić po sali zakrywając chustką oczy. Dawna gwałtowność i gniewy opuściły ją, płakała i chciała się ze łzami przed obcém okiem osłonić, potém otarła je żywo.
– Widziałżeś pan sam ten rozkaz króla, nie zmyślili go oni…?
– Daję pani słowo, widziałem go.
Rumieniec wystąpił na twarz, gniew powrócił.
– Nie znają mnie – zawołała – drażnią, aż do wściekłości przyprowadzą, aż do okrutnéj, szalonéj zemsty obudzą. Wiedząż oni do czego ja dojść mogę gdy raz gniew mną owłada? Myśląż że poszanuję ich, jego nawet, tego człowieka który sądzi że mu korona daje prawo urągać się uczuciom i pomiatać ludźmi?
Haxthausen słuchał milczący.
– I to wszystko – dodała – spotyka mnie dla jednéj Denhoffowéj, któréj ulubieńców na palcach liczą wszyscy, bo się nie kryła wcale z niemi..! Prawdziważ godna ulubienica dla króla… Chcieli go więc poniżyć i zbezcześcić dając mu taką kobiétę. O! ci ludzie, ci ludzie…
I znów płakać zaczęła.
– Mogłażem się tego spodziéwać? jakże nie miałam wierzyć mu – mówiła łkając – przysięgał mi, był dla mnie najczulszym, miałam jego serce; poświęcał mi co miał najdroższego: nie wahał się uznawać mnie przed światem, tyle lat szczęścia… spokoju ukołysały serce, uwierzyłam, byłam przyszłości pewną. Trzy kolebki łączyły nas z sobą, kochał swe dzieci, dał im imię swoje, nie wstydził się słabości dla mnie? Jam go kochała, on mi nic wyrzucić nie może; byłam mu wierną: jednego wejrzenia nie rzuciłam na nikogo, serce mi nie uderzyło, prócz z trwogi o niego? Życie, obyczaj, wszystkom zastosowała do jego upodobań, służyłam mu jak niewolnica. A dziś, dziś, po latach tylu, mamże go stracić, pozostać sama, sierotą, bez opieki, bez słowa pożegnania, bez wyrazu współczucia! A! ten człowiek niéma serca.
Serca? – poczęła śmiejąc się – nigdy go nie miał: rozpieszczone dziecko szczęścia, ze wszystkiego robi sobie zabawkę tylko, igra z ludźmi, z uczuciami, z tém co dla innych święte, a co dla niego rozrywką jest i śmiechem.
Ale któż kiedy pochwali się że znał tego człowieka – dodała – jak aniół dobry, umié być jak szatan zimnym i bezlitośnym; w pocałunku kryje nienawiść, w uśmiechu ostatnia zemsta: słowa mu z ust płyną słodyczy pełne, aby uśpiły ofiarę.
Reszta świata zda mu się stworzoną na to, aby miał o co oprzeć nogi i usnąć wygodniéj, a gdy mu spokoju trzeba, gotów pozabijać żywych by mu się z pod stóp nie ruszyli.
Oczy jéj mówiąc gorzały, Haxthausen słuchał nie śmiejąc przerywać, przejęty tą wymową goryczy pełną.
Pół godziny trwały te wybuchy namiętne, coraz zmieniając ton; na ostatku znużona padła, ale znać było gorączkę, która ją trawiła. Umilkła.
– Pani! – odezwał się poseł – któżby się mógł dziwić twemu gniewowi: jest on naturalnym i dowodzi serca. Nie możesz pani wątpić iż ja pragnąłbym innego ci losu oznajmienie przynosić; lecz jestże środek zaradzenia temu? W téj chwili nie ma innego nad cierpliwość i ostrożność, ażeby sobie drogi do powrotu nie zamknąć. Znasz pani najlepiéj zmienny umysł króla: nikt nigdy nad nim tak długiego i stałego nie wywierał wpływu. Możesz go pani odzyskać, trzeba dziś myśleć o jutrze i dlań się zachować.
– Radźże mi, radź, mój dobry, jedyny przyjacielu! – odezwała się wzruszonym głosem do Haxthausena.
– Ale mi pozwól pani być szczerym – rzekł poseł.
– Mów otwarcie.
– Flemming jest dla pani jeśli nie zmienionym, to przynajmniéj lepiéj, łagodniéj, względniéj usposobionym, niż był kiedykolwiek; trzeba go w tém usposobieniu utrzymać. Któż wié? na dworze zmienia się co chwila wszystko: możesz mu pani być potrzebną. Jeżeli dziś zachowasz się łagodnie, król będzie wdzięczen i uczuć się może wzruszonym. Straszono go ciągle odgróżkami pani, pistoletami, zemstą, gniewem… Nieprzyjaciele jéj mieli je ciągle na ustach. Król sam zaczął się obawiać, a Denhoffowa nie odważyła się ruszyć do Drezna, lękając się o życie. Dopóki król sądzić będzie, że pani jesteś tak rozdrażnioną, nie zbliży się do niéj nigdy. Najlepszą więc rachubą jest okazać się łagodną.
Masz pani przykład na hr. Königsmark – dodał – potrafiła ona łagodnością swą zachować stosunki przyjaźni z królem i z ks. Teschen pozwolono jéj zostać w Dreznie, widywać go; gdy przeciwnie Esterle swym uporem zamknęła sobie wstęp do dworu.
– Ale jakże mi pan śmiesz – zawołała gniewnie – stawić takie przykłady. Esterle! Königsmark! to były metresy króla: ja jestem żoną jego!.. nie równaj mnie pan z niemi…
Haxthausen zamilkł.
– Zresztą masz pan słuszność, nie chcę go gniewać; chcę się okazać łagodną i posłuszną: pojadę jutro.
Już poseł miał wstać uradowany, aby odejść z tą dobrą nowiną, gdy Cosel wybuchnęła nagle, uderzając nogą.
– Nie będą śmieli zmusić mnie do tego; król sam nie odważy się na to… to nie może być! nie! nie!
Haxthausen począł ją łagodzić, uległa mu… ale zaledwie ją przekonał o potrzebie powolności, wracała do oporu i burzyła się.
Trzy czy cztery razy zmieniała zdanie; naostatek znużonemu już tą walką Haxthausenowi powiedziała:
– Nie pojadę; zostanę: niech gwałtu użyją… jeśli się ośmielą.
– Namyśl się pani, na Boga; proszę panią.. cóż powiem Flemmingowi.
– Powiedz mu pan, że jechać nie chcę.
Nie było co robić, baron poszedł do generała z tą smutną nowiną i opisem całéj swéj rozmowy.
Flemmingowi przykro było, że łagodnym sposobem nic nie mógł uczynić: siły widocznie użyć nie chciał. Po długich namysłach, prosił Haxthausena, ażeby raz jeszcze poszedł do niéj.
Baron miał siostrę niezamężną Emilię, która przy nim mieszkała, osobę poważną i łagodnego charakteru; tym razem nie poszedł sam, wziął ją z sobą. Oboje starali się w ciągu kilku godzin przekonać ją, iż nic nie traciła na łagodności, a mogła buntując się szkodzić sobie.
Cosel to się godziła i przystawała, to znowu oburzała na ten bezduszny despotyzm. Trzy razy wychodzili już, mając jéj słowo, że odjedzie dobrowolnie, i za każdém odwoływała ich ode drzwi.
Widocznie rachowała i ważąc wszystko, nie mogła być pewną, co dla niéj lepszém być może.
Flemming dowiedziawszy się o tém, że hrabina ostatecznie odmówiła, dał jéj jeszcze dwa dni do namysłu.
Trzeciego dnia pojechał do niéj.
Zameldowano go hrabinie, która wyszła w czarnéj sukni z zapłakanemi oczyma, ale z postawą dumną.
Flemming przedstawił się jéj z całą etykietą dworską i chłodem wytrawnego dyplomaty.
– Stawiasz mnie pani w najprzykrzejszém w świecie położeniu – rzekł spokojnie – im pewniejszy jestem, żeś mnie pani liczyła do nieprzyjaciół, tém mocniéj usiłowałem jéj oszczędzić przykrości; wstrzymałem rozkaz króla kilka dni: przynoszę go pani. Jeśli nie zechcesz usłuchać, nie będę winien, iż zostanę zmuszonym spełnić go, w jakikolwiekbądź sposób. Jest to rozkaz pana mego. Król jest w drodze i nie chciał pani zastać w Dreznie.
Stojąca przy oknie Cosel, zobaczyła oddział konny trabantów, który przed jéj mieszkanie nadciągnął i ustawił się w ulicy; błysnęły jéj oczy czarne, ale się pohamowała.
Spojrzała na list.
– Jadę natychmiast! – rzekła z lekkim ukłonem – możesz pan zaufać słowu mojemu.
Flemming schował list, ukłonił się i wyszedł, trabanci pojechali za nim.
W godzinę potém, hrabina Cosel, płacząc ukryta w powozie, jechała do Pillnitz. Wszystko to dokonało się wprzódy, niżeli król wyjechał z Warszawy. Jakkolwiek płochy i bez czucia, nie chciał on zerwać z hr. Cosel, nie okazawszy jéj pewnych względów, należnych po tylu latach pożycia; niepokoiło go to, iż nie miał powodu do zerwania, że okaże się winnym, nie mogąc z jéj strony znaleźć winy.
Gdy Löwendahlowi tak się nieszczęśliwie powiodło w oświadczeniach miłości, wyprawiono do układów jakichś Watzdorfa i usłużnego, ale niezgrabnego van Tinen, którego król używał ale nie cierpiał.
Watzdorf, niemniéj wstrętliwy Augustowi, zwany chłopem z Mansfeldu przez niego, był grubianin i niezgrabny.
Watzdorf na dworze nie wiele znaczył, ale Flemming go bronił i nim się opiekował. Jednego dnia, gdy się go najmniéj spodziewać mogła hrabina, zjawił się w Pillnitz.
Jedyną jego wymówką, że się znaleźć nie umiał i z hałasem zaraz wpadł do domu kobiety, któréj się już nie lękał, było to, że przybył pijany. Podróż od Drezna wcale go nie wytrzeźwiła; polecono mu układy z hr. Cosel, wystawiał więc sobie, że mając losy jéj w ręku, mógł pozwolić sobie, co się podoba.
Już po wnijściu do pokoju bez oznajmienia, poznała hrabina chłopa z Mansfeldu.
– Kochana pani – zawołał śmiejąc się od progu – jestem posłany przez króla J. M., powinnaś mi pani być rada. Przywożę jéj doskonałe nowiny. Król, któryby mógł i nic pani nie dać i w żadne targi nie wchodzić, jako pan miłościwy, życzy sobie rozstać się z zobopólném zadowolnieniem i zgodą: słyszy pani?
– Słyszę panie hrabio, ale nie rozumiem – dumnie rzekła Cosel.
– A jaka zawsze śliczna! – dodał Watzdorf, zbliżając się i ująwszy najprzód rękę; namyślił się, nagle podniósł głowę znajdując iż lepiéjby w twarz pocałować.
Ale nim to mógł spełnić, Cosel cofnęła się krok i swoim zwyczajem głośny, silny, piękną rączką dała mu policzek.
Watzdorf stał chwilę zdumiony.
– To tak? – zapytał.
– Tak – odpowiedziała Cosel pokazując mu na drzwi; król powinien był wiedziéć, że takiego gbura za posła do mnie nie godziło mu się wybierać.
Watzdorf potarł się tylko po twarzy i zamilkł, położył kapelusz i został.
– Niech to idzie w zapomnienie – rzekł – ja nie jestem mściwy, a zresztą, policzek z tak pięknéj rączki nie bezcześci… owszem…
Chłop z Mansfeldu został nawet potém na obiedzie i usiłował sprawić swe poselstwo, ale w sposób najniezgrabniejszy w świecie; obiecywał bowiem hrabinie najświetniejsze warunki, wymagając jéj serca.
Rozśmiała mu się w oczy i pojechał wytrzeźwiony jak zmyty.
Cosel chciała się skarżyć listownie królowi na Watzdorfa i Löwendahl'a, odradzono jéj to: Watzdorf zajmował się naówczas finansami, dostarczał pieniędzy: walka z nim była trudną.
Nasłano późniéj van Tinen'a, o którym na dworze rozpowiadano, że się w niéj szalenie kochał, a Cosel go dosyć znosiła, ale van Tinen życzliwszy dla niéj, nienawistny był królowi; pozwalał sobie zbyt wiele… dawał mu rady mentorskie i zniecierpliwił go do tego stopnia, iż król, który po trzeźwemu go znosił, wieczorem raz o mało go własnemi rękami, a raczéj nogami nie zabił.
Vitzthum, który doskonale znał temperament króla i jego usposobienie dla osób na dworze się znajdujących, spotkawszy van Tinena na progu pokoju, w którym August siedział już po wielu kielichach, przestrzegł go, żeby nie wchodził. – Król nie lubi cię: nie właź mu w oczy.
Van Tinen nie usłuchał dobréj rady, wszedł: August się skrzywił. Po chwili van Tinen ośmielony, począł rozprawiać; król milcząc odwrócił się od niego: ten zaszedł z drugiéj strony, wlazł pod samą rękę olbrzyma, który milcząc patrzał nań z góry. Przytomni, widząc jak oczy Augusta błyszczały, radzi byli ostrzedz nieopatrznego, który się zdawał wyzywać niebezpieczeństwo.
Król jakiś czas nie mówił słowa, oddychał ciężko, słuchał szczebiotania natrętnego, nareszcie zaczął coś mówić; van Tinen przerwał: król zamilkł. Po chwili odezwał się znowu i jeszcze raz wpadł mu ze słowem van Tinen. W téj chwili, jak dzik rozżarty król, zwrócił się ku niemu; ten zaczął się cofać. Szli tak, jeden następując coraz bliżéj, drugi cofając coraz bojaźliwiéj do kąta gabinetu. W chwili, gdy van Tinen oparł się jak trup blady o ścianę, król chwycił go za kołnierz, rzucił nim na posadzkę i począł go bić nogami, tak że zbitego na miazgę, słudzy porwawszy bez zmysłów już leżącego, na łóżko ponieśli i o mało życiem głupstwa swojego nie przypłacił.
Na żadnym z tych ludzi, nie mogąc zdobyć król nic, coby Cosel obwiniało, zasłyszał wreszcie plotkę, że tajemną intrygę miała z bratem Lectereine'a, który był uszedł za granicę. Posłano po niego, wdano się w targi, aby niewinną oczernił, ale i to się nie powiodło.
Chciano obwinieniem poprzedzić przybycie króla do Drezna, aby miéć powód do znęcania się nad upadłą.
Postępowanie to mogło ją goryczą napełnić i do rozpaczy przyprowadzić; mogła się czuć obrażoną na króla, który dozwalał ją dręczyć i nasyłał takich ludzi.
Jednego dnia dowiedziano się w Dreznie, że Cosel znikła z Pillnitz. Była na drodze do Warszawy. Na złamanie karku poleciały listy kresami wysłane, aby o tém oznajmić marszałkowéj. Natychmiast zwołaną została rada familijna: trwoga była niezmierna. Przybycie Cosel mogło tę całą tak szczęśliwie osnutą komedyę, zmienić na tragiczny dramat.
Król już był zakochany, a raczéj oplątany przez te panie. Ułożono dlań scenę nową.
W godzinie o któréj król zazwyczaj przybywał w odwiedziny do pani Denhoffowéj, ubrana czarno, z włosami rozpuszczonemi, siadła piękna zalotnica na łóżku, z chustką do otarcia łez, których na oczach nie było, ze wzrokiem wlepionym rozpaczliwie w ścianę. Matka i siostra uznały tę pozę piękną i wielce efektową.
Gdy król wszedł, udała że go w rozpaczy swéj zagłębiona, nie postrzega.
– Cóż ci to jest piękna pani! – zapytał król troskliwie!
Denhoffowa udała że się z płaczu zanosi, oczy suche kryjąc w chusteczce, a grała tę scenę obmyśloną z talentem wielkim. Rozczulony August począł piękne rączki całować, domagając się łez przyczyny.
– N. Panie – odrzekła patetycznie Denhoffowa – zagrożona jestem zgonem! Ja tego nie przeżyję! A! umrzéć byłoby niczém, gdybym do grobu poniosła choć to przekonanie, że mi serce wasze zostało… ale… niestety… ludzie chcą mi z życiem wydrzéć razem serce twoje! Pani Cosel jedzie, przybywa do Warszawy… może się już tu znajduje… może już zguba moja została poprzysiężoną, może ty królu przybywasz tylko aby mi oznajmić żem powinna ustąpić szczęśliwéj rywalce…
– Ale cóż pani śnisz – przerwał król zdziwiony – zkąd to wszystko, mógłżebym ja panią zdradzić? Nie, pani, nierozerwane węzły łączą nas, twój charakter pełen słodyczy, twa dobroć dla mnie, są rękojmią że ci nigdy żadna Cosel szkodzić nie może.
– A! panie mój – ciągnęła daléj Marynia – bogdajby to co mówisz prawda było, bogdajbyś mi odpłacał miłością tak szczerą jaką ja mam dla ciebie. A! umrzéć dla mnie jest niczém, ale cię utracić to nad siły… wyrzec się życia prędzéjbym mogła, niż tego szczęścia które mi się uśmiechało! Królu, jeśli mnie kochać przestaniesz, weź to życie: nie chcę go więcéj.
– Ale moja droga hrabino – odparł król – byłoby z méj strony niegodziwością takie wyznanie, tak słodkie wyrazy z ust twych, niewdzięcznością zapłacić.
– Dzięki ci panie, za tak słodką nadzieję – mówiła ciągle Marynia – mimo to ja się uspokoić nie mogę, trwoga mną owłada… Ta nieznośna rywalka zbliża się… będziesz ją widziéć, pochwyci znowu tę władzę nad sercem pana mego, którą tak długo zachować umiała.
– Czegóż się pani dręczysz – przerwał król troszkę niecierpliwie – jakimże ją sposobem uspokoić mogę… Owszem, pozwól niech Cosel przyjedzie, odniesiesz tryumf nad nią.
– Nie, nie! – zawołała Denhoffowa – jeśli Cosel ma tu przybyć, ja opuszczam Warszawę: ta kobiéta targnąć się może na mnie, najniegodziwszego gwałtu dopuścić.
Marszałkowa matka w czasie téj rozmowy stała podedrzwiami, gotowa wnijść gdy znak usłyszy; Marynia kaszlnęła.. drzwi się otwarły i weszła udając zdziwioną i niewiedzącą zupełnie że król się tu znajdował.
– Bardzom szczęśliwy że panią widzę – zawołał król wstając – chodź pani i pomóż mi uspokoić córkę swą, która mnie obraża posądzeniami nie słusznemi.
– Ale o cóż idzie, N. Panie?
Marszałkowa udawała zdumioną.
– Wszak podejrzenia i zazdrość są dowodami przywiązania – dodała żywo. – Nie powinno to W. K. Mości obrażać.
– Posłuchajże pani…
Tu król opowiedział wszystko… Marszałkowa słuchała go, dziwnie spoglądając na córkę to na niego; minę miała skłopotaną.
– Przebaczysz mi W. K. Mość – rzekła po chwili – ja się córce mojéj nie dziwuję wcale. Wiadome są całemu światu pogróżki hr. Cosel, znany jest gwałtowny jéj charakter. Wszak śmiała grozić wam nawet N. Panie!
– A więc – przerwał August – o co idzie? dla waszéj spokojności, wydam natychmiast rozkazy, ażeby panią Cosel zwrócono z drogi do Drezna.
Na to marszałkowa składając ręce, wykrzyknęła przejęta wdzięcznością:
– Szczęśliwą możesz się nazwać Maryniu kochana, mając tak troskliwego o twój spokój opiekuna.
A po namyśle dodała:
– Ośmielam się uczynić jeszcze uwagę, że pani Cosel, łaskami W. K. Mości uzuchwalona, nie łatwo kogo posłucha, należałoby kogoś wyprawić… kogoś takiego, coby umiał…
– Wybierzcie panie kogo chcecie! – zawołał król trochę tą sceną znudzony.
Zaczęto dziękować i rozpadać się przed N. Panem, okazującym tyle dobroci, tyle troskliwości.
Marszałkowa miała już gotowego do téj wyprawy człowieka. Był to Francuz Montargon, przybyły z ks. Polignac'iem do Polski, który tu przy Bielińskich pozostał i wyrobił sobie tytuł szambelana J. K. Mości. Różnie mówiono o jego stosunkach z tym domem…
Montargon znalazł się w pół godziny, gotów na rozkazy króla, który mu polecił stanowczo zawrócić z drogi hrabinę Cosel.
– A jeśliby rozkazu W. K. Mości usłuchać nie chciała? – spytał Francuz – w takim razie co mam uczynić?
Król stał chwilę zamyślony, wyraźnie kosztowało go to do czego został zmuszony.
– Dam waćpanu w pomoc La Haye podpółkownika moich kawaler-gardów, i sześciu gwardzistów, zdaje mi się że to już wystarczyć powinno.
Nie tracąc czasu posłano po pana La Haye, który z ust króla samego otrzymał dobitne rozkazy, i téjże nocy oddział wysłany przeciwko jednéj kobiecie bezbronnéj, wyruszył z pośpiechem nadzwyczajnym, gościńcem który wiódł z Warszawy do Drezna.
A jak czułe były podziękowania, i jak wielka potém radość z odniesionego tryumfu!!.