Читать книгу: «Djabeł, tom czwarty»

Шрифт:

Tom IV

I

Pan podkomorzy brański, który zobaczywszy Anusię rozgorzał nie pomału (bo go płomień nie wiele kosztował, ale i ostygnienie nie było trudne) – człowiekiem był lekkomyślnym nad wszelkie pojęcie, życie gotów zawsze postawić za to, co jutro by przez okno wyrzucił.

Z młodości nic nie stawiło tamy rozhukanym jego namiętnościom, los dziwnie mu sprzyjał i z najtrudniejszych okoliczności jakby cudem zawsze wywikłał. Ztąd wyrobiło się w nim zuchwalstwo niesłychane i rzucanie się bezmyślne na wszystko co dogadzało chwilowej bodaj fantazji. Szał u niego nie rodził się z namiętności, ale z nałogu dogodzenia sobie. Serce dawno w nim spało zdrętwione zepsuciem, głowa tylko gorzała i ciało się miotało. Był on jedną z tych postaci, jakie się zapewne trafiają we wszystkich krajach i czasach, ale miał na sobie cechy epoki i miejsca – epoki, co rozpasywała ludzi właśnie jak konanie, co niekiedy martwy język i myśli uspione rozwiąże.

Dla niego wszystko w nim tylko było. Świat miał za rzecz dodatkową, na służbę jemu skazaną – myśl nigdy nie poszła wyżej, serce nie zbudziło się z letargu. Dalej! bądź co bądź – było jedynem jego hasłem. Rodzina patrzała z przestrachem na to wyuzdanie młodzieńca, który jak ów sennych chodzący po dachu, co chwila mógł spaść i rozbić się w kawałki, ale osobliwsze jakieś strzegło go szczęście, jakaś niewidoma opiekowała się nim ręka… Miał podkomorzy silnego i nieznużonego opiekuna w królu, protektorkę naturalną w familji, która nim władała, ale oboje to nie starczyłoby jeszcze, gdyby nie osobiste jego szczęście.

Tracił ogromnie i zawsze miał co tracić, narażał się i wychodził cało, szalał a nie mógł nic spłatać coby go zgubiło; nadużywał sił, zdrowia, ludzi, pieniędzy, a miał je zawsze na zawołanie.

Powszechnie też tego wesołego utracjusza i hulakę zwano dzieckiem fortuny, i on sam przywykł w swoję gwiazdę wierzyć, jak gdyby się nigdy zaćmić nie miała. Zresztą był to, jak wielu jego spółczesnych, więcej roztrzpiotany i zepsuty niżeli zły człowiek, uniewinniało go wychowanie, przykłady, nałóg!! Byle czego zażądał, nie znał co to niepodobieństwo, ani mierzył wartością rzeczy starania się o nią, ale żądzą swoją – a żądza wzrastała najlżejszem podrażnieniem, zaporą, trudnością. Trafiło się, że podkomorzy tracił tysiącami dukatów dla tych co byli do zbycia za talara – byle kamyczek na drodze leżał między nim a niemi.

Rozchodzące się opowiadania o piękności Anusi, o surowem jej zamknięciu, – powtarzane nietylko w mieście, gdzie po salonach za wachlarzami zmyśloną historję damy sobie podawały, ale nawet w zamku, dostateczne były do podżegnienia pana podkomorzego brańskiego. Wejrzenie jego na Anusię, którą znalazł wcale inaczej niż myślał, zaostrzyło tylko chęci, nie zmieniło zamiarów. Może też wdzięk niewinności, woń prostoty, nowa dla niego co obcował z zepsuciem miejskiem, urok jakiś miały pociągający. Słowem, podkomorzy rozgorzał, oszalał, głowę sobie nią nabił i pokoju nie mając, gryzł ustawicznie palce (jak był przywykł) myśląc jakby się do Anusi przybliżyć, jak ją pochwycić.

Posłał zaraz szpiegów swoich na zwiady, a nim parę dni minęły, miał już dokładniejszą nieco wiadomość kto była Anusia, jakie ją z podczaszycem łączyły stosunki i widział jak trudno mu będzie zbliżyć się do niej. Wiadomość ta ukazując mu same przeszkody, zraziła go nieco, ale cofać się przecie nie myślał. Już się był kilku poufałym zwierzył swojego projektu, a że nic w sobie utrzymać nie mógł, zaraz też przed niemi żalić się począł, jak mu to ciężko szło, że Anusia była dziewczęciem prostem i poczciwem, wychowanem na wsi, że sposobu prawie nie ma do niej dostąpić; przyjaciele rozśmieli się na całe gardło.

– A! a! podkomorzy się cofa! – zawołano – za trudno! przecież trafiła kosa na kamień!

– Ja się cofam – wykrzyknął bijąc pięścią o stół zapaleniec – tego jeszcze nie bywało i nie będzie! Idę w zakład jeśli chcecie, że za tydzień Anusia gospodarować nam będzie w moim domku na Nalewkach.

Podkomorzy, wzorem owych sławnych domków zwierzyńca parc aux cerfs, miał domek urządzony na Nalewkach, gdzie ulubienice trzymał i dawał niekiedy poufałym swoim wieczorki i baliki bardzo głośne.

Słowo się tedy rzekło, pochwycono je, potrzeba było dotrzymać! Podkomorzy zagryzł palce do krwi, natarł głowę, ale zaklął się że na swojem postawi… Sam tu nie wiele mógł zrobić, musiał użyć zwykłych swoich pomocników, kamerdynera Syxtynka (rodem ze Lwowa, który że się gdzieś znalazł na ulicy Syxtówką zwanej i nazwisko też od niej otrzymał) i niejakiej Szwędzkiej. Syxtynek na ten raz nie bardzo mógł usłużyć, na Szwędzkiej cała spoczywała nadzieja.

Były to wybitne swego czasu postacie, których lekko zbyć niepodobna. Syxtynek, łotr kamerdyner, bo jaki pan taki kram, ale łotr elegant co się zowie, z góry traktujący nie tylko kamerdynerów braci, ale szlachtę szaraczkową, równie jak pan ufał w szczęście i broił niesłychanie, rachując na podkomorzego, że go i z pod szubienicy wyciągnie. Zuchwała sztuka, miał się za równego wszystkim, a jeśli raczył przed królem uchylić kapelusza, to raczej przez bojaźń kija niżeli uszanowanie. Miał on tyle dowcipu i sprytu, że w potrzebie mógł z siebie na chwilę i dosyć potulnego zrobić człowieka, ale zawsze grał rolę panicza i udawał że panu podkomorzemu przez przyjaźń tylko służy. Że go pochodzenie i nazwisko piekło, zrobił sobie jakąś romantyczną historją swego rodu, którą często na plac najbezczelniej wyciągając, od jakiegoś hrabiego Syxta w prostej linii się prowadził.

Madame Szwędzka chodziła wszędzie z tym francuzkim tytułem bardzo słusznie, raz że podobno miała w początku sklep modniarski, powtóre, że zajęcie jej i rola wcale nie polskie, francuzką ją czyniły. O pochodzeniu tej awanturnicy nikt nie wiedział, ani zkąd się wzięła w Warszawie; jakiś akcent cudzoziemski w mowie się jej przebijał, a rysy też nie były tutejsze. Ciemnej płci, oczów czarnych żywych, twarz już około czterdziesto-letnia ale jeszcze resztki piękności starannie pielęgnująca, gadatliwa, ruchawa, żwawa, bezczelna, znała cały świat, tylnemi drzwiami bywała nawet w zamku u Bruneta, w każdym pałacu miała jakieś stosunki, jeździła koczykiem, ubierała się wytwornie, szczebiotała po francuzku, a krąg jej znajomości tak się rozciągał szeroko, że z jednej strony dotykając antykamery króla, z drugiej zajmował uliczną tłuszczę i najbrudniejsze szynkownie.

Mieszkała na ulicy Bednarskiej, w swoim podobno własnym domu, tajemniczej kryjówce, do której wchodziło się przez trzy bramy: od przodu, z tyłu i z boku. Wrota były zaryglowane, straż pilna, a kto wie co się działo wewnątrz! Niezmiernie zawsze zajęta, madame Szwędzka we dnie prawie się nie pokazywała, lub jeździła incognito, wieczorem dopiero puszczała się w świat za swemi interesami. Co robiła a czego nie robiła, określić niezmiernie trudno.

Woziła listy, bileciki, czasem jeździła aż na wieś i powracała często nie sama, ale z ładnemi towarzyszkami, sprzedawała brylanty, zegarki, koronki, podejmowała się tajemnych prezentów, intrygowała na wszelkie sposoby, wpływała nawet ubocznie do facjend majątkowych i politycznych. Nikt nigdy się nie przyznawał głośno do znajomości z nią, ale mało kto naówczas jej nie używał w jakimś krytycznym razie. Rozumie się, że madame Szwędzka jeździła, posłowała, pośredniczyła i krzątała się nie darmo, dobre umiejąc ciągnąć zyski ze swego generalnego faktorstwa. Cnotą, która ją wzniosła na wysoki popularności stopień, głównym przymiotem, była niesłychana zręczność i dyskrecja. Nigdy nie skompromitowała nikogo, ani dobrowolnie, ani przypadkiem, nie dała się złapać za język ani za pismo, milczała doskonale. W razie biedy wykręcała się sama przemożnemi wpływy, ale za sobą nie pociągała nikogo.

W owych czasach intryg, miłostek, facjend, przekupstwa, tajemnic, silny był pomocnik do wszystkiego z madame Szwędzkiej.

Kto ją mógł mieć, pewien był swego, ale tego sprzymierzeńca pozyskać nie było łatwo: co dzień stawała się droższą, dumniejszą, kapryśniejszą, mniej przystępną. Czasu tego sejmu, i napływ osób i namiętności, dawał jej ogrom zajęcia, i zbogacił był znacznie. Przebąkiwała już, że chce sobie wyszukać męża i usunąć się od interesów (se retirer des affaires), a resztę życia spokojnie gdzie na wsi przepędzić.

Nic ją bardziej nie gniewało nad niezręczność, bo doświadczenie i dowcip uposażyły ją samę w najosobliwszą trafność do wszelkiego rodzaju robót. Dla niej także nie było niepodobieństwa; trafiła do każdego, poczynając tylko od pytania: a co on lubi? nie znała co to drzwi niedostępne, co ludzie nieużyci.

Szwędzka na wielkim świecie miała ulubionych kilku klientów, do których liczyli się koryfeusze partji hetmańskiej, dawniej książę podskarbi i kasztelan, ale dwóch ostatnich rzuciła, jednego, gdy go pod sąd oddano, drugiego, gdy oratorem z profesji został. Ocierając się o ludzi, pomimo podszewki gburowskiej która się zawsze w niej przebijała, tak się była powierzchownie otarła, tak nabrała maniery świata, że przez godzinę jaką mogła by była w najlepszem mieścić się towarzystwie; a gdy chciała, tak grała rolę głupowatej, cnotliwej, skromnej, że oszukała by każdego. Niepospolita aktorka umiała ludzi na pamięć i korzystała potężnie z tej umiejętności. Chciwa, dumna, bezczelna, miała wszystkie wady swego stanu, ale w wysokim stopniu posiadała jego przymioty.

Podkomorzy jak skoro przysiągł mieć Anusię, poleciał zaraz sam do Szwędzkiej, nie chcąc czekać póki wezwana przyjechać raczy. Ledwie się dostawszy do bramy od tyłu, ledwie wymodliwszy posłuchanie, musiał jeszcze czekać, bo jejmość była na konferencji z jakąś tajemniczą figurą, która przybyła najętą karetą i weszła tak zakwefiona, żeby jej i djabeł nie poznał.

Po odprowadzeniu tej pani do powozu, madame wyszła nareszcie do podkomorzego zafrasowane trąc czoło. Przyjmowała go może umyślnie w małym trochę przyćmionym saloniku, z którego aż czworo drzwi, w cztery wiodły strony. Pokój to był mimo dość przyzwoitego i wykwintnego niby przybrania, tchnący bezeceństwem jakiemś… była w nim jakaś woń zbyteczna, woń rozpusty, co się oblewa wyciskiem wszystkich kwiatów by straconą świeżość niemi nagrodzić… drzwi jego patrzały złowrogo, posadzka zdawała się miejscami jakby krwią zaschłą po zbrodni poplamiona, każde krzesło spowiadać się zdawało z jakiegoś występku którego było świadkiem. Na dwóch falsz-marmurowych słupach stały dwa piękne ale pęknięte wazony, których szczerby kto wie jak powstały?

Zasłony okien zdawały się potargane, pomięte, jakby je kiedyś konwulsyjna chwytała ręka, zostawując ślad gwałtu – powietrze było ciężkie i lochowe… Światło padało ukośnie, niechętnie i zmieniało się w fałszywy jakiś odblask, który kłamał na twarzach czego w nich nie było. Ale podkomorzy zajęty swoją sprawą, nie miał czasu zastanawiać się nad fizjognomią salonu, i szybko zbliżył się do madame. Ona w progu, starannie jednak drzwi za sobą zamknąwszy, plasnęła w ręce, kiwając głową ze śmiechem.

– A! a! cóż to za niespodziany gość u mnie! musi ci być gorąco podkomorzuniu (zwała wszystkich bez ceremonji, spieszczając tylko tytuł lub imię) kiedyś się aż sam do mnie pofatygował.

– Szwęsiu, kochanie, chodzi o mój honor… i o… serce. Oboje w niebezpieczeństwie…

– O! o! już się pali jak jasna świeca! – zawołała jejmość, kręcąc głową ze zbladłym uśmiechem – a jak nie w porę przychodzisz! nie wyobrażasz sobie co mam na głowie, półtory kopy najtrudniejszych interesów…

– No, to jednym więcej nie zawadzi.

– A daj mi pokój! ty ze swoim musisz kolei czekać (wiedziała komu to mówiła).

Podkomorzy obrócił się na nodze i syknął.

– A idź do djabła z poczekaniem! oto mi słowo!

Madame śmiejąc się z trafności swojej rzuciła się na kanapę.

– No mów – nie mam czasu, krótko a węzłowato.

– Naprzód słowo że się podejmiesz.

– Zobaczę.

– Tu nie ma zobaczę – potrzeba, musisz i kwita. Dam co zechcesz a zrobisz co powiem.

– Dam co zechcesz! – powtórzyła ruszając ramionami. – Jaki mi pan! no! gadaj!

W tem spojrzała jakby dla zobaczenia godziny na kameryzowany zegareczek wiszący u pasa, śliczne caceczko.

– Mów! nie mam czasu, parole d'honneur!

Poczęła się bawić zegareczkiem. Podkomorzy zobaczywszy go kwaśno się skrzywił, bo już rozumiał o co idzie.

– Ale naprzód – przerwała kładnąc mu rękę z zegarkiem na kolanach – kupisz sobie u mnie to cacko… Śliczny pektoralik! same brylanty warte z 50 dukatów! a żebyś jeszcze wiedział w jakiej była potrzebie ta co mi go kazała sprzedać… co to za śliczniutki buziaczek! Dobrze żeś przyszedł, to go kupisz.

– A kupię! kupię! – trochę kwaśno rzekł podkomorzy.

– Otóż jeden interes skończony… dasz mi tylko sto dukatów.

Podkomorzy syknął, zagryzł palce, ale się nie sprzeciwił.

– Wstydź się, już sykasz! co to znaczy sto dukatów – une misére! teraz mów.

Podkomorzy począł całą historją Anusi i swoję, ale mu dończyć nie dała madame, domyślając się połowy. – Podumała nieco.

– Sprawa trudna, dziewczyna ze wsi, nie uboga może! zakochana, uczciwa! a to śliczną mi swatasz robotę, niech cię kaduk porwie!

– Szwęsiu, ale to zrobić się musi.

Kiwnęła głową.

– Potrzeba czasu.

– Trzy dni.

– Zwarjowałeś!

– No, to cztery…

– Najmniej tydzień.

– Nie sposób!

– Cóż myślisz na to sakryfikować? – zapytała wpatrując mu się w oczy.

– Ceny nie naznaczam.

– Szalony! – szepnęła ruszając ramionami – no! ale naprzód zapłać za zegarek.

Podkomorzy wyciągnął rękę po cacko, ale Szwęsia swoję cofnęła.

– Alboż myślisz go wziąć?

– A cóż kiedy kupuję!

– Kupujesz, ale mi go darować musisz, inaczej ani się podejmę interesu, tysiąc ich mam na głowie, idź do licha.

Zwróciła się ku drzwiom.

Podkomorzy dobył sakiewki, popatrzał na nią, ale coś wyglądało chudo.

– Pieniądze – rzekł – odeszlę ci za godzinę, ale interes zrobisz.

– Dla ciebie podkomorzuniu jakże tego nie zrobić! szydersko uśmiechając się odparła Szwędzka i podała mu rękę – no! no! bądź spokojny a siedź cicho! Gdy będzie potrzeba to ci dam znać.

II

Nazajutrz rano szedł pan Kasper Sieniński z kościoła od św. Jana, a obok niego zakwefiona kobiecina, w której, najwprawniejszemu oku trudno było poznać wczorajszą madame Szwędzkę; chociaż nie kto inny mu towarzyszył. Ale jakże się zmieniła! co za spokój na jej twarzy tchnącej skromnością i smutkiem, jak niewykwintny ubiór, jaka obojętność i powolność ruchów!

Pan Kasper toczył z nią rozmowę po drodze, prowadząc ją do swego dworku.

– Jakże to być może – mówiła madame – żeb waćpan dobrodziej nie przypominał mnie sobie? Byłam naówczas na respekcie u JO. księcia kasztelana…

– Przyznam się waćpani dobrodziejce – odparł pan Kasper – że ja naówczas pokojowcem będąc, od czego (intra parenthesim) i najlepsza szlachta poczynała – nie śmiałem ani oczów podnieść na respektowe panienki, a waćpani dobrodziejka musiałaś być chyba bardzo młodziutką, prawie dzieckiem.

– Tak jest, prawie dzieckiem – szybko dodała pani Szwędzka i westchnęła. – A co to za święty, bogobojny był dom księstwa kasztelaństwa… a sama pani! anioł!

– Święta, istotnie święta osoba! – rzekł pan Kasper.

– A sam-że? co to za dobroć. Ani się kiedy ofuknąć umiał, choć mu figle nie małe płatano. Bywało w największej złości nogą tylko tupnie i już bardzo źle, kiedy sobie zamiast przekleństwa krzyknie – mirabilia!

– A! a! pamiętam to jego przysłowie! to też go przyjaciele i nieprzyjaciele zwali z tego powodu książę mirabilis, a że JO. pani była trochę czerwona, to ją czasem jak śliwkę mirabellą nazywali…

Szwędzka się dobrodusznie rozśmiała.

– Ale jakże się to dzieje, że pani się dostałaś do Warszawy? – spytał Kasper.

– Długo by to było opowiadać – westchnęła madame – a nie ma co słuchać! ale chwała Bogu handelek mi tu poszedł, stosunki się porobiły niezgorsze, i gdyby tak jeszcze udało się znaleźć uczciwego człowieka, co by się zaopiekował moim wdowieństwem, a zarządził tym groszem co się to uciułał! – bo to tak samej kobiecie, trudno!

Chrząknął i odprostował się pan Kasper – na wspomnienie grosza dziwna myśl zaświtała mu w głowie; spojrzał uśmiechając się w oczy jejmości, czapki poprawił, pasa pociągnął, wąsa podkręcił, czoło pogładził – ona oczki w dół spuściła skromnie.

– Tak samej kobiecie bez opieki – dodała – w takiem mieście! ludzie często uczepią się, odrą, oszukają, a niema się komu i ująć. Gdyby mi się tak stateczny człowiek trafił…

– Masz waćpani dobrodziejka słuszność, ale nie chłystek, stateczny, wytrawny, co by to grosza nie przehulał… choćby nie tak młody aby pewny…

– E! mnie tam wcale o młodość nie chodzi, mówiła ciągle wzdychając Szwęsia – chcę opiekuna! zbliżali się ku dworkowi, a pan Kasper co raz stawał się rezolutniejszy.

– A do mojej ubogiej chatki nie raczysz to waćpani dobrodziejka nóżką wstąpić? – zapytał grzecznie.

– Jeśli pan pozwolisz? – skromnie odezwała się kobiecina.

– Najgoręcej proszę mi ten honor wyrządzić, chociaż to ubogo, ubogo – ale bom ja oszczędny i z jutrem żyję, dodał cicho stary.

– Oszczędność to największa cnota! – odpowiedziała jejmość.

– Złota maksyma, jak Boga kocham – rzekł pan Kasper całując białą rączkę. – Pani mnie coraz mocniej za serce chwytasz – i poprawił się stary.

W tem zapukali do bramy, a Hołodryga wyścibił głowę – na widok nieznajomej kobiety wielkie oczy wytrzeszczył, otworzył furtkę za którą się ukrył i wpuścił wchodzących, sam zaraz pod Bernardyny ruszając.

Pani Szwędzka udając że nie wie kto we dworku zamieszkuje, weszła doń doskonale odgrywając rolę dewotki, z wielką księgą pod pachą, z ogromnym kokosowym różańcem w ręku. Pan Kasper nie mogąc jej przyjąć w swojej izdebce, musiał wprowadzić do średniego pokoju, gdzie właśnie samą zastali Anusię. W pierwszem wejrzeniu na nią nieostrożnem, łakomem, badawczem, dla innych ludzi byłaby się wydała niepoczciwa kobieta, tak jej oczy błysły szatańsko, ale nikt tego nie uważał, a ona rachowała na to i zaraz zakrzyczała w progu:

– A cóż to za niespodzianka! a toż jakie śliczne dziecię w pańskim domku? czy córka?

– Nie pani, mam honor przedstawić pani skarbnikowiczowej dobrodziejce (tak się mu kazała tytułować) synowicę moję, Annę Sienińską, wychowankę podczaszynej Ordyńskiej, która tu z ojcem swym, a bratem moim, pod tę chwilę nieprzytomnym, samotność moję podziela.

– Ależ to cudny fiołeczek ukrywający się w cieniu! zawołała Szwęsia, po przywitaniu siadając koło Anusi, która czegoś skłopotana i jakby przeczuciem odepchnięta, odsuwała się trochę od dewotki. – Dawnoż to moje dziecię w Warszawie?

– Ja? od kilku miesięcy.

– I ciągle tu tak w kąteczku? – spytała przymilając się mniemana wdowa.

– Bardzo mi tu wesoło z ojcem i stryjem.

– Ależ to samotność nie dla twego wieku, kochane dziecię – dodała madame – to klasztor prawie. Waćpan dobrodziej – obróciła się do pana Kaspra – nie powinieneś tu tak dać więdnąć tej różyczce.

Pan Kasper nie wiedząc co odpowiedzieć ruszył tylko ramionami.

– A cóż – dodał po namyśle – myśmy ludzie prości, gdzie nam towarzystwa szukać, siedzim w kącie, Boga chwaląc po prostu.

– Cha! cha! panience by się i kawaler należał! – wpatrując się wciąż pilnie w Anusię, dodała Szwęsia, przeszywając wzrokiem biedne zmięszane dziewczę – ale na to jeszcze czas.

– O! i bardzo! – mruknął Kasper.

– Jakże to szczęśliwie – przemówiła po chwili – że nas los do siebie zbliżył panie Sieniński, to u mnie przecie panienka – jakże imię?

– Anna! – szepnęło cicho dziewcze.

– U mnie panna Anna znaleźć może czasem rozrywkę, towarzystwo uczciwe, zabawkę, mogę jej towarzyszyć do kościołów na nabożeństwo, przechadzkę, czasem i wieczorek u mnie spędzić weselej będzie. Ja bardzo lubię młode osoby, sama dzieci nie miałam, to się choć cudzemi chętnie otaczam.

– Bardzo dziękujemy pani – z galanterją rzekł stary przysiadując się nieco, a Anna przerwała:

– Ale ja się tu bynajmniej nie nudzę, ani towarzystwa pragnę, przywykłam do ciszy, spokoju i pracy.

– A to bardzo ślicznie – krygując się rzekła madame – bardzo ślicznie dla młodej panienki, bo to chroni od tysiąca niebezpieczeństw wśród tego zepsutego świata grożących, ale dla zdrowia i dla humoru nie wadzi niewinna rozrywka.

Anna zamilkła, Kasper czuł się w obowiązku potakiwać wdówce, która westchnęła.

– Oj bo to świat! świat ta nasza Warszawa! – odezwała się – co to za dwór! jakie to zepsucie, jacy mężczyźni, to imaginacją przechodzi!

– Rzeczywiście pani dobrodziejko – odparł Kasper – wzdrygam się patrząc – Sodoma i Gomora.

– A kościoły pustką, dodała Szwęsia.

– A hulanka bezustanna, i między panami i między sługami.

– Tak, że tu poczciwej kobiecie byle twarzyczka ładna, ani się na ulicę pokazać, spokoju niema od tych łotrów, mówiła dalej madame, z tego względu to dobrze że panna Anna nie bardzo rada wychodzi.

Rozmowa w ten sposób dosyć zręcznie prowadzona, trwała jeszcze chwilę, ale napróżno usiłowała różnemi sposoby Szwęsia przybliżyć się do Anusi, która czuła wstręt jakiś od pierwszego wejrzenia na mniemaną dewotkę. Nareszcie wstała wdowa i uśmiechnąwszy się do pana Kaspra, rachując na to że zaproszenie go do domu i przyjęcie w nim, większe na umyśle Sienińskich zrobić może wrażenie, zaproponowała staremu żeby ją przeprowadził i nawzajem odwiedził. Kasper, który już dziwne na wdówkę miał projekta, pochwycił chętnie życzenie, wziął czapkę i laskę, podał jej rękę i powierzywszy Anusi straż domu, sam rzezko się zwijając wyszedł ze Szwęsią.

Wiedziała ona któremi go drzwiami wprowadzić do swego domu, zawróciła się do tylnej bramy na ten cel przeznaczonej, otwierającemu dała znak jakiś niepostrzeżony i nie powiodła Kaspra do owego saloniku, w którym widzieliśmy ją rozmawiającą z podkomorzym, ale do izdebek na dole, przyzwoicie, skromnie ubranych i jakąś poczciwą a dostojną minę mających. Całą drogę grała swą rolę z taką naturalnością, łatwością i precyzją, że staremu i przez głowę szalbierstwo przejść nie mogło.

I te dwa pokoiki! zdrajcy – jak grały poczciwe, spokojne życie! jak tu wszystko było w porządku, czysto, świeżo, wesoło i jasno. Kwiatki w okienku, łóżeczko wysłane wysoko a bielutkie gdyby śnieg! kluczyki na kołku, kanarek w klatce, dziewczyna prosta do usługi, mebliki stare i niewymyślne. Staremu się aż uśmiechało, gdy pomyślał że ta zacna wdówka może – może – może – starość jego uweseli. Nie widział w tem niepodobieństwa, a czuł się jeszcze na siłach zawrzeć dozgonne śluby. Tymczasem madame zaprosiła go na kawę, a nim ją podano (bardzo poprostu i po gospodarsku) zaczęła mu opowiadać o dawnym handlu, o dochodach jakie miała, o domu, o lokatorach i t. p.

Stary potakiwał, rozczulał się, a że co chwila niby przypadkiem dowiadywał się dokładniej o domniemanej ilości talarów w kuferku spoczywających, o które wdowa bardzo się jakoś turbowała – stawał się co raz czulszy, młodniał, a tak mu się podgolony łeb zawrócił, że wyszedłszy po ucałowaniu rączek rzęsistem, palnął głową o fórtkę, co mu się w życiu nigdy nie przytrafiło.

Ale co to może szał, kiedy w starem sercu obudzi się po niewczasie! Leciał do domu, żeby co prędzej w cztery oczy z bratem o tem pogadać i pochwalić się sperandą. Zastawszy go, nuż się rozpościerać szeroko! Pan Jan milczał, słuchał, ramionami ruszał, a że nie był świadkiem wszystkiego i Szwęsia nie wywarła nań wpływu, którym potrafiła obałamucić pana Kaspra – na zimno sądząc, domacał się w tem wszystkiem coś podejrzanego. Dodać potrzeba, że ożenienie brata, z którego spadek na Anusię miał iść kiedyś, jakoś go niemile drasnęło.

Kasper widząc tę obojętność, a nawet znalazłszy niedowiarstwo, ofuknął się.

– Co bo to panie Janie! myślisz się oponować i nie podzielasz moich nadziei? – rzekł nieukontentowany.

– Ale to trochę waści panie Kasprze w głowie świta, coś tak nagle w godzinę już i znajomość i czułość i gotowość stanąć na kobiercu! licho wie co to takiego, a zapominasz żeś starszy odemnie i ze szpaka na łabędzia już kroisz.

– Co to za szpak! co to za szpak! krzyknął Kasper uniesiony, ale kawaler! ale krzepki, a nie jednego młodzika zakasuję. A to mosanie wdowa ciepła, pieczone i warzone, grosz, kamieniczka i porządeczek! a co to za ład, a jaka w domu oszczędność! a kufereczek żebyś wasan widział! Pocałować go, tak gada o talarkach.

– Ale nie jużby ona co młodszego sobie nie znalazła?

– Terefere mosanie – to kobieta stateczna, pobożna, fiubździu w głowie nie ma, a nareszcie stara moja znajomość!

– Ale cóż o niej nie wspominałeś nigdy?

– Tak, terazem dopiero doskonale ją przypomniał, choć dobrze młodsza odemnie, bo taki niczego, wcale niczego, ale na żonę w sam raz! Powinno tak być mosanie – mąż wytrawny, jejmość hoża! I tak Bóg przykazał!

Zatarł ręce, przeszedł się.

– Oto by mnie los spotkał na starość! – rzekł – no!

Anna, która weszła na pół rozmowy, rozśmiała się aż ze stryja.

– Patrzcie no ją! i ten pusty dzieciak chichi ze mnie stroi! no? a czegoż się ty śmiejesz?

– Ale bo stryjaszku, strasznie się po młodemu rwiesz do tego małżeństwa…

– Bom młody mościapanno! – huknął Kasper nie zważając na ruszanie ramion brata – wiodło się życie skromne, uczciwe, młodość siedzi w kieszeni caluteńka, anim z niej tyle nie uronił! Dość tych śmiechów, a co wiem to wiem! i co ma się zrobić, to się zrobi.

Ojciec i córka spojrzeli po sobie i umilkli. Nazajutrz rano, pan Kasper gdyby na fest wystrojony i odświeżony, drapnął summo mane jak sam mówił do kościoła, a tu w ławce na wczorejszem miejscu zastał już swoję znajomość modlącą się bardzo pobożnie i niezwracającą oczu na niego. Dopiero po nabożeństwie zeszli się u święconej wody, co p. Kasper wyrachował po młodemu i udało mu się zręcznie, bo ani czekał ani gonił, tak się z krokami wymierzył. Madame Szwęsia rozśmiała się w duchu z nowego kontusza i postawy odmłodzonej konkurenta. Wyszli tedy razem z kościoła, jednę mając do przebycia drogę.

Mijali bramę Krakowską, pod którą jak zwykle śniadał sobie Orlandini; Włoch przypatrzył się dobrze przechodzącej kobiecie i znanemu sobie panu Kasprowi, zdziwił widząc ich razem i pokiwał głową.

– O ho! – rzekł – Madame Szelmosia (nie lubił tej niegdyś swej współzawodnicy) coś już kluje – uczepiła się starego, nie bez kozery.

I rozśmiał się Orlandini na całe gardło gdy go mijali, chcąc Szwęsię zmusić żeby się obejrzała, ale łotrzyca czując się poznaną przez nieprzyjaciela, nie odwróciła głowy i pospiesznie ciągnęła dalej ku dworkowi pana Kaspra.

Jan teraz czekał powrotu brata, domyślając się a nuż go znów wdówka odwiedzi, rad był w oczy jej zajrzeć. Szwęsia jak wczoraj chcąc się powoli przybliżyć do Anny i oswoić ją z sobą, dała się na spoczynek zaprosić. W pochmurnej minie i najeżonym wąsie Sienińskiego domyśliła się coś nieprzyjaznego, więc trochę odłożywszy na potem pana Kaspra, który się musiał odchrząkiwaniem głośnem i otworzeniem tabakierki przypominać, starając uwagę zwrócić na siebie, wzięła się jejmość do ojca Anny i do niej.

Rozpoczęła się rozmowa jakkolwiek chłodna, ale tak zręcznie prowadzona, że w pół godziny pan Jan został pokonany, a Anna nawet śmielej coraz i weselej spoglądała na skarbnikowiczowę! O! jak bo na to pracowała udając i poczciwą, i bojaźliwą, słabą istotę, której jedynym celem spokój, nabożeństwo, kawałek chleba na starość.

Wyszła, a Jan z bratem zostawszy w sieni pokiwał głową.

– No! no! – rzekł – istotnie ekstraordynaryjnie miła kobiecina, coś nawet zdaje się tak potulnego, poczciwego! ale to nie dla waści, młoda jeszcze, co się zowie młoda!

– A waćpan mi ciągle tym szpakiem w oczy rzucasz!

– To włóż-że perukę kiedyć to wadzi – odparł Jan – co oko widzi to gęba mówi! Nie dziw że ci wiek przypomnę, dobrze wiedząc kiedyś się urodził, anno jeszcze…

– Po co te przypomnienia – przerwał Kasper – stary, no to stary, ale jary! i kwita! i kwita! Alem się jak wmość co drzemiesz ciągle nie wyżył i nie zszarzał. A wdówka! prawda – ut sic!

Złożył cztery palce w kupkę i pocałował.

– Co prawda to prawda – miła! nieszpetna kobiecina, a mówisz że i grosz jest?

– Ba, cicho szepnął Kasper połykając ślinkę.

Kamienica! porządki i – kufereczek! kufercio! a! Albom bardzo tępy, albo tak lekko ceniąc, kilkanaście tysięcy talarów oszacować je można – posażek piękny! a żem kawaler, dodał mrugając oczkiem siwak – ona wdowa, zapis mi się należy – to rerum natura!

Jan milczał, Anna się śmiała, bo byli weszli do izby i tu już rozprawiali…

– Nie zapominajże Anusiu, żeśmy do niej zaproszeni wszyscy na poobiednią kawę, dołożył Kasper – zobaczycie ją w domu! rządna niewiasta!

Słodkie uśmiechy i słówka mniemanej wdowy nie ułudziły dotąd Anny, nie wzięły ją wcale za serce, ale w tęsknem jej życiu, ta rozrywka którą obiecywała nowa znajomość, nie była do odrzucenia. Nie gniewała się że jej ktoś przybędzie, do kogo czasem słowo przemówić by można, u kogo trochę się rozerwać w smutku. Po obiedzie ubrała się skromnie ale starannie, a że pan Kasper wciąż na stary srebrny zegarek spoglądał, któremu że większego indexa brakło, pokazywał co chciał i co mu kazano, przed czwartą jeszcze ruszyli w odwiedziny.

Szwęsia przyjęła ich znowu na dole, w tych dwóch dość ciasnych izdebkach, przystrojonych tak skromnie i poczciwie; przybranie ich do okoliczności było całkowicie komedją, utworem artysty. Ani Anna ani jej ojciec nie dojrzeli najmniejszego fałszu, bo całe życie ze wszystkiemi szczegółami tak było odgadnione doskonale i schwytane żywo, jakby w istocie w tych izdebkach żył kto, tęsknił, nudził się i płakał. I książka pobożna i krzyżyk i palma sucha, wygodki, poduszka i podnóżek wszystko było na miejscu, a przecie te izdebki były ubrane dla Sienińskich tylko, i do wdowiego stanu słuzyły za dekoracją. Szwęsia była niewyczerpaną w podobnych konceptach i stawiła się każdemu jak było potrzeba, nigdy nie zaniedbując scenicznych akcessorjów.

W progu już zastali jejmość w białym pudermantlu, wyświeżoną ale bez różu i bielidła, które zwykle nosiła, pozornie bardzo uradowaną przybyciem gości, a jak zawsze skromną, cichą, łagodną.

Po smutnej izbie dworku, te pokoiki świeżutkie jeszcze, z trochę zieloności, ze spiewem kanarka, ze swym sprzętem wygodnym, uderzyły Annę i przypominając jej życie wiejskie, łzy prawie wycisnęły z oczu. Rzuciła się do wazoników, zielonością ogród w Głuszy i kwiatki starościnej przypominających, do kanarka… Szwęsia niby nic nie widząc, śledziła każdy jej ruch i łzę nawet postrzegła.

– To doprawdy jakieś niewiniątko, powiedziała w duchu – z tem to kłopotu więcej niż warto – no! ale to nie moja rzecz!

Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
01 июля 2020
Объем:
150 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:

С этой книгой читают